niedziela, 23 czerwca 2013

Tatko

Miał tylko prawą rękę, ale dla mnie był ojcem całkowitym, totalnym, najlepszym na świecie. Pokazał mi księżyc, i nauczył pływać, gotować, kochać Gałczyńskiego i Czajkowskiego. W liceum, gdy miewałam pęknięte serce, przychodził po mnie z bukiecikiem stokrotek i szliśmy na ciacho, gadając albo milcząc. Mamie przynosił ze spaceru z psem kwiatki nawet jak już ja byłam dorosła. Kochał nas miłością największą.
Mój tatko - dziś wspomniany szczególnie.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

W bólach…



No, nie, nie o rwę kulszową mi chodzi ani ból zęba.
Odwołam się do kilku tematów pozornie ze sobą niepowiązanych, ale połączę je jedną klamrą słów profesora Hartmana. „nauka musi boleć”.
1 - Czytam oto mocny tekst, że jedna panna ugotowała się od środka, zażywając jakieś odchudzające (niedozwolone) tabletki, bo presja chudości pchnęła ją do tego.
No, cóż, głosy rozsądku widzą tu tylko ofiarę głupoty i lenistwa (choć wspomnieć też należy o cwanej podaży czarodziejskich leków na lenistwo). Panna mogłaby (ale jej się nie chce) zawziąć się i zmienić tryb życia, dietę i poprawić tym samym stan zdrowia i przy okazji urody.
Pominę wściekłym milczeniem presję debili od mody że „sukienka lepiej się układa na anorektycznej figurze w rozmiarze zero – czyli zero piersi, zero talii, zero pupy itp.). Presja jest tak silna że wiele kobiet z drżeniem serca dostrzega u siebie jakieś kobiece kształty i to powoduje już wielkie larum. Mądre ćwiczą, inaczej jedzą, sięgają po wiedzę z zakresu dietetyki. Głupie i leniwe chcą cudu – TABLETKI! I one, jak różdżka Harry’ego Pottera, mają sprawić ten cud.
Otóż nie. Odchudzanie – spalenie sadła musi boleć. Nie w sensie bólu fizycznego, ale musi to nieść za sobą wysiłek. Czasem bolesny i okazuje się że mniej bolesne jest zasuwanie na bieżni (aerobiku, joggingu siłowni), sapanie, zakwasy, męka jak cholera, wypacanie wiader potu, niż rezygnacja z fryt, smażeniny, coli i batoników. Wybór należy do nas!
2 – Larum! Czternasto – szesnastoletnie dzieci w Polsce często nie umieją czytać, a też czytać ze zrozumieniem. czytanie ich męczy, bazgrzą, nie potrafią się skupić i przysiąść nad nauką, lecą jak nartniki - po powierzchni oszukując samych siebie ściąganiem, odwalaniem wszystkiego byle jak, z wiecznym i infantylnym „a po, co mi to? Jest google”. Nauka musi boleć! I znów nie chodzi mi tu o ból główki, ani tyłka. Ból w przenośni – czyli cierpliwość i rzetelność której dzisiaj nikt już nie uczy. Wypracowanie efektu. Wywalono z programów nauczania kaligrafię jako coś jałowego. Szkoda, bo to wielka lekcja piękna, harmonii, cierpliwości właśnie. W Azji kaligraf zarabia spore pieniądze – bo jest mistrzem pięknej formy. „Po, co mi to skoro mam klawiaturę”? Bo to rozwija, drogie dziecko, twoje mięsnie paluszków, poprawia koncentrację i uczy, czym jest staranność. Szlus!
Nie ma już uczenia pamięciowego, bo „jałowe”, a potem licealiści płacą niezłe pieniądze za kursy mnemotechniki. W szkole jej nie ma!
WF? Nieeee, po licho dzieciak ma się męczyć? Śpiew czyli muzyka? Ktoś kiedyś z kretynów wymyślił, że to jałowe, w szkole lekcji muzyki już prawie nie ma. Wszelkie „dys….” Załatwiają sprawę – im więcej papierków mamusia wydrepcze u specjalistów tym lżejsze życie ma dziecko w szkole, bo już nic nie musi. Nauczyciele zamienili się w spycharko - ładowarki o mocnych silnikach i pchają bezwolne dzieciaki pozbawione wszelkiego wysiłku w imię „dys…”,  z klasy do klasy. Nie dziwne, że wielu młodych jest zmęczonych na samą myśl, że muszą dołożyć do jakiegoś egzaminu swój wysiłek. Może nauka we śnie? Może tabletki z matematyką, fizyką, chemią? Tabletki na WF i rysunki?
3 – Odwołam się też do… koncertu w Opolu.
I tu pasuje powiedzenie profesora Hartmana. Oto od lat mamy festiwale na poziomie banału, amatorszczyzny i zachwytu wykonawców samymi sobą. Zaśpiewałem zajebiście! Kubie się spodobało – jestem wielki! Przecież tak głośno krzyczę, nawet nie fałszuję! Sam (niestety) napisałem słowa! Czyli jestem super! Od lat na deskach festiwali i innych wylęgarni, króluje jedna, muzyczna sztanca. Słowa zazwyczaj butne że „już nie kocham cię”, (albo kocham, dla zmyłki) wykrzyczane przez skąpo ubrane panie paradujące po scenie z okrzykami „Heeeej! Dobrze się bawicie?”. Banalne, kiepskie muzycznie kawałki spływają jak woda w kiblu rok, za rokiem i żadna nam się na uszach ostatnio nie zatrzymała. Czemu?
Zacytuję wczorajsze słowa Włodzimierza Korcza: „Teraz się przeboje produkuje, a kiedyś się komponowało”. Żeby skomponować Prześliczną Wiolonczelistkę, czy mnóstwo innych dawnych przebojów które dzisiaj nuci prawie każdy ze średniego pokolenia, trzeba było rzetelnie nauczyć się muzyki, zostać kompozytorem. Żeby napisać dobry tekst – być erudytą i mieć opanowany język polski w sposób doskonały. (Choć i wpadki się zdarzały „ Dziś już nie wiem, żebyś kiedyś mnie całował” ). Dzisiaj każdy sobie sam pisze słowa i muzykę, bo wtedy nie musi się dzielić tantiemami z tekściarzem i kompozytorem. (tekściarz to POETA, tyle że piszący do muzyki). Stąd nie można liczyć na radosne olśnienia które towarzyszyły nam gdy po raz pierwszy usłyszeliśmy słynnego Kochasia który odszedł, Trzynastego, Sen o Warszawie, Madonny i Tomaszów, Eurydyki, Na całych Mazurach Ty, Piosenką o poranku, Cichosza i mnóstwo innych – nie sztampowych, wymyślonych skomponowanych i wykonanych rzetelnie. Wypracowanych! Wczorajszy sukces Opola – 50 daje dowód na to, jak bardzo stare (niby ramotowate, niby niemodne, etc) broni się wysokiej klasy profesjonalizmem, że do mikrofonu nie trzeba krzyczeć, nie potrzeba się rozbierać. Ostatnie lata to już era bikini, radosnej golizny na scenie, żeby epatować brzuchem, piersiami, kusymi majtkami zamiast głosem, interpretacją, talentem? (Natalia Kukulska w pięknej sukni zakrywającej ją całą zaśpiewała pięknie, z klasą.)
A nasi Starzy Mistrzowie śpiewający z dobrze ustawioną orkiestrą nie potrzebują odsłuchu i śpiewają mocno, pięknie, czysto. Wypracowali to.
„Opole Kocham Cię”, pokazało, jaka jest różnica miedzy prawdziwym profesjonalizmem, a festyniarstwem, między produkcją piosenek a ich komponowaniem, między pisaniem poezji „Tu cichosza tam cicho szaro brudno i zima nie ma Słowackiego i nie ma Tuwima”, a „Nigdy nie pomyślałam że mnie spotka miłość którą kochać chcę tego któremu zabroniona ja i on mi też.”
Że można śpiewać piano, że gwiazdorstwo kiedyś było okupione nauką, pracą, ćwiczeniami, doskonaleniem utworu. Nagrodą był Słowik, miejsce na liście przebojów,  a nade wszystko załogowanie się na stałe w naszych głowach.

Na koniec podaję linka do jednej z najpiękniejszych piosenek o miłości. Autor Adam Kreczmar poszedł po natchnienie do… Jana Czarnolasu. Wyszło niebanalnie, pięknie. Mało dzisiaj takich, a szkoda.

 

wtorek, 11 czerwca 2013

Dancing żyje i ma się nieźle.

Warszawa.
Mili znajomi zaprosili nas na imieniny Wieśka. Lubimy go, więc pojechaliśmy, tym chętniej, że rzadko bywamy w mieście, zwłaszcza na imprezach knajpianych. Wiesiu (okolice 60) ułatwia życie Ani – żonie, żeby nie stała przy garach, nie sprzątała i w ogóle żeby czuła się gościem, więc zaprosił wszystkich bliskich znajomych do starej, warszawskiej restauracji Pod Retmanem.
Tu się czas zatrzymał. We wszystkich aspektach – kelnerzy, menu, wystrój i cała reszta. I dobrze, bo my – siwiejące głowy czujemy się tu jak w czasach młodości.
Okazało się że wiele obecnych tu par, czasem z imponującym, małżeńskim stażem, bywa tu nader często! Tu się świętuje święta różne – rocznice, urodziny, imieniny, sylwestry etc i to tak chętnie i często, że podobno taksówkarze warszawscy już ich znają i pytają „to, co? Pod Retmana dzisiaj?”.
I wcale drogo to nie wychodzi, towarzystwo średnio zamożne. Raz na jakiś czas stać ich na taki wieczór. Nie napiszę nic o jedzeniu, alkoholach i muzyce (na żywo). Spodobał mi się nastrój i towarzystwo. Lubią się, znają od dawna, wspominają kto z kim ile lat. Tańczą parami, nie dyskotekowe łamańce, ale po staroświecku – tango, walczyki, fokstroty. I my dajemy radę! Potem ja i On urwaliśmy się na spacer po Starówce. Dawno mnie tu nie było, a On był tu ostatni raz w 90 latach! Nie jest warszawiakiem.
Ciepły wieczór. Na Krakowskim masa ludzi! Spacerują, gadają, ktoś gra, ktoś śpiewa, inni puszczają w powietrze luminescencyjne zabaweczki rodem z Avataru. Wszystko byłoby takie fajne gdyby nie jakiś polityczny wiec pod Kolumną Zygmunta i głośne, z megafonów płynące: „…bo tam ZABITO nam prezydenta, i my jako naród nic z tym nie robimy!!!”. Czyli w podtekście – wypowiedzmy wojnę Rosji. Jasne!
Jakie to głupie i jakie beznadziejne miejsce do tych pohukiwań stale jednak dzielących nas jako Polaków! Zmiatamy stąd aby dalej.
Dochodzimy do Rynku. Trochę zmian widzę, ale sama Starówka stoi cierpliwie, ta sama już tyle lat! I gdyby nie nasz, warszawski upór i nienawistna w innych rejonach Polski akcja „Cały naród buduje swoją stolicę” (niestety wielu miastom polskim odebrano zapasy cegły i rozbierano na ten cel domy), Starówki by nie było… Dzisiejsi właściciele kamienic mają powód do tego, żeby dziękować ówczesnym władzom i determinacji przyjezdnych (nikt ich nie nazywał słoikami) i rodowitych warszawiaków, że Starówka stoi odbudowana z pietyzmem.
Restauracji w bród! Z lewa słychać tapera, z prawej czuć frytki, ludzie siedzą, jedzą, piją i rozmawiają. Jest fajnie. Idziemy trochę tropami Małżeństwa z Rozsądku. O, tu stał Olbrychski i Stępowski i sprzedawali obrazy, a tam na Kamiennych Schodkach, Andrzej marzył o rozbiciu Złej Bandy zagrażającej Joasi J.
Na Kanonii cicho, nie ma knajp i jest urokliwie. Taki nasz malusi, warszawski zakątek, a’la Złota Uliczka w Pradze. No oczywiście inny, nie ze Średniowiecza rodem, ale jak tam, wszystko tu małe.
I znów plac królewski z Zamkiem.
„Ostateczną decyzję o odbudowie stołecznego Zamku Królewskiego podjęło 19 stycznia 1971 roku Biuro Polityczne KC PZPR pod przewodnictwem nowego I sekretarza Edwarda Gierka. 26 stycznia zainaugurowano działalność Obywatelskiego Komitetu Odbudowy Zamku Królewskiego w Warszawie pod kierownictwem szefa stołecznego PZPR Józefa Kępy, ale wiceprzewodniczącym został zasłużony muzealnik prof. Stanisław Lorentz. Wykonanie robót zlecono Pracowni Konserwacji Zabytków, generalnym projektantem mianowano - prof. Bogusławskiego, a uprawnienia do zatwierdzania projektów otrzymała Komisja Architektoniczno-Konserwatorska prof. Zachwatowicza.(…) Pierwszym dyrektorem placówki został w 1980 prof. Aleksander Gieysztor. W tym samym roku Stare Miasto z Zamkiem Królewskim wpisano na Światową Listę Dziedzictwa UNESCO.”

Nie chce być inaczej! Ani Marsjanie ani krasnalki – Zamek odbudowaliśmy my, Polacy w czasach tzw. komuny i cieszmy się, że jest!
Zmykamy pod kościół św. Anny i idziemy w dół, do Mariensztatu. Koło barierki młody człowiek sika na trawnik, bardzo przeprasza wzdychając z wyraźną ulgą, i ja go rozgrzeszam, bo w Warszawie knajp po kokardę, pić piwo można wszędzie (niby zakaz jest a jednak wszędzie siedzą ludziska i piją nie tylko piwo. I natura jednak musi co przyjęte – oddać!) a publicznych kibelków jak na lekarstwo. Mimo wszystko w powietrzu czujemy zapach czarnego bzu. Kwitnie wokół. Ciekawe, powojenny? A ten kasztanowiec też? Chyba tak… po wojnie było tu totalne rumowisko z gruzów. „Kamień na kamieniu” – jak sobie Adolf życzył.
Na Mariensztacie są knajpki z ogródkami, a nad Wisłą, u stóp Starówki koło kolorowych fontann mnóstwo ludzi. Wisła odgrodzona tajemniczym parkanem. Co to będzie?
Przyjemny wieczór. Z lekka staroświecki, ale i my niemłodzi.
Warszawa nas nie zmęczyła. Jeszcze jutro ona, ale potem wracamy w całkiem inny, odległy krajobraz – do ciszy.


poniedziałek, 3 czerwca 2013

Zaliczyć ściankę.

Nie, nie ściankę do wspinaczki, choć w pewnym sensie tak, to ścianka wspinaczkowa! Ma trzy poziomy – przed ścianką, na ściance w błysku fleszy, i na „wallu”. I dopiero to jest sukcesior (nie jakiś tam zwyczajny sukces).
Nieważne kim jesteś – wielkim sopranem, aktualnie rozrywanym aktorem z diastemą, producentem cukierków czy Znanym Nikim. Nie zaliczyłeś ścianki? Nie jesteś celebrytą!
Możesz być bardzo znany, mieć osiągnięcia (nie – osiągi), Hamlet w twoim wykonaniu (nie – wykonie) był wspaniały w twoim mieście, w niewielkim teatrze. Prasa miejscowa rozpisywała się, lokalny krytyk spazmował z zachwytu, a i w kolorowej coś tam wspomniano, ale… na ściance nie byłeś, nie wklejono cię na „walla” w jakimś plotkarskim portalu – nie ma cię, w tzw. szumie medialnym.
Ścianka? OK. poszerzam zakres:
Podczas każdej większej imprezy na tzw. evencie z udziałem mediów, ustawia się ekran, ściankę właśnie, z logo sponsorów imprezy. Tam paparazzi ciągają tych, których uznają za stosowne ciągać, bo za ich zdjęcie dostaną kasę. (mają nosa, dane ze słupka i polecenie od szefów) ustawiają i cykają – „teraz do mnie! I uuuuuśmiech i do mnie teraz!” – woła jedna przez drugiego. (męski bardzo to zawód jest, zauważyłam choć i kobiety widywałam).
Panowie ustawiają się mniej lub bardziej nonszalancko, czasem frywolnie. Panie (młode i zazwyczaj na szpilkach) stają śmiesznie krzyżując nóżki (ostatnia moda, jakby im się chciało siusiu), starsze lady's stają normalnie, i uśmiechają się niepewnie.
Dlaczego niepewnie?
Ano, dlatego, że te zdjęcia mogą trafić do programu z dwoma harpiami nazywanymi nie wiedzieć czemu – ikonami mody i stylu, które, czy tego chcesz czy nie – obsmarują ci tyłek za pantofle nie takie, bo noski jakby zbyt opływowe, a powinny być w czub (albo odwrotnie) za długość sukienki i jej już od sezonu kolor nie trendy, za pończochy, że w tym sezonie nazbyt świetliste a przecież każdy głupi wie (właśnie – GŁUPI), że nosi się bardziej matowe!
Obie panie gadają jakieś bzdety tonem sędziów ogłaszają wyroki jakby miały na drugie Temida, a de facto dla wielu takich jak ja, to zwyczajny magiel w wydaniu telewizyjnym czyli plotka, czyli coś poniżej poziomu kultury w moim staroświeckim pojęciu. Młodym to „nie robi” – ważne żeby o nich gadać i żeby „nazwiska nie przekręcali”. Starsze czują się upokorzone, bo w ich (moich też) czasach coś takiego było niedopuszczalne, żeby bez pytania o zgodę tak komuś obrabiać kieckę, fryzurę, a czasem też jakaś wredna złośliwość się trafi.
Jakie osiągnięcia mają obie harpie? No… są maglarami – to pewne. Dzisiaj wywindowane na piedestał, takie czasy. A ty ze swoimi wierszami, rolą Panny Młodej w Weselu, albo genialnie zaśpiewaną piosenką jesteś nikim, dokąd nie postawią cię na ściance i nie wkleją na „walla”!  

Znam takich, którzy zadarli z paparatami i potem było im łyso że nikt ich nie ciągnie na ściankę! Układali się z nimi, przepraszali, że nazwali ich chujami, ale to było po pijaku i „chłopaki, dajmy spokój to BYŁO, a teraz… weźmiecie mnie na ściankę, postawię wam piwo, szampana, whatever."

Jednak na ściance świat się nie kończy (może dla niektórych), bo ściance towarzyszy event. (niektórzy chadzają na eventy tylko dla ścianki). Na nim, przy winie od sponsora i wystanej w kolejce zakąsce można spokojnie sobie porozmawiać z tym lub owym, ucieszyć się na czyjś widok, i zaliczyć wielkie party po cichu, dla samego siebie, dla własnej frajdy towarzyskiego spotkania. A ci którzy tam byli i nie zaliczyli ścianki – nie są celebrytami (uff, co za ulga!) tylko normalnymi ludźmi, którzy tworzą naszą kulturę, jakkolwiek byśmy ją oceniali – to redaktorzy czasopism, twórcy teatralni i filmowi, telewizyjni, pisarze (a jakże, przychodzą bo lubią spotykać się i pogadać też poza Czytelnikiem), dziennikarze. Znam też takich, którzy odmawiają ścianki – to są prawdziwi artyści
Event jak event… Przed wojną nazywano to rautem, ale wtedy nie było ścianki, choć Kurier Ilustrowany – był jak najbardziej!


PS „Powiedzą że napisałaś to z zazdrości” – no cóż. Prawda, zapłakuję się i czuję odrzucenie, bo zaliczyłam fajny event… bez ścianki! Czyli NIE JESTEM CELEBRYTKĄ!