poniedziałek, 29 lipca 2013

Pa, mamo.

Oczy już nie widzą, dlatego otwiera je tak szeroko. Coś widzi, że światło, że cienie, że ktoś stoi blisko… I prawie nie słyszy. Żadne aparaty – gdy się ma 91 lat i te tam kosteczki, nerwy słuchowe nie działają jak należy, aparat prawie na nic się zda. Każde z Nią spotkanie od niedawna traktuję z obawą, że ostatnie. Jest tak słaba, tak niesamodzielna, że już nie może mieszkać sama. W nocy Jej mózg fiksuje i całkiem ostro i wyraźnie widzi w pokoju różne dziwne rzeczy: mocno umalowaną Murzynkę która siedzi na krześle i dynda nogą, filmy, które KTOŚ jej z ulicy puszcza na ścianę, żeby Ją zdenerwować, albo kurę z kolorowym kogutem, żeby jej zasrały pokój, więc od niedawna prosi syna żeby Ją stąd zabrał. Do jakiegoś domu w którym o nią zadbają, wykąpią, ugotują w którym może nie będzie tej Murzynki i koguta z kurą.
- nie mam siły żyć i walczyć z tymi kogutami…
Opiekunka Grażynka (5 razy w tygodniu na zmianę z Jej synem) nie daje rady kąpać, podnosić, bo sama drobna i z bolącym kręgosłupem, dbać w nocy…
A Ona odchodzi od swojego życia, domu w którym mieszkała od wojny, od utartych ścieżek i nawyków, bo nie jest w stanie sama mieszkać ani nawet z kimś, kto nie ma dość siły. Niby tak zmarniała ale swoje waży i jest bezwładna jak upadnie. W domu bez specjalistycznych urządzeń, do zanurzania wannie (bardzo lubi kąpiele), windy, pomocy i uwagi przez 24 godziny nie da rady dłużej. A u zaprzyjaźnionej pielęgniarki w domu opieki, to wszystko jest. I pokoik z jej meblami i z jej tapczanem i telefonem, jej pościel i jej kubeczek.
Serce mi się ściska.
Z racji ciężkiej głuchoty to Ona mówi do nas. Ciągnie opowiadanie gdy siedzę naprzeciwko. Żeby stworzyć namiastkę konwersacji, bo tego co ja mówię nie słyszy, więc rozmowa jest jednostronna. Tylko pojedyncze, wykrzyczane wprost do ucha zdania jakoś dochodzą i kiwanie głową na „tak”.
Poznaje każdego z rodziny gdy się powie, kto to. Z mety wie, pamięta wszystko, kto ma i jakie dzieci, kiedy urodzone. Księgowa! Cyfry i daty to Jej żywioł.
Opowiada coś co „widziała i „słyszała” w telewizji. „Ogląda” w słuchawkach więc coś tam może i dociera…?
- Ten Robert Janowski, jaki to kulturalny chłopiec! I jak się na muzyce zna! I tyle piosenek zna, wiesz? Bardzo miły jest!
Mówi, mówi, mówi… żeby nie było, że jest niegościnna. Rozmawia!
- Grażynka, zrób Małgosi kawki, albo nie, ona nie lubi kawy, herbatki jej zrób, w tej białej filiżance, ona ją tak lubi! Tę z paseczkiem.
Zawsze wiedziała co lubię. Nie raz napiła się ze mną nalewki albo ajerkoniaku który lubi. Po wizycie u męża i starszego syna na cmentarzu zawsze sięgała do barku:
- Chodź, ty nie prowadzisz, a na te smutki, napijemy się wódki! Ale zmarzłam…
I chlup – wychylałyśmy kieliszeczek do herbaty, kawy…
Kochała mnie i kocha mimo, że rozwiodłam się z M. (mój Ex). Jestem z nim w przyjaźni, odwiedzam Ją czasem sama, albo w jego towarzystwie. Ona to jakoś zrozumiała, rozgrzeszyła. Nie pytała zbyt wiele, nie oceniała.
Teraz pyta jak mi tam w życiu, i mówi z żalem, że nie dała rady przeczytać ani wysłuchać moich książek.
- Jestem z ciebie taka dumna – mówi, a jej niewidzące oczy skierowane są na moje ucho i ścianę za mną.
 Kładę sobie jej dłonie na twarzy – wtedy głaszcze mnie. Ja Ją też po miękkiej, pomarszczonej buzi. Po rękach. Ma cieniutką skórę sine żyły i żyłki, gdzieniegdzie jakieś pajączki, siniaczki, słabość ciała. Ta skóra mięciuchna jak ircha, obwisła, prawie przezroczysta i powykręcane ze starości dłonie. Przytulam i czuję jak niegdyś spora, gruba – dzisiaj jest chudsza i krucha. Boję się że Jej coś złamię więc przytulam delikatnie, jak wnuczkę.
Moja najukochańsza teściowa – MAMA. Nawet jak żyła moja mama czułam, że w Niej mam drugą mamę. Taka była i jest – mamusiowa, karmiąca, troskliwa. Kochająca całym sercem, nas i wnuki, prawnuki,      bezwarunkowo i gorąco. Zwyczajnie i mądrze - nigdy się nie wtrącała.
Czas mi Ją odbiera. Gaśnie powoli, sił ma mało. Dużo śpi – tak chyba natura wpływa na Nią, ułatwiając odchodzenie stąd.
- Taka już jestem zmęczona – mówi, i zaraz dodaje – Grażynka wie, ubierzcie mnie w tę granatową sukienkę ze srebrnymi listkami, żadne tam czernie! I beżowe buty, są najwygodniejsze, i o tu, opaskę na włosy. Dostałam ją od W. Ładna taka.
Mamo, tyle lat… Czułaś jak Cię kochamy? Kiedy już pójdziesz do Taty, weź nasze myśli ze sobą, jak zdjęcia, których nie widzisz.
    


czwartek, 18 lipca 2013

Poplątać, czyli mail do P.



Napisał do mnie kolega. Przysłał linka do tekstu zamieszczonego na (fajnym) portalu http://facetpo40.pl/teksty/cala-prawda-o-dopasowaniu-w-zwiazku/. I zapytał, co o tym sądzę. Widocznie uważa mnie za rodzaj autorytetu, to miłe, ale czy jestem aż taka mądra? Nie wiem, ale jakieś swoje zdanie mam, więc mu odpisałam:
Kochany P!
Temat – rzeka, można go na różne sposoby, ale skoro napisałeś z pytaniem odpowiem, choć nie czuję się kimś wszystkowiedzącym, dlatego piszę w swoim imieniu. OK.? Po pierwsze nie ma rad uniwersalnych, a jak mówi moja kuzynka: "Co chatka, to zagadka", po drugie, sądzę, że jakieś tam reguły są. W początkowym etapie naszego z Siwym, LOVE, napisałam do Niego z wątpliwością. „A co, jak się okaże że się pokłócimy o pryncypia?” Odpisał mi zgodnie z prawda i logiką, że pryncypia to my już miedzy sobą ustaliliśmy dawno w naszych mailach. Było ich dużo i były bardzo… treściwe, pogłębione o czas, w jakim je pisaliśmy. To łączy bardziej niż randkowanie „na żywca” - bo dokładniej, głębiej, bez zażenowania czy nieśmiałości wynikającej z etapu poznania się, braku bieżącego czasu etc. Tak, randkowanie listowne jest świetne (vide Ewelina Hańska i Honore de Balzak – im później nie wyszło, ale w listach byli bardzo, baaaardzo blisko. Czy Abelard i Heloiza). Te pryncypia bardzo nas wobec siebie określiły, zbliżyły, bo są podobne, ustalone, spójne, wielokrotnie opisane i oswojone. „A jeśli już mielibyśmy się kłócić, to o duperele - tylko, po, co?” - zapytał. 
I tak właśnie jest. 
Po spotkaniu w realu, okazało się że im dalej, tym lepiej – ale to wiesz. J
Zakochanie wynika z oczarowania, potem jest miłość i trwa różnie bardzo - krócej, dłużej, ale jak jest w niej szacunek, liczenie się z tą drugą stroną, to dobrze wróży.
SZACUNEK – to bym napisała wersalikami.
Wg mnie ogromnie ważny jest też kontakt fizyczny. Nie tylko seks ale nade wszystko dobre, małe gesty. Przytulenie, buziak. No i słowa. Nie tylko: „podaj sól”, „odebrałeś pranie?”, ale też: „kocham te twoje zmarszczki, o tutaj”, „lubię ciepło twoich dłoni”, „jak się ładnie opaliłeś”, „świetnie ci w niebieskim”. Takie ozdobniki, niby literatura, ale to bardzo pogłębia, dobrze nastraja.
I jak napisał Milan Kundera - wspólny sen. To bardziej intymne, niż seks. Czyli jakaś wspólna intymność, tajemnica nawet gdy tą tajemnicą naszą jest nocne współspanie, czasem przytulenie, a czasem nie. I poranne przebudzenie z frajdą, że obok jest ta nasza najukochańsza osoba, przyjaciel, kochanek, ktoś naj, najbliższy. I uśmiech, że mamy przed sobą nowy dzień razem. Mąż mojej znajomej powiedział piękne, zwyczajne słowa, gdy ona właśnie wróciła z jakiegoś wyjazdu:
- Nareszcie jesteś! Nie lubię sam spać, nie ma z kim nóg poplątać!
Bardzo lubimy razem coś robić – drylować wiśnie, grabić liście, zmywać podłogi czy oglądać coś (zachód słońca, Ranczo Wilkowyje czy co tam…), słuchać i komentować (nie tylko wiadomości ale np. koncert Santany). Coś jeszcze? Jak mi się przypomni to Ci napiszę!
eM.

wtorek, 16 lipca 2013

W zalewie



I nie o zalewę octową mi chodzi, nie o śledzie, ani śliwki
Jeszcze raz:
W zalewie obecnych pretensji do służby zdrowia opowiem coś o szpitalu w Giżycku. To stary szpital, mieści się z starym, pruskim budynku z czerwonej cegły. Jest udoskonalany, poprawiany ale same mury i wnętrze są jakie są! Stare, niewygodne. 15 lat temu, kiedy byłam tam pacjentką, zainicjowałam wspaniałą rozmowę. Było to po wieczorze, gdy na naszą salę przywieziono babunię stareńką i nieprzytomną. Lekarze już dawno w domu, a w szpitalu tylko my – pacjentki i pielęgniarki. Jakiś lekarz na dyżurze który tylko zakwalifikował babcię do hospitalizacji a wszystko inne – jutro.
Babcia miała podejrzenie złamania szyjki biodrowej czy coś. Pielęgniarki na naszych oczach przebierały ją, i pakowały do łóżka. Robiły to czule i delikatnie, choć babcia była nieprzytomna. Mimo to mówiły do niej „No, kochaneczko, a teraz podniesiemy pupę, o tak, i zdejmiemy…”.
Nieprzytomna była obsikana „po pachy” starczym, śmierdzącym moczem, była ciężka więc cały zabieg umycia jej i przebrania w koszulę był dla dwóch dziewczyn nie lada wyczynem. Zmęczyły się bardzo, i ten… smród, a one ciągle takie miłe, serdeczne! Potem kroplówka, i jak już było po wszystkim zobaczyłam, że babina ma sztuczną szczękę. Zawołałam siostrę Jolę, która z okrzykiem, „o, prawda!”, jęła wyjmować tę szczękę, z ciągnącą się, gęstą śliną. Miałam mdłości.
Opłukała ją i zawinęła w serwetkę, włożyła babci do stoliczka, do szufladki i raz jeszcze dotknęła babci czoła, policzka, sprawdziła kroplówkę, i upewniła się że „jakby co” – damy jej znać.
Nazajutrz opowiadałam o tym lekarzom na zabiegu (zdejmowali mi gips, czy co tam, przypadkowo dwóch ich było). I usłyszałam:
- No, cóż, pani Małgosiu, prawda jest taka, że dziewczyny (pielęgniarki) są niedocenione jak cholera! Bo to one tu naprawdę leczą, opiekują się wami, sprawdzają szwy, dają leki, skaczą koło was wspomagając zdrowienie, zrastanie. To one! A my… my tylko składamy połamane gnaty!
Skromnie, ale i pięknie.
Sądzę, że to było jakieś pokłosie tego, czego uczył ich Mistrz, przedwojenny profesor, którego uczniem był ówczesny wówczas ordynator. Siostry w Giżycku były nadzwyczajne, pracowite, kochane. Jola wyjaśniła mi to po swojemu:
- pani Małgosiu, my tu się znamy z grubsza. Małe miasto, okoliczne wsie… O, pani Basia ma kwiaciarnię, a pani Ewa jest nauczycielką – pokazała ręką. Jak ja bym mogła im w oczy spojrzeć na ulicy gdybym była jakaś… chamka?
Proste.

Nie wiem jak jest dzisiaj, ale z pewnością jest wielu, wielu świetnych lekarzy, są wspaniałe pielęgniarki i tylko w zalewie krytyki nikt nie pisze, nie mówi o tych troskliwych, fajnych, rzetelnych, uczciwych. To takie niemedialne.

wtorek, 2 lipca 2013

O tempora! – wołanie na puszczy pewnej najnormalniejszej na świecie młodej damy

Godzina zero – wszyscy ubrani, uczesani, umyci i pełni animuszu (lekko tuszującego braki w światowym i rzadko trenowanym savoir vivrze) kroczymy ku drzwiom. Chwila na didaskalia: bankiet organizuje producent flagowego polskiego produktu eksportowego, na którego opakowaniu dumnie błyszczy orzeł biały i wizerunek pyzatego acz dumnego reprezentanta szlachty, ba – monarchii! Polskiej, żeby nie było. Klimat sam się narzuca? Otóż nie. Ku mojemu zdumieniu odkryłam, że moda na „industrial” wciąż radośnie panoszy się na salonach a najlepsze miejsce na bankiet w stylu wieczorowym to wielka hala z czerwonej cegły, koniecznie z elementami orurowania, blachy i innego typu surowego wykończenia. No dobra… Pracuje się w eventach więc się wie, że z lokalami odpowiedniego rozmiaru bywa ciężko. Niech będzie.

Stoimy zatem grzecznie w kolejce do Hali, albowiem na bramce ochroniarz i 2 hostessy skrupulatnie weryfikują nowoprzybyłych. Hmm…
Różne mamy pojęcia weryfikacji. Panie spinają nam nadgarstki plastikowymi bransoletami jak na koncercie Heineken Opener (bardzo eleganckie, bardzo )
Pan ochroniarz sprawdza obecność bransoletek u osób kursujących w tę i we w tę.  Obok nas co i rusz pojawia się przedstawicielstwo aktualnych celebrytów, tych znanych z Sukcesu i tych z Pudelka. Przedstawicielstwo przeróżne, na niektórych aż miło popatrzeć. Elegans z nutą ekstrawagancji no ale od tego są. Nagle pojawia się ten wiesz, co o nim gadałyśmy ostatnio. Ma na sobie bojówki, polo, czapkę z daszkiem i arafatkę. No ładnie, pomyślałam, ktośtu nie doczytał zaproszenia, ale będzie dym. Patrzę – przyznaję że z ironicznym uśmieszkiem na ochroniarza i ironiczny uśmieszek zastyga mi na wargach. Ochroniarz kłania się w pas bojówkom i szybciutko zapina na włochatym nadgarstku, nie skażonym spinkami czy choćby mankietem, VIPowską bransoletkę! No nie. Powariowali. Aż taki ten w bojówkach ważny? Jeeezu. No dobra.

Weszliśmy na salę. Szybki rzut oka wokół. Bojówek jeszcze kilkanaście par, mnogo t-shirtów, cała masa dżinsów. Smokingu żadnego. Co się do cholery dzieje? Nikt nie doczytał zaproszenia do końca? Nikt nie zauważył prośby o strój wieczorowy? Nie, ok, bądźmy sprawiedliwi – część zauważyła i było pięknie. Ale odsetek tych, którym daleko było do smokingu był tak duży, że żaden statystyk nie nazwie tego „w granicach błędu”. Nie będę już opisywać zachowania co poniektórych podczas wystąpienia sponsora, postaram się pominąć milczeniem nieudolne próby niektórych by pokazać jak bardzo nie rusza ich gwiazda Hollywood, i że oni wcale nie po to tu przyszli. Ale tych cholernych ciuchów przemilczeć nie mogę. Wróciłam do domu nabuzowana i zła. Po paru godzinach mnie olśniło. Znasz efekt owieczek wypuszczonych na pastwisko? Albo jak stoisz na przejściu dla pieszych, jest czerwone światło ale nagle jedna osoba się wyłamuje i przechodzi, a za nią kolejni no bo niby nie wolno ale skoro on przeszedł i nic się nie stało... NIKT NAS NIE PILNUJE! Cholerne bezstresowe wychowanie w wersji biznesowo-bankietowej! NIKT nie zwraca nam uwagi, nie poucza, nie przypomina o zobowiązaniach. Nikt nie wyciąga konsekwencji, nie dba o zasady i rygor. Nikt, nic. NIC!  I to zatacza coraz szersze niestety kręgi…

Weź na przykład takie wręczenie nagród branżowych. Tu jest luz – wystroić się nikt nie każe, nie obrączkują plastikiem. Wystarczy przyjść i się rozkoszować sukcesami swoimi i bliźnich. A gdzie tam. Dla moich kolegów i to za dużo restrykcji. Wręczenie nagród trwa jakąś godzinkę. Na scenę wchodzą poszczególni laureaci, ściskają dłoń wręczającym, kłaniają się, czasem ktoś coś powie. Publika siedzi i klaszcze. No… nie zawsze klaszcze bo dla niektórych to za duży wydatek energetyczny więc nie klaszczą wcale. Może to zawiść branżowa? Konkurencji klaskać nie będę? Hmm no chyba nie skoro własnym kolegom z biura klaskać też nie raczą. Mnie babcia nauczyła że jak ktoś się kłania a na scenie stoi to ty klaszczesz. To się nazywa „dowód uznania” lub „minimum szacunku” – wedle uznania. Całkiem to łatwe i niezbyt męczące – ot, trzy ruchy zbieżne zwróconych ku sobie dłoni. „Baśka przesadzasz” słyszę od koleżanki. No dobra, przesadzam. Posiedźmy więc na rozdaniu dalej, zobaczymy co się stanie. Wręczanie trwa już jakieś – o mamo! – 20 minut. W tym czasie jak widać około 50 osobom gwałtownie zachciało się siusiu, pić albo palić. Dość, że wyszli i nie powrócili. No to hajda! Pionierzy przetarli szlaki i nic się nie stało, znaczy można dać dyla nie? O, można! Patrzę i oczom nie wierzę jak sekunda po sekundzie z sali wysypują się kolejne osoby. Do zakończenia tej jakże długiej i męczącej ceremonii wytrzymało jakieś 30% może 40% Sali. Na litość Boską, jak oni wytrzymywali na dwugodzinnych wykładach z Historii Myśli Politycznej  na Uniwerku? No ale fakt – na uniwerku nie dają darmowej wódki i gratisów od sponsora za to można uzyskać brak zaliczenia. A tu – znów – NIE MA KONSEKWENCJI.

Przytoczyłabym tu jeszcze przykład eleganckiego koncertu charytatywnego. Również tu z trudem utrzymano uwagę słuchaczy, którzy jeszcze przed bisami poczęli nalot na szatnię „zanim się zrobi kolejka” przez co drobna i uprzejma organizatorka przemawiała do rzeki wychodzących pleców, zamiast miło zrelaksowanych usłyszaną muzyką filantropów. Szkoda papieru…
Wstyd mi za moich kolegów! Wstydzę się znajomych z branży, spoza niej, wstydzę się starszych ode mnie którzy udają moich rówieśników przysposabiając sobie ich najgorsze cechy. Żenują mnie „gwiazdy biznesu” dla których kładzenie nóg na tym samym stole na którym ktoś inny je właśnie lunch jest normą. Szlag mnie trafia że jestem utożsamiana z osobami które z braku powodów do buntu buntują się przeciwko czemukolwiek, a najczęściej kulturze osobistej. ZGŁASZAM SPRZECIW. Ja chcę do starszaków – chcę mówić „dzień dobry”, chcę otwierania drzwi przed osobą, którą szanujesz, chcę uważnego słuchania drugiego człowieka i odpowiedniej reakcji na to co ta osoba mówi lub robi. Chcę zasad! Chcę norm! Kultury, klasy! Chcę konsekwencji!
Może gdyby usłużny ochroniarz nie wpuścił Gwiazdora słowami „przykro mi, jest Pan ubrany niestosownie”, gdyby obsługa „wręczenia” zamknęła drzwi i wypuszczała osoby do toalet wyłącznie pojedynczo, może gdyby organizatorka koncertu odważyła się na słowa „Proszę Państwa proszę nie wychodzić – koncert się jeszcze nie skończył”. MOŻE udałoby się przywrócić jakiś ład i porządek. Może przypomnielibyśmy sobie, że nie wszystkie zasady są po to żeby je łamać – niektóre czynią życie ładniejszym, sprawniejszym, milszym, bardziej harmonijnym… Wystarczy chcieć.
Po co my się właściwie się buntujemy? Dla zasady? Bo jak ktoś przeszedł na czerwonym świetle to my też przejdziemy? Czy tylko ja uważam że ten masowy nonkonformizm jest strasznie konformistyczny?
Tak moja droga – było pokolenie buntu lat 80, było pokolenie gwiazdorzenia przełomu 90 i 2000 – zgłaszam się na starostę pokolenia pokory lat 2010+. No, dobra nie tak biblijnie – powiedzmy pokolenia kultury. Jacyś chętni?

No i teraz wisienka na torcie rodzicielko – cholerny paradoks mojej generacji! Idę na bankiet „RSVP – wieczorowo”, zaproszona z grona wybrańców by zasiąść w towarzystwie znanych i cenionych – i wchodzę na ten bankiet w trampkach i tank-topie witana uprzejmie przez usłużnego bramkarza bo jestem TĄ Panią X albo Z TEJ firmy X. Idę do klubu, gdzie płacę gotówką i to niemałą za to, że zapewnią mi rozrywkę, gdzie wydam jeszcze więcej gotówki na drinki i toaletę, przychodzę ubrana „luźno i wygodnie” bo tu wolno i chcę się wmieszać w tłum takich jak ja maluczkich – a wielce niemiły „Selekcjoner” (czemu na usta ciśnie
mi się „wykidajło”?) odmawia mi wstępu bo… mam białe sznurowadła…

Barbara Grabowska

O tempora! – wołanie na puszczy pewnej najnormalniejszej na świecie młodej damy


O tempora! – wołanie na puszczy pewnej najnormalniejszej na świecie młodej damy (!)

Godzina zero – wszyscy ubrani, uczesani, umyci i pełni animuszu (lekko tuszującego braki w światowym i rzadko trenowanym savoir vivrze) kroczymy ku drzwiom. Chwila na didaskalia: bankiet organizuje producent flagowego polskiego produktu eksportowego, na którego opakowaniu dumnie błyszczy orzeł biały i wizerunek pyzatego acz dumnego reprezentanta szlachty, ba – monarchii! Polskiej, żeby nie było. Klimat sam się narzuca? Otóż nie. Ku mojemu zdumieniu odkryłam, że moda na „industrial” wciąż radośnie panoszy się na salonach a najlepsze miejsce na bankiet w stylu wieczorowym to wielka hala z czerwonej cegły, koniecznie z elementami orurowania, blachy i innego typu surowego wykończenia. No dobra… Pracuje się w eventach więc się wie, że z lokalami odpowiedniego rozmiaru bywa ciężko. Niech będzie.

Stoimy zatem grzecznie w kolejce do Hali, albowiem na bramce ochroniarz i 2 hostessy skrupulatnie weryfikują nowoprzybyłych. Hmm…
Różne mamy pojęcia weryfikacji. Panie spinają nam nadgarstki plastikowymi bransoletami jak na koncercie Heineken Opener (bardzo eleganckie, bardzo )
Pan ochroniarz sprawdza obecność bransoletek u osób kursujących w tę i we w tę.  Obok nas co i rusz pojawia się przedstawicielstwo aktualnych celebrytów, tych znanych z Sukcesu i tych z Pudelka. Przedstawicielstwo przeróżne, na niektórych aż miło popatrzeć. Elegans z nutą ekstrawagancji no ale od tego są. Nagle pojawia się ten wiesz, co o nim gadałyśmy ostatnio. Ma na sobie bojówki, polo, czapkę z daszkiem i arafatkę. No ładnie, pomyślałam, ktośtu nie doczytał zaproszenia, ale będzie dym. Patrzę – przyznaję że z ironicznym uśmieszkiem na ochroniarza i ironiczny uśmieszek zastyga mi na wargach. Ochroniarz kłania się w pas bojówkom i szybciutko zapina na włochatym nadgarstku, nie skażonym spinkami czy choćby mankietem, VIPowską bransoletkę! No nie. Powariowali. Aż taki ten w bojówkach ważny? Jeeezu. No dobra.

Weszliśmy na salę. Szybki rzut oka wokół. Bojówek jeszcze kilkanaście par, mnogo t-shirtów, cała masa dżinsów. Smokingu żadnego. Co się do cholery dzieje? Nikt nie doczytał zaproszenia do końca? Nikt nie zauważył prośby o strój wieczorowy? Nie, ok, bądźmy sprawiedliwi – część zauważyła i było pięknie. Ale odsetek tych, którym daleko było do smokingu był tak duży, że żaden statystyk nie nazwie tego „w granicach błędu”. Nie będę już opisywać zachowania co poniektórych podczas wystąpienia sponsora, postaram się pominąć milczeniem nieudolne próby niektórych by pokazać jak bardzo nie rusza ich gwiazda Hollywood, i że oni wcale nie po to tu przyszli. Ale tych cholernych ciuchów przemilczeć nie mogę. Wróciłam do domu nabuzowana i zła. Po paru godzinach mnie olśniło. Znasz efekt owieczek wypuszczonych na pastwisko? Albo jak stoisz na przejściu dla pieszych, jest czerwone światło ale nagle jedna osoba się wyłamuje i przechodzi, a za nią kolejni no bo niby nie wolno ale skoro on przeszedł i nic się nie stało... NIKT NAS NIE PILNUJE! Cholerne bezstresowe wychowanie w wersji biznesowo-bankietowej! NIKT nie zwraca nam uwagi, nie poucza, nie przypomina o zobowiązaniach. Nikt nie wyciąga konsekwencji, nie dba o zasady i rygor. Nikt, nic. NIC!  I to zatacza coraz szersze niestety kręgi…

Weź na przykład takie wręczenie nagród branżowych. Tu jest luz – wystroić się nikt nie każe, nie obrączkują plastikiem. Wystarczy przyjść i się rozkoszować sukcesami swoimi i bliźnich. A gdzie tam. Dla moich kolegów i to za dużo restrykcji. Wręczenie nagród trwa jakąś godzinkę. Na scenę wchodzą poszczególni laureaci, ściskają dłoń wręczającym, kłaniają się, czasem ktoś coś powie. Publika siedzi i klaszcze. No… nie zawsze klaszcze bo dla niektórych to za duży wydatek energetyczny więc nie klaszczą wcale. Może to zawiść branżowa? Konkurencji klaskać nie będę? Hmm no chyba nie skoro własnym kolegom z biura klaskać też nie raczą. Mnie babcia nauczyła że jak ktoś się kłania a na scenie stoi to ty klaszczesz. To się nazywa „dowód uznania” lub „minimum szacunku” – wedle uznania. Całkiem to łatwe i niezbyt męczące – ot, trzy ruchy zbieżne zwróconych ku sobie dłoni. „Baśka przesadzasz” słyszę od koleżanki. No dobra, przesadzam. Posiedźmy więc na rozdaniu dalej, zobaczymy co się stanie. Wręczanie trwa już jakieś – o mamo! – 20 minut. W tym czasie jak widać około 50 osobom gwałtownie zachciało się siusiu, pić albo palić. Dość, że wyszli i nie powrócili. No to hajda! Pionierzy przetarli szlaki i nic się nie stało, znaczy można dać dyla nie? O, można! Patrzę i oczom nie wierzę jak sekunda po sekundzie z sali wysypują się kolejne osoby. Do zakończenia tej jakże długiej i męczącej ceremonii wytrzymało jakieś 30% może 40% Sali. Na litość Boską, jak oni wytrzymywali na dwugodzinnych wykładach z Historii Myśli Politycznej  na Uniwerku? No ale fakt – na uniwerku nie dają darmowej wódki i gratisów od sponsora za to można uzyskać brak zaliczenia. A tu – znów – NIE MA KONSEKWENCJI.

Przytoczyłabym tu jeszcze przykład eleganckiego koncertu charytatywnego. Również tu z trudem utrzymano uwagę słuchaczy, którzy jeszcze przed bisami poczęli nalot na szatnię „zanim się zrobi kolejka” przez co drobna i uprzejma organizatorka przemawiała do rzeki wychodzących pleców, zamiast miło zrelaksowanych usłyszaną muzyką filantropów. Szkoda papieru…
Wstyd mi za moich kolegów! Wstydzę się znajomych z branży, spoza niej, wstydzę się starszych ode mnie którzy udają moich rówieśników przysposabiając sobie ich najgorsze cechy. Żenują mnie „gwiazdy biznesu” dla których kładzenie nóg na tym samym stole na którym ktoś inny je właśnie lunch jest normą. Szlag mnie trafia że jestem utożsamiana z osobami które z braku powodów do buntu buntują się przeciwko czemukolwiek, a najczęściej kulturze osobistej. ZGŁASZAM SPRZECIW. Ja chcę do starszaków – chcę mówić „dzień dobry”, chcę otwierania drzwi przed osobą, którą szanujesz, chcę uważnego słuchania drugiego człowieka i odpowiedniej reakcji na to co ta osoba mówi lub robi. Chcę zasad! Chcę norm! Kultury, klasy! Chcę konsekwencji!
Może gdyby usłużny ochroniarz nie wpuścił Gwiazdora słowami „przykro mi, jest Pan ubrany niestosownie”, gdyby obsługa „wręczenia” zamknęła drzwi i wypuszczała osoby do toalet wyłącznie pojedynczo, może gdyby organizatorka koncertu odważyła się na słowa „Proszę Państwa proszę nie wychodzić – koncert się jeszcze nie skończył”. MOŻE udałoby się przywrócić jakiś ład i porządek. Może przypomnielibyśmy sobie, że nie wszystkie zasady są po to żeby je łamać – niektóre czynią życie ładniejszym, sprawniejszym, milszym, bardziej harmonijnym… Wystarczy chcieć.
Po co my się właściwie się buntujemy? Dla zasady? Bo jak ktoś przeszedł na czerwonym świetle to my też przejdziemy? Czy tylko ja uważam że ten masowy nonkonformizm jest strasznie konformistyczny?
Tak moja droga – było pokolenie buntu lat 80, było pokolenie gwiazdorzenia przełomu 90 i 2000 – zgłaszam się na starostę pokolenia pokory lat 2010+. No, dobra nie tak biblijnie – powiedzmy pokolenia kultury. Jacyś chętni?

No i teraz wisienka na torcie rodzicielko – cholerny paradoks mojej generacji! Idę na bankiet „RSVP – wieczorowo”, zaproszona z grona wybrańców by zasiąść w towarzystwie znanych i cenionych – i wchodzę na ten bankiet w trampkach i tank-topie witana uprzejmie przez usłużnego bramkarza bo jestem TĄ Panią X albo Z TEJ firmy X. Idę do klubu, gdzie płacę gotówką i to niemałą za to, że zapewnią mi rozrywkę, gdzie wydam jeszcze więcej gotówki na drinki i toaletę, przychodzę ubrana „luźno i wygodnie” bo tu wolno i chcę się wmieszać w tłum takich jak ja maluczkich – a wielce niemiły „Selekcjoner” (czemu na usta ciśnie
mi się „wykidajło”?) odmawia mi wstępu bo… mam białe sznurowadła…

Barbara Grabowska