czwartek, 28 listopada 2013

Adam Zagajewski

Jakby na zamówienie :-)

Adam Zagajewski

LIST OD CZYTELNIKA

Za dużo o śmierci,

o cieniach.

Napisz o życiu,

o zwykłym dniu,

o pragnieniu ładu.

Dzwonek szkolny

może być wzorem

umiarkowania,

nawet erudycji.

Za dużo śmierci,

zbyt wiele

czarnego olśnienia.

Zobacz, narody stłoczone

na ciasnych stadionach

śpiewają hymny nienawiści.

Za dużo muzyki

za mało zgody, spokoju,

rozumu.

Napisz o chwilach, kiedy kładki przyjaźni

zdają się trwalsze

niż rozpacz.

Napisz o miłości,

o długich wieczorach,

o poranku,

o drzewach,

o nieskończonej cierpliwości

światła.


poniedziałek, 25 listopada 2013

Czy miasta mają duszę?

Jasne, że mają. I nastrój, i charakter.
Są miasta ważne i nieistotne, smutne i wesołe, kolorowe i szare, nabożne i bezbożne, uduchowione i bezduszne. Na swojej drodze spotykamy wiele miast i miasteczek, a tylko niektóre z nich warte są wspomnienia, opisania, wiersza, piosenki, obrazu. I kiedy ten obraz, wiersz czy opowieść nas satysfakcjonuje, porusza – kiwamy głową i polecamy znajomym.
A ja dzisiaj chcę polecić dwie książki opisujące miasta.
Pierwsza to „Zapachy miast” Dawida Rosenbauma. 
Miasta pachną – to fakt. Jedne nadmorska bryzą, olejem ze smażonych ryb, inne końskim moczem, oscypkami, inne specyficznym zapachem uliczek czasem rozgrzanych słońcem, czasem mokrych aż do stęchlizny. Pachnie ziemia po deszczu w miejskim parku, gliniane mury kamieniczek, pachną gaje oliwkowe, pomarańczowe, otoczone żywopłotami rozmarynu, lawendy. Pachnie rozgrzany asfalt, kapiący nań olej samochodowy, z otwartych okien domostw rozchodzą się specyficzne zapachy jedzenia, czasem prania. To wszystko miesza się z zapachami unoszącymi się z knajpek, kiosków sprzedających bułeczki i rogale, targów warzywnych i stoisk z watą cukrową, hotdogami, kawa na szybko. Z restauracji czuć aromaty specyficznych dań dla danego regionu a z wywietrzników w podwórkach zgoła inne – wyrzucające w zaułki smrody kuchenne – nie zawsze miłe dla nosa, mieszające się z odorem ze śmietników, kałużami wylewanej wody z wiader sprzątaczy. Niezwykle pachną porty.
Dawid wiele podróżował i ma węch wyczulony, analityczny, przychylny. Węszy więc gdziekolwiek jest! Szłam za nim i próbowałam poruszyć swoją wyobraźnię, bo i ja jestem smakoszem i obserwatorką życia w innych miastach. Umiem sobie wyobrazić zapach karmelu z cynamonem, gorącego asfaltu, mieszającego się z zapachem warsztatu samochodowego, to znów czuję niemal oliwę z czosnkiem czekającą na resztę unoszącą się z okien domów, z barów i jadłodajni w porze lunchu. Wiem jak drażni nozdrza skórka świeżego chleba i jak wabi wanilia ze skórką pomarańczową z cukierni, wymieszana z aromatem świeżo parzonej kawy. Do tego bryza od portu, albo… z gór, jeśli jesteśmy z Dawidem w górach.
Tę książkę czytałam mężowi na głos w samochodzie. Gdy czytałam jak pachnie i smakuje miejscowe danie zaserwowane Dawidowi przez przyjaciół w Norwegii, gdy w głowie poczułam smak roztopionego na kaszy mannej masła z cukrem, zapragnęłam natychmiast to zjeść. Przypomniałam sobie ten lubiany smak z dzieciństwa i bardzo podobny – smak leniwych pierogów, też z masłem i cukrem. Do tego Dawid nienachalnie wprowadza nas w swoje własne widzenie danego miasta. Ma swoje wspomnienia, wrażenia, przyjaciół i przyjemnie nam, tak jakbyśmy byli jego cieniem, wędrować z nosem wyczulonym na to, co w powietrzu się unosi.
Druga książka, to jeszcze ciepła nowość Marcina Kydryńskiego „Lizbona – muzyka moich ulic”. Piękna.
Książki podróżnicze, mimo Internetu, kamerek, filmów i tanich linii lotniczych, wciąż jeszcze pobudzają, jeśli dobrze napisane. Lubię stąpać za pisarzem podróżnikiem i patrzeć za jego wyciągniętym palcem lub spod zmrużonych powiek. Poznawać inne miejsca czytając o tym, jak je widzi ktoś bardzo subiektywnie, po swojemu, bo ze wszystkim tak jest – ile oczu tyle opinii.

Marcin Kydryński skromnie pisze, że mało kto, kto nie słucha jego Sjesty (audycja w Trójce niedzielno popołudniowa pełna specyficznej muzyki) sięgnie po tę książkę. To nie jest stricte przewodnik po Lizbonie. Że w lewo to pałac a w prawo park. Nic bardziej mylnego – to faktycznie panamarcinowa Lizbona, której jest mieszkańcem „na pół etatu”, którą ogląda cierpliwie, z ciekawością, z wielką wiedzą i uchem – bo Lizbona to stolica fado. A muzyka fado jest jedną z miłości Kydryńskiego. Idąc za nim poznajemy zaułki i ludzi – muzyków, skromnych, ciekawych, także sklepy i niewyszukane knajpki. Żadne tam restauracje z gwiazdami Michelina – zwyczajne miejsca, w których się je proste jedzenie, pije portugalskie wino i wieczorem słucha muzyki, która ma tajemnicę, smutek, historię, swoistą filozofię i w której trzeba się rozsmakować, żeby ją poznać, polubić. 
Zdjęcia tu zamieszczone nie są upozowane, wypieszczone techniką komputerową, nie pokazują perspektyw, znanych budowli i placów. To migawki ze spacerów autora. Zaklęte mgnieniaoka. 
Mnie urzekł język, sposób formułowania myśli, wrażenia podawane czytelnikowi z rozmysłem i w eleganckiej formie, bo Marcin Kydryński jest niewątpliwie elegantem. Żadnych skrótów, kolokwializmów, wszystko, co chce powiedzieć, opisuje starannym, niemal poetyckim językiem. Niemal? Poetyckim! Po, porostu. Nadto powala na kolana wielką wiedzą muzyczną a sposób, w jaki opisuje muzykę Chopina, to już wielka frajda, szczególnie dla tych, którzy tę muzykę mają w pamięci i w sercu.
Od dawna marzy mi się Lizbona, widywałam o niej filmy, reportaże, opowieści kulinarne o bakalhau i winie, sardynkach i krewetkach, albo o lizbońskich parkach, ogrodach i stromych ulicach z żółtymi tramwajami. 
Ta książka urzeka, a autorowi należą się wielkie podziękowania za wzruszenie, za uroczy spacer, za piękną polszczyznę. To dzisiaj rzadkość.

 

czwartek, 14 listopada 2013

Resume

Czytam i czytam i fajnie, że wreszcie jakaś rozmowa, a nie połajanki i pogarda. To niestety u nas częste – sukces staje się solą w oku bliźniego. Już się naczytałam kim jestem i w jakim kiblu powinny powiewać moje książki.
Za to u Vargi cisza, zero komentarzy. Sam sobie winien. Normalni ludzie nie mają ochoty na tę jego delikatność Kaliguli. Zresztą regularnie obraża czytelników wyzywając ich od analfabetów i matolstwa. Ja się cieszę, że w ogóle czytają, a on zamiast namawiać do dobrej literatury, pastwi się nad autorami książek, które uważa za denne. Zamiast należnego dziełom świetnym PRu – czarny PR tego, co się Vardze nie podoba. Krytycy... To wszystko z powodu błędnej nazwy zawodu, który uprawiają. Powinni być nazywani RECENZENTAMI, wtedy – mam nadzieję – dowiadywałabym się nie tylko o tym, co kiepskie ale i co wspaniałego się urodziło w tym tygodniu czy miesiącu. Niestety nazywają siebie krytykami, więc nauczyli się wyłącznie krytykować, zapominając, że najskuteczniejszą metodą zachęcania jest marchewka, a nie bat.
Wracam do tematu.
Nie mogę wyjść ze zdumienia, jak bardzo wysoki jest poziom niezrozumienia moich intencji, więc jeszcze raz wyjaśniam:
– Nie domagam się tłamszenia, dyskredytacji literatury, nazwanej przeze mnie szarą i smętną,
– NIGDZIE nie napisałam, że domagam się laurów:
    a – dla siebie. Nie domagam się! – ile razy to powtórzyć?!
    b – dla literatury obyczajowej, popularnej, a tym bardziej romansowej, bo wiem, że to nie ta liga. Ta teza wciskana mi jest, jak kiedyś tran dzieciom - na siłę. Błąd w czytaniu, w myśleniu, w formułowaniu wniosków.
Jest dla mnie także nie do pojęcia, że większość osób, które zabrały głos w dyskusji mimowolnie wpada w myślenie ekstremalne – wspaniała jest literatura czerni i krwi (bo nagradzana) a to, co jej przeciwstawiam, czyli książki bez mordu, ożywających trupów, krwi dzieci i gwałconych kobiet, to dla nich literatura "różowa" czyli cukier i miód! Niebywałe ile osób tak właśnie stereotypowo myśli! Zarówno panowie dokopujący mi, jak i Piękna Pani z Telewizji i komentatorzy na blogu.
Całe szczęście przeczytałam wczoraj wywiad z Ingą Iwasiów (http://wyborcza.pl/magazyn/1,134727,14876832,Sukienka_dla_feministki.html ), która potwierdza moje myślenie: „Nie jest źle, jeżeli literatura jest różnorodna. Dobro, piękno, tęcza i słoneczko – to ładny rysunek i myślę, że jeżeli powstawałyby bardzo dobre literackie obrazy takiego stanu ducha, to z pewnością mogłyby dostawać nagrody literackie.”
BINGO! Jesteśmy w domu – bo to jest moje pytanie:
Czy książki z pięknem i dobrem nie są nagradzane, bo ich nie ma, czy ich nie ma, bo są niedostrzegane przez jurorów?
Inga Iwasiów rozpoczęła wywiad bardzo trafnym tekstem, za który jej dziękuję:
„(…) mężczyźni sięgają po łatwe sposoby ośmieszania nas.(…)  Sposoby dyskusji z kobietami, a właściwie wobec kobiet, które wychodzą ze społecznej roli osoby podporządkowanej, stosowane w życiu intelektualnym sprowadzają się do jednego - ośmieszania i zinfantylizowania drugiej strony, wmówienia jej emocjonalności i niedoboru intelektu.”.
Dokładnie tymi figurami retorycznymi posługują się panowie Karpowicz i Varga, a ten ostatni na dodatek ubolewa na brak dyskusji o literaturze, jakby nie wiedział, że żeby rozmawiać, trzeba wyzbyć się pogardy dla interlokutora.
Równowaga, czyli Anna Gras: „Na liście 100 książek, które trzeba przeczytać według BBC jest miejsce na utwory zarówno Jane Austen, jak i Marqueza, Dumasa i Orwella, Rowling i Steinbecka. Literatura to bardzo rozległy obszar i budowanie na nim murów i zamykanie się w getcie jednego nurtu jest nieporozumieniem”.
No dokładnie tak! O to proszę, żeby oprócz literatury ciężkiego kalibru - do której nie mam już serca ani chęci – docenić literaturę o innym kolorze, dobrze napisaną, ale optymizującą, wzruszająca, dającą do myślenia, ciekawą.
I nie skaczmy w ekstrema, że musi to być zaraz „literatura dla kucharek”, zresztą co to za tekst? Mizoginiczny, uwłaczający kobietom i kucharkom. Ja dodam jeszcze Saramago, Munro, Meyes, Eco, wspominanych czule  – Kydryńskiego, Sapkowskiego, Kowalewską czy Hrabala. Można?
Reasumując – nie opluwszy nikogo, proszę (nie ja jedna) o równowagę.
I tylko.


czwartek, 7 listopada 2013

Może czas na spodnie zamiast spodenek, Panie Varga?

Po raz n-ty powtarzanie, wciskanie mi, że dyszę żądzą otrzymania nagrody jest bzdurą i nadużyciem. To pana projekcja, nie moja i formułowanie dalszych wniosków w oparciu o ten straw man argument jest dziecinadą, jak ciąganie za warkocz. Tekst „Kalicińska, która od szarej literatury woli zdecydowanie bardziej tę różową i zakamarki zboczeń niestety jej nie pociągają (szkoda, szkoda)” jest niezrozumiały – czemu muszą mnie pociągać zakamarki zboczeń, panie Varga? I czemu różowe? Zdecydowanie wolę zieleń.
Z czytania rozległych opisów i streszczeń doskonale można sobie wyrobić zdanie o kolorze nagradzanej literatury, to tak jak z wejściem do sklepu – nie muszę zjadać całego asortymentu, by wiedzieć, że nie mam ochoty na kwaśne, czy słodkie. Nie muszę zaraz zaczytywać się literaturą, na którą nie mam ochoty, żeby wiedzieć o czym ona traktuje. Pan przy zakupie nie korzysta z opisu?! Nie wierzę.
„(…) czyż arogancka nie jest Kalicińska, która swoją wyższość deklaruje, wyższość pisania o Dobru nad pisaniem o Złu?”. Panie Varga – myli pan arogancka, ze szczera. Arogancka? Co złego jest w książkach, w których nie ma beznadziei, bicia, gwałtów, krwi i łez? Naprawdę nigdy pan nie czytał Lema, Wańkowicza, Galsworthy’ego, Munro, Clarke’a, smutnawego ale cudownego Czechowa, Tołstoja, nie mówiąc już o np. „Panu Tadeuszu” Mickiewicza – kwintesencji polskiego piękna z romansem i bijatyką w tle? Nie ma tu schizofrenii, transgresji, zboczeń. Są słodkie opisy zachodu słońca, są i kulinaria… Jak na przykład w „Zapachach Miast” Dawida Rosenbauma - polecam. Da się? Co złego w takiej literaturze, która daje wytchnienie i radość, porusza estetycznie smakowitymi opisami, daje zachwyt opisami miejsc? Do hasioka?
W czym arogancja, gdy chcę ciut więcej uwagi dla literatury z dobrem, pięknem i szlachetnością w rolach głównych? I tu, jadąc po mnie, popełnia pan taki sam błąd, jak rzesze ludzików o bardzo małych rozumkach, które nawet nie są Kubusiami Puchatkami – utożsamia pan dobro i piękno z „watą cukrową”, z GLAMOUR – czymś, co dzisiaj przykryło szlachetność prawdziwego piękna. Czy to nie prostactwo?
Tu pasuje powiedzenie – „Próżno szukać piękna, jeśli się go samemu nie ma w sobie”. A Norwid ze swoim „Cóż wiesz o pięknem, kształtem jest miłości” jest tym, za kim i ja się dopraszam piękna w szerszym, niż durne GLAMOUR, pojęciu.
Ma pan etat w GW, więc trzeba co tydzień coś wysmażyć. Tylko się dziwię, ile troski i energii w pańskim pisarzeniu zajmuje zjeżdżanie ludzi, bo zazwyczaj – niestety – pańska krytyka jest krytyką ad personam, a nie ad rem. Uszczypliwości wcale nie lepsze od prostackich uwag pana Karpowicza. Chce pan udowodnić, że złośliwy, znaczy inteligentny? No cóż, skoro musi pan sobie to udowadniać… pisz pan! I tylko nadal dziwię się, po co komuś, kogo pan nie szanuje i nie lubi, czyją pracą pan poniewiera, robić taki cotygodniowy PR?! Wiecznie jęczeć, że polski czytelnik to analfabeta? Ludzi pan obraża.
„(…) zainteresowanie świata nagrodami literackimi opada jak poziom Wisły w lecie”. I… jaki jest powód? Może jakaś refleksja? Może mam jakiś cień racji?
Nie lepiej (i tego bym od pana oczekiwała) reklamować rzeczy wybitne, ciekawe i świetne, piękne? Może dowiedziałbym się o książkach wartych przeczytania? Może znalazłabym jakieś dla siebie – osoby nie mającej już ochoty czytać o „szambie naszego życia” – książki dające mi kontakt ze świetnym warsztatem, z treściami interesującymi, pięknymi a niekoniecznie o życiowym syfie? Wg pana i kolegi Karpowicza dającego mi z półobrotu – nie ma takich?! Są nieinteresujące, nie warte uwagi?!
Proponuję, na początek, Umberto Eco „Historia piękna”. Eco pisze o pięknie w sztukach, może napisać podobną rzecz o pięknie w literaturze?
Piękno, dobro, humor w literaturze znajduję wielu książkach, że wspomnę choćby Joannę Chmielewską, która miała świetny warsztat i wielką umiejętność wywoływania u czytelnika uśmiechu albo śmiechu wręcz. Ale ani pan, ani pan Karpowicz tego nie umiecie. Za trudne!
I jeszcze jedno – dotkliwie was, panowie kłuje czyjeś powodzenie.
W Stanach szanuje się tych, którzy odnieśli sukces i nie ważne, że to Steel, Gilbert, czy Sparks. Kąsać mnie, wkładać w usta coś, czego nie powiedziałam ani nawet nie pomyślałam, to niskie, panie Varga. Może zamiast liczyć cudzych czytelników i cudze pieniądze i zamiast kopać po kostkach koleżankę po piórze, bo jakiś sukcesik odniosła i ma odwagę zamieszać w bajorku literackim swoją szczerością i odwagą, ciut szacunku? Obaj zachowujecie się tak, jakbyście nie wyrośli z krótkich spodenek, gdy sens życia dawało wam wymachiwanie patykiem na podwórku, zwłaszcza w stronę dziewczynek. Dzisiaj ani ja dziewczynka, ani wy smarkacze, więc może zacząć rozmawiać, zamiast kąsać?


Nie jestem zresztą osamotniona w poglądach na ten temat.

http://www.krytykapolityczna.pl/felietony/20131027/kalicinska-ma-racje

http://annagraswita.blogspot.com/2013/10/nagrody-i-mity.html