wtorek, 29 lipca 2014

Podwójne standardy, czyli czego muzyka nie łagodzi.


Dowiedzieliśmy się wczoraj, że ZABRANIA się palić (to jasne), pić (???), jeść i biegać na stacjach metra i że będą surowe konsekwencje.
- Za bułeczkę mandat? - ktoś zapytał.
Podobno tak nas obywateli będzie chronić jakiś Anioł z metra (analogia do Alternatywy 4) żebyśmy my nie musieli np. wdychać zapachu sosów z kebaba, który zgłodniały studencina będzie pożerał na stacji metra, nie wolno napić się wody spragnionemu, bo a nuż ochlapie sukienkę eleganckiej pani itp. Wszystko w trosce o nas – innych użytkowników! Niezwykła miłość Ratusza do mieszkańców stolicy!

A tu druga strona medalu:

Stadion Narodowy jako sala koncertowa, na której rozstawia się sprzęt dający taką moc, że można byłoby ogrzmieć średnie miasto a nie tylko sam stadion. I mimo zaciągniętego dachu decybele, które łomoczą do okien i drzwi mieszkańców przyległych dzielnic są zbyt mocne. Dudnią  w mieszkaniach, w głowach ludzi kórzy dotąd mieszkali w cichej i spokojnej dzielnicy.
Jest o wiele za głośno sznowni organizatorzy!
Poruszałam już ten temat – na wielu koncertach dźwiękowcy traktują słuchaczy jak całkowicie głuche stado baranów. MUSZĄ dać taką ilość decybeli, żeby np. basy CZUĆ było na klatce piersiowej fizycznie – bębenki w uszach zwyczajnie tam wysiadają i bywa bolą. O jakimkolwiek porozumiewaniu się z sąsiadem mowy nie ma.
I tu jakoś Ratusz o mieszkańcach nie myśli, że może chcieliby się wyspać? Może całodzienne słuchanie prób (!) wkurza po prostu? Może nie lubią takiej muzyki i konferansjerki i muszą niestety zjadać tę żabę, bo posadowiono stadion niemal w centrum miasta narażając okolicznych mieszkańców na mimowolne uczestnictwo w imprezach masowych - chcą czy nie.
Może chcą się wyspać przed pójściem do pracy, bo tam mieszkają też ludzie pracujący w soboty, niedziele. A co z dzieciakami w szpitalu na Niekłańskiej?
Dudnienie słychać nawet na Dolnym Mokotowie - świadczą o tym wpisy na forach.

I tu nikt z Ratusza, władz Stadionu Narodowe, organizatorów nie liczy się z faktem, że Saska Kępa, Kamionek, Praga Północ a i Dolny Mokotów, do którego docierają basy ze stadionu, to miejsce życia głównie starszych ludzi. Jedni są po zawale, po wylewie, może po chemii, albo przed? Czy też zwyczajnie zmęczeni, nienawykli do tej muzyki, a raczej bombardującego hałasu, który utrudnia im życie, bywa że do trzeciej rano.
To wyjątkowa nonszalancja wobec ludzi, którym własny dom (mieszkanie), gwarantować miał ochronę i spokój. Nadto przecież obowiązuje w Polsce cisza nocna po 22.00!
Każda imprezka głośna i utrudniająca człowiekowi zaśnięcie (prawo do wypoczynku w ramach wolności osobistej) może być zgłoszona na policję i policja poucza głośnego imprezowicza o obowiązującym prawie a czasem przyłoży mandat! Ale nie ogranizatorom koncertów na Stadionie!
Czemu? Bo ....nie. 
I oto mamy podwójne standardy – ktoś zgłodniały nie może zjeść w przestrzeni publicznej kanapki ani napić się wody w metrze, bo niby szkodzi to innyjm, a mieszkańcy osiedli około-stadionowych proszą i doprosić się nie mogą szacunku dla siebie i dla przepisów, które są jawnie łamane dudnieniem do rana.
Pominę chamów, którzy wyśmiewają te prośby pisząc na forach „to wynocha na wieś”, czy łagodniejsza forma chamstwa i postawy antyspołecznej: „nikomu jeszcze nie zaszkodziła odrobina muzyki, więc po co te fochy….”. Tym chciałabym zafundować orkiestry dęte pod samymi oknami do białego rana, bo jak widać skumać ciężko, że jak Kali komuś…

PS dla przypomnienia:
Art 30 Konstytucji:

Przyrodzona i niezbywalna godność człowieka stanowi źródło wolności i praw człowieka i obywatela. Jest ona nienaruszalna, a jej poszanowanie i ochrona jest obowiązkiem władz publicznych.

Art. 31.

Wolność człowieka podlega ochronie prawnej.
Każdy jest obowiązany szanować wolności i prawa innych. Nikogo nie wolno zmuszać do czynienia tego, czego prawo mu nie nakazuje.
Ograniczenia w zakresie korzystania z konstytucyjnych wolności i praw mogą być ustanawiane tylko w ustawie i tylko wtedy, gdy są konieczne w demokratycznym państwie dla jego bezpieczeństwa lub porządku publicznego, bądź dla ochrony środowiska, zdrowia i moralności publicznej, albo wolności i praw innych osób. Ograniczenia te nie mogą naruszać istoty wolności i praw.
Art. 32.

Wszyscy są wobec prawa równi. Wszyscy mają prawo do równego traktowania przez władze publiczne.
Nikt nie może być dyskryminowany w życiu politycznym, społecznym lub gospodarczym z jakiejkolwiek przyczyny.

niedziela, 20 lipca 2014

Ochłońmy…


http://wiadomosci.wp.pl/kat,1019393,title,45-letnie-dziecko-znalezione-w-szalasie-na-Bemowie,wid,16743120,wiadomosc.html?ticaid=1131df 

Prawda, jak wiemy, leży po środku, każdy z nas jest inny i moje ulubione - co chatka, to zagadka. 
Czas jakiś temu opinia publiczna a zwłaszcza rodzice zostali podzieleni doniesieniem, że oto dzielny tatuś został postraszony policją za to, że zabrał swego 4,5 rocznego syna na surwiwal.
Zamieszkali w szałasie i żyli jak dzikusy. Super, prawda?
Albo – oburzające, prawda? 

Nie mam pojęcia, jako i policja nie miała, jaki jest tatuś, jakie jest dziecko i ludziska SŁUSZNIE zawiadomili ograna władzy.
A teraz mała dywagacja czyli odskok (pozorny) od tematu.
Kilka lat temu byłam z rodziną na wczasach w Sierakowie Wlkp na obozie półsportowym, rodzinnym. W obrębie owego obozu były inne też bazy dla harcerzy, kolonistów i sportowców.
Poznaliśmy pewnego opiekuna obozu kolonistów, nauczyciela, dziarskiego sportowca. Pewnego dnia przyszedł do mnie po śniadaniu z problemem. Ma w grupie dzieci młodszych dziewczynkę, córkę kolegi. Zachorowała, jakieś paskudne zaziębienie. Byli u lekarza, dostała lek ale nie zadziałał, mała ma 38 stopni gorączki a dzieciaki śpią w wojskowych namiotach. Co robić?
Z mety załatwiłam klucze do pustego domku niedaleko nas i kazałam przynieść tam dziecko. 
Zobaczyłam ciemnooką Calineczke, drobinkę trzęsącą się w gorączce. Napoiłam herbatą, skarmiłam jakimś śniadankiem i raz jeszcze oboje z mężem pojechaliśmy pilnie do lekarza, a koledze kazaliśmy wezwać rodziców.
Okazało się że już dzwonił, ale powiedzieli że na razie przyjechać nie mogą, bo kończą zapłacone wczasy, zresztą małą jest pod opieką kolegi, więc bez paniki!
- to mój kolega, razem uczymy w szkole WF. On taki wie, pani…. surwiwalowiec, taki supermen!
- ...i wysyła taką kruszynkę na nielekkie sportowe zgrupowanie? Takie kolonie nie są dla ośmioletnich malutkich dziewczynek!
Tatuś panienki był innego zdania. 
Od lekarza wróciliśmy z wykupionym antybiotykiem. Zamieszkałam z małą, wysoką temperaturę której nie dał na razie zbić antybiotyk, zbiłyśmy schładzającym prysznicem, karmiłam ją łyżeczką bo opadła z sił. Po zbiciu temperatury z lekka się ożywiła i powiedziała mi, że ma brata starszego o rok i on też chyba jest chory.
Po półgodzinie miałam w tym domku dwójkę dzieci, bo tak, brat też leżał w wojskowym namiocie trzęsąc się w gorączce. Na pytanie czemu nic nie powiedział, spuścił oczy. Ponownie lekarz, leki, picie, i teraz głaskałam po łepetynkach dwójkę wystraszonych, chorych i smutnych dzieciaków.
Opiekun się domyślił:
- …wie, pani, to tresura ojca. On ich krótko trzyma, jego szczególnie: „nie maż się! Bądź mężczyzną a nie beksą”. Pewnie się ojca boi ….
- to przynajmniej pan niechaj się, jako kolega nie boi i wygarnie temu ….Rambo, że na wszystko jest czas! A jego dzieci są za młode, wątłego zdrowia i nie będą skakały po linach i ze spadochronem. I co?  Przestanie je za to kochać? A może młody będzie muzykiem a dziewczynka…nauczycielką? Laborantką? pisarką, nie Spidermanem i Superwoman?
Pokręcił głową.
Rodzice przyjechali wreszcie. Mama (nauczycielka!) zalękniona i wschłuchana w męża tokującego, że „nic się nie stało”, stała jakoś tak bezradnie zamiast (jak sądziłam) porwac dzieci w ramiona i obsypać przeprosinami, buziakami ....).
Rzadko mi się to zdarza, ale podniosłam głos i zjechałam go od najgorszych rodziców świata, a jej powiedziałam żeby się ocknęła, bo dzieci są wylęknione, smutne i co to dla nich za wakacje gdy cierpią i trzęsą się że zawiodły roszczeniowego tatusia?

Ja nie wiem kim jest ów tatuś surwiwalowiec, ale 4,5 roczku zaraz będzie miała moja wnuczka i wiem, że to jeszcze dzidziuś, mimo, że obsługuje iphone’a lepiej ode mnie. W szałasie jest zimno, robaki gryzą boleśnie – to fakt, a niektóre roznoszą boreliozę, i nie wiem czy padre smarował to dziecko maściami odstraszającymi, czy uważał że „trza być twardym”?
Czterolatek nie odczuwa wielkiej frajdy z powodu wypoczynku na dzikim łonie natury – raczej wtedy, gdy mu wesoło, ciepło, syto i bawi się beztrosko z innymi dziećmi. To czas socjalizacji. Może odpowiedniejsza byłaby agroturystyka, z krówkami, gęśmi i jajkami od kur? Z jednak czystym łóżkiem, łazienką i kimś dorosłym, doroślejszym od tatusia – domorosłego Tarzana?
Gdybym coś takiego zobaczyła, to też zawołałbym policję. Przynajmniej żeby sprawdzili czy tatusia nie poniosła fantazja i czy dziecku nic nie jest.

  

czwartek, 17 lipca 2014

Pod czereśnią

Pod czereśnią…

Pamiętam czarowne wakacje, spędzone z kuzynką w Starych Jabłonkach koło Ostródy. Miałyśmy po 16 lat.
Tam wujostwo znaleźli bardzo miłą rodzinę, która wynajmowała pokoje wczasowiczom. Żadna tam agroturystyka, czy pensjonat! Na pięterku były trzy pokoiki o średnim standardzie - czysto i wygodnie, ciasno ale wiadomo, że chodzi tylko o to, żeby tam spędzić wakacyjne noce bo dni spędzało się na plażowaniu, chodzeniu po lesie i po polach, zwiedzaniu, wyjazdach do pobliskiej Ostródy, Tardy…
Państwo Symonowiczowie byli bezdzietnym małżeństwem. Ona Kaszubka, on lwowianin. Oboje starsi, myślę że pani Alina miała 55+ a mąż 60+ Uroczy, mili ludzie z przedwojenną klasą.
W przybudówce mieszkała siostra pani Aliny - pani Renata, stara panna (!) kulejąca na nogę, a w ogrodzie pełnym kwiatów i drzewek owocowych  nieopodal mieli swój mały domek - pani Dorota, (kolejna siostra) i jej mąż.
My z kuzynką zajmowałyśmy jeden, malutki, mansardowy pokoik, a obok wprowadziło się małżeństwo z Warszawy - państwo Anna i Tadeusz Soplicowie. Ona ogromna, ze śladami dawnej urody, on niegdyś wysoki, szczupły, dzisiaj skrzywiony ale dziarski jak dragon.
Pani Alina nie karmiła wczasowiczów – o to troszczyłyśmy się same. Koło ziemianki stała drewniana półaltana  w której na stole stała maszynka na prąd, chyba nawet dwie, czajnik, był też zlew z zimną wodą, a rolę lodówki pełniła właśnie owa ziemianka. Miałyśmy w niej swoją półeczkę na pieczywo, serki topione, dżem, cukier i herbatę.  
Po południu, po jakichś zajęciach nad wodą czy wycieczkach wracałyśmy i robiłyśmy sobie namiastkę obiadu. Jakieś gotowane ziemniaki, kawałek kiełbasy z patelni, czy grochówkę z parówką, jajecznicę z makaronem.
Później małe sprzątanie i już zaczynały się powolne przygotowania do popołudnia pod drzewem.
Pani Alina wycierała stół stojący pod wielką czereśnią w sadzie. Państwo Soplicowie przynieśli zapewne ze spaceru do miasteczka paczkę ciastek, raz coś upiekła pani Dorota, a raz pani Alina - na zmianę.
W letniej kuchni już parował czajnik. Słońce chyliło się ku zachodowi, lipcowe powietrze pełne było brzęczących polatuch - pszczół, bąków, motyli i komarów. Z ogrodu dochodził zapach maciejki, telewizor stał sobie zapomniany w salonie nakryty serwetką i milczał. Latem nikt tu nie oglądał telewizji.
Powoli schodziliśmy się pod wielką czereśnię. Na stole stały już szklanki i filiżanki, kompot z rabarbaru albo jabłek, patera z ciastkami i… karafka gruszkowego wina pani Renaty. O, wina robiła świetne! Dostawałyśmy, mimo młodego wieku po kryształowym kieliszku a to porzeczkowego, a to tego gruszkowego. Starsze panie wychowane przed wojną w majątku przez wykształconych rodziców nie widziały w tym niczego złego. Szesnastoletnie panny to nie siusiumajtki i kieliszek wina im nie zaszkodzi.
My dostawiałyśmy na stół miseczkę uzbieranych własnoręcznie jagód lub wczesnych wiśni. Pomagałyśmy nalewać kawę lub herbatę, a potem siadałyśmy na ławeczce i słuchałyśmy niezwykle ciekawych opowieści biesiadników. ŻADNYCH słów o polityce i narzekania! Wspominki i opowiastki!
Dość interesujące były przedwojenne dzieje pana Symonowicza ze Lwowa i późniejsze z okresu zawieruchy wojennej. Ciekawsze były wspomnie­nia z domu rodzinnego wszystkich trzech sióstr mieszkających przed wojną w jakimś majątku na Kaszubach. Były takie …jak stare koronki, pachniały jaśminem i były pełne dziewczęcych wspomnień o psikusach, mamie, tacie, ciotkach, konnych wyprawach, zabawach a to wszystko w sepii.
Chłonęłyśmy te wszystkie opowieści niemo wpatrzone w rozmówców, bo były takie inne niż to, co się działo współcześnie. Lubiłyśmy opowieści o codziennym życiu w majątku, o świętach, miłosnych przygodach itd. Najbardziej jednak czekałyśmy na opowieść pani Anny o przedwojennych rozrywkach arystokracji warszawskiej. O balach w resursie, strojach, i zalotach. Pani Anna zapewniała nas, że przed wojną była szczupłą i wiotką dziewczyną i nie szczędziła detalicznych opisów swoich sukien, prunelek, wachlarzy, fryzur i biżuterii. Czasem zwracała się do męża z zalotnym: „Prawda, kochanie?”. Wówczas pan Tadeusz całował ją w pulchną dłoń i mówił szarmancko:
„Oczywiście, Aneczko”. On też miał dar opowiadania. Skrzywiony jakąś boczną skoliozą, stale żartował i nadal adorował żonę, przynosił jej z pokoiku szal żeby się nie zaziębiła a ona wysuwał ku niemu dziubek mówiąc: „dziękuje Ci Tadeuniu”.
Wieczór stawał się ciemniejszy i wtedy stawiano na stole świece albo lampę naftową a rozmowy płynęły i płynęły…
Nie było płynów na komary, więc gdy robiło się chłodniej i bardziej brzęcząco - nie do wytrzymania, kończono wieczór. Wolno się rozchodziliśmy – my oczywiście sprzątając i zanosząc wszystko do kuchni pani Aliny. Przypomniałam sobie że mówiło się „pozmywać statki”…
Hmmm. Kto dzisiaj tak mówi? Czy są jeszcze takie stare czereśnie? Stół z serwetą i piękne wspominki?
Dobrze jest mieć dobrą pamięć!

(tekst z lekka poszerzyłam i poprawiłam, bo w książce „Fikołki na trzepaku” pomyliłam imię pani Aliny a i dzisiaj nie jestem pewna czy naprawdę Alina?... Czyli pamięć dobra, ale nie do końca!)