piątek, 18 listopada 2016

Chciałam pięknej książki, i mam!

Już dawno mówiłam o tym jak bardzo potrzebuje książki PIĘKNEJ.
Jak nużą mnie już te wszystkie pisane wulgarnie, urywanymi zdaniami, opisujące jakieś wydumane stany psychodeliczne, jakieś niby polskie szambo. Szare obrazki, szary język, szare myśli i poszarpana polszczyzna, bo dzisiaj jest moda na brzydotę, trzeba ją opisywać brzydkim językiem. Pytałam wówczas, czy dzisiaj nikt już nie umie opisać świata pięknym językiem?
Chcę pięknej książki!
Wyśmiano mnie.
Krytycy i pisarze wydumali sobie, że pisząc tak, chciałam zwrócić uwagę na siebie, więc zgodnie z polską tradycją niedoczytania, niezrozumienia i stworzenia sobie własnej wersji mojej wypowiedzi (co po angielsku nazywa się Straw Man argument), obśmiano moje pytanie i mnie.
Niektórzy bez klasy, inni w białawych rękawiczkach. Bez zrozumienia.
Trudno. To walka przegrana, jeśli nie ma chęci wysłuchania interlokutora.
Dzisiaj najspokojniej mogę powiedzieć, że mam tę książkę, o której mogę powiedzieć śmiało, że jest Piękna. Pięknie wydana i pięknie napisana i nie jest harlequinem, ba, nawet nie jest romansem, jest albumem, swoistą opowieścią, refleksją?
To „Biel” Marcina Kydryńskiego.

Autor jest erudytą nie jest to więc pierwsza jego książka pięknie napisana. Pierwej opisał Lizbonę: „Lizbona. Muzyka moich ulic.”
Nigdy nikt tak miasta nie opisał.
Autor wychowany starannie i oczytany od dziecka ma łatwość posługiwania się językiem polskim. Żongluje językiem z prestidigitatorską łatwością, choć lepiej napisać: z lutniczą precyzją Będąc wielbicielem, znawcą muzyki ma jeszcze ten dar, że słyszy dźwięki w pełnej ich skali, jest świadom czym jest harmonia, a fałsz sprawia mu ból. Jako fotograf, wrażliwy i wnikliwy obserwator, ma też wyczulony wzrok i zmysły pozwalające ogarniać to czego inni najczęściej nie widzą. Szerokie horyzonty, wielka wiedza, erudycja i umiejętność przelania tego na papier, nadania ciekawej formy, oczarowanie czytelnika  – to dzisiaj ginący gatunek pisarza.
Śmieszą mnie fochy czytelniczek/czytelników, piszących z wyższością, że język pana Marcina jest dla nich zbyt barokowy, zawiły. Serio?!
Mój tatko powiedziałby „Nie narzekaj na lustro, gdy gęba krzywa”, a mama powiedziałby spokojnie – nie rozumiesz? Masz encyklopedię, zajrzyj!
Przyznawanie się do tego, że operowanie zdaniami złożonymi, stosowanie przenośni, parafraz, epitetów, metafor, porównań, oznacza przyznanie się do kiepskiego poziomu, do nieoczytania. Nie jest winą autora, że ma wykształcenie i posługuje się pełnym zasobem słów, rzuca cytatami, zna nazwiska ludzi mających coś do powiedzenia w sprawie, którą on opisuje.Często - zna ich osobiście. To zaleta i należy to wypunktować a nie jęczeć że "język za trudny".   
W „Bieli”, jak i w poprzedniej swojej książce, w audycjach radiowych  Marcin Kydryński używa języka malarskiego, poetyckiego, fakt – bywa że wyniosłego, ozdobnego ale nie zawsze – gdy trzeba, prostego, mocnego i bardzo trafnego.

„Biel” powstała jako rezultat wieloletniej fascynacji autora Afryką.
Piękny i bogaty język, świetne fotografie mamią, wydaje się, że dostaniemy do pomacania, do posmakowania Afrykę taką jaka jest na pocztówkach biur podróży. Gorącą, żółto-biało-brązową, z ugrem i zielenią, z ciemnymi postaciami wiotkich kobiet i zwinnych mężczyzn, zapachem buszu po deszczu…
Nic bardziej mylnego.
To swoisty paradoks, że wysublimowane piękno natury nie jest w centrum zainteresowania autora, ono mu zaledwie towarzyszy, tworzy tło. Raczej niedotykane, pomijane albo tylko dyskretnie zaznaczane. Dostajemy Afrykę „na surowo”, bez ugarnirowania jej tanim widoczkiem piasku z palmą, czy buszu z zebrą. To Afryka taka jaka jest naprawdę – przerażająca swoją innością, brutalnością. Nieprzystająca do naszych pojęć o stosunkach międzyludzkich, humanitaryzmie, współpracy i współistnieniu. Afryka niezrozumiała, krwawa albo tylko brudna, bezmyślna, leniwa, brzydka, zaśmiecona, i smutna raczej, niż bajkowa. Zalana łzami i krwią.

Czytając tę książkę musiałam się zmierzyć z moim pojęciem o tym, jaki jest ten „czarny”, a w zasadzie gorący, suchy ląd, uładzić się sama ze sobą, bo szczególnie dzisiaj wobec wielkiej migracji muszę sama sobie odpowiedzieć na wiele trudnych pytań. Okazuje się, że temat empatii jest trudniejszy niż sądziłam.
Mam szczególną przyjemność mieć tę książkę – album (zdjęcia!) i audiobooka, którego jestem… akuszerką, bo uprosiłam zarówno pana Marcina (miał opory), jak i wydawnictwo, żeby autor swoim sjestowym głosem, z charakterystycznym, ojcowym „r” przeczytał mi tę książkę na głos.
I słuchanie go, to dopiero jest wielka frajda.
DZIĘKUJĘ za możliwość poznania tego kontynentu, na który się nie wybieram, a który chciałam poznać, zobaczyć, poczuć choć w maleńkiej części dzięki komuś, komu ufam.



Kilka wybranych cytatów:

Jeżeli ktoś nazwie ją albumem fotograficznym, sprawi mi
przyjemność. Gdy uzna, że to książka o Afryce, nie będę się
spierał. Na nieprzyjemny zarzut, że jest w istocie autobiografią,
nie będę umiał odpowiedzieć, zażenowany, przyłapany na
gorącym uczynku. Sam myślę o Bieli jak o notatkach na marginesach
książek, które zawsze mam ze sobą w podróży, bo lubię
rozmawiać ze znacznie mądrzejszymi od siebie. Książki są dla
mnie najważniejsze.
A nie ludzie? – ktoś spyta. Książki to są ludzie, przecież.
Wydestylowani do samej istoty rzeczy.
*
Bosaso to niedostępne klify i górskie jaskinie. Schronienie
dla ekstremistów, przechowalnia samobójców. James
Fergusson w swojej książce World’s Most Dangerous Place pisze,
że młodym nomadom zwerbowanym za garść jedzenia do
radykalnych bojówek pokazuje się tańce pulchnych dziewcząt
z filmów bollywoodzkich, mówiąc, że są to nagrania przesłane
z nieba przez poprzednich męczenników sprawy. Osobny
temat: erotyczna frustracja, seksualne niespełnienie nastoletnich
rekrutów z pustyni – jako motywacja do świętej wojny.
Możliwość jej uniknięcia, gdyby wcześniej ktoś ich przytulił
do nagiej piersi.
*
Tymczasem muzyka północy, ta z sudańskich taksówek,
z autobusów w skalistych pejzażach Erytrei, z etiopskich kiosków
z gazetami miała inne zadanie: ogłuszyć. Uniemożliwić
refleksję. Wypełnić pustkę tysiąca mil piasku i pustkę w naszych
stumanionych zmęczeniem głowach. Wyłączała mózg.
Podkreślała wspólnotę. Nawet gdyby podróżujący tym samym
autobusem przez trzy dni po 14 godzin na wstępie nie czuli
się sobie bliscy, ta muzyka miała ich scalić, pojednać w ów
napastliwy, nieznający sprzeciwu sposób. Niczym w świecie
Orwella.
Drażniła powtarzaną w nieskończoność frazą, głos miał
w sobie tę gwałtowność, która wyklucza ukojenie, miał ton
tłuczonego szkła. Słuchałem mimowolnie i czułem, jakby grajek
wtykał mi do uszu długi kolec akacji. Ta muzyka zdawała
mi się nienawistna bardziej niż smród zjełczałego masła na
włosach kobiet, niż odór zwierząt przewożonych w skwarze
pod siedzeniami. Fetor ich odchodów. Nie zostawiała miejsca
na to, co odrębne. Była jak stado fałszywie grającej na dudach
szarańczy. Niszczyła wszystko na swojej drodze.
*
W którym momencie wszystko poszło nie tak? Być może
od samego początku, w 1819 roku, to był zły pomysł Kongresu
Stanów Zjednoczonych, by uwolnionych niewolników odesłać
z powrotem do Afryki. Choć hasło brzmiało godnie i przeznaczono
na tę podróż 100 tysięcy ówczesnych dolarów, głównie
chodziło o to, by młodzi, silni, bystrzy i od niedawna wolni
ludzie nie zasiali w konserwatywnym białym społeczeństwie
zamętu. Statek „Elizabeth” wywiózł ich więc na zesłanie bez
prawa powrotu, ale opatrzono tę ekspedycję etykietą prawości.
Może to był zły znak, że zanim w ogóle znaleziono miejsce
na osadę, co czwarty z uwolnionych zmarł na malarię?
Może miała się w przyszłości zemścić decyzja, by ziemię dla
nowo przybyłych wymusić od miejscowego władcy za bezcen,
przystawiając mu pistolet do czoła?
Co stało się potem, stało się naprawdę. Nie było eksperymentem
psychologii społecznej. Philip Zimbardo zastanawiał się
nad tym szczególnie ostrym zakrętem ludzkiej duszy dopiero
sto pięćdziesiąt lat później, gdy studentów Uniwersytetu
Stanforda podzielił na dwie grupy i umieścił w więzieniu
w rolach strażników i więźniów. Eksperyment przerwano po
sześciu dniach, gdy okazało się, że studenci obdarzeni przywilejem
władzy nie zawahali się przed upodleniem, torturą,
zniszczeniem grupy zdefiniowanej jako słabsza.
Na idyllicznych plażach Afryki Zachodniej niedawni
niewolnicy, z Biblią w ręku, nie pojawili się, by szukać śladów
przeszłości i odnaleźć stęsknione rodziny. Znając jedynie
zasady funkcjonowania wielkich plantacji Południa, zastosowali
je wobec rdzennej afrykańskiej ludności. Zmusili do
pracy, nałożyli podatki, pozbawili praw i ziemi. Zbudowali na
wybrzeżu osiedla na wzór miast Ameryki. Wystrugali werandy,
kolumnady. Ubrani w krynoliny, fraki i czarne cylindry
podążali w dewastującym upale do licznych kościołów, a swój
kraj, pod amerykańską flagą, ochrzcili Christopolis. Biblię
czytali jednak nieuważnie. Nie im pierwszym i nie ostatnim
umknęły przykazania miłości.
*
Ryszard Kapuściński notował w
Lapidarium: „Jestem
przekonany o całkowitej odmienności kultur. Gdy dzisiaj pracownik
na rzecz pomocy rozwojowej udaje się do wioski afrykańskiej,
to robi to zwykle dlatego, że sam tego chce, a nie
dlatego, że tamtejsi ludzie są jakoś specjalnie tym zainteresowani.
Być może ich kultura jest kulturą minimalizmu, wolą
nic nie robić. Jest w tym jakaś przemoc, gdy zmusza się ich,
by uwierzyli w wartości obcej kultury. (…) Najlepsze byłoby
zaakceptować to. Nie trzeba zmieniać wszystkiego”.
*
Na marginesie: jest dzisiaj w dobrym, politycznie poprawnym
tonie napisać: „W Afryce spotkałem na swojej drodze
ludzi, którzy niczym się od nas nie różnią”. Brzmi dla niektórych
szlachetnie, ale to nie mój pogląd. Nie tylko dlatego,
że z łatwością dowiodę, iż w Afryce lepiej od nas biegają,
tańczą i rzeźbią w drewnie. Że statystyczny przechodzień na
ulicy w Dakarze przypomina antycznego dyskobola, a w moim
mieście często worek ziemniaków. System wartości muezina
z Omdurmanu jest tak odmienny od przemyśleń maklera giełdowego
z Wall Street, że równie dobrze mogliby należeć do
dwóch odmiennych gatunków zwierząt na odległych od siebie
planetach. Mnie równie daleko do każdego z nich, choć staram
się zrozumieć obu. Z różnym skutkiem.
Co też znaczy: w Afryce? Somalijski pasterz wydaje mi
się tak oddalony od zanzibarskiego rybaka, jak wielbłąd od
rekina. Kairski taksówkarz tak inny od myśliwego Mursi, jak
pyton od lamparta. Wierzę, że te sformułowania nie wartościują.
Lub robią to a rebours, bo właśnie odrębność jest dla mnie
Wartością.
*
Za jazdę z mężczyzną na tym samym motocyklu dziewczynę
uśmierca się kamienowaniem. Za kradzież obcina się ręce. Radykałowie
z organizacji Boko Haram (w wolnym tłumaczeniu:
„precz z zachodnią cywilizacją”) prześcignęli w okrucieństwie
i liczbie ofiar nawet Państwo Islamskie. Sahid, a wraz z nim
każdy chyba mieszkaniec Sierra Leone, konfliktów religijnych
i plemiennych nie pojmuje.
Tu rebelianci obcinali dorosłym ręce, żeby nie mogli głosować
w wolnych wyborach. Ale dzieciom cięli maczetą dłonie
i stopy także, by zaszokowany świat przysłał pomoc humanitarną,
z której oni mogliby szerokim gestem skorzystać. Ostatecznie
szło o pieniądze. Silna motywacja.
Sierra Leone pozostaje wciąż jednym
z najbiedniejszych państw na świecie, mimo pomocy humanitarnej
najwyższej w historii, jeśli przeliczyć ilość dolarów
przyznanych na jednego mieszkańca. Gdzie te pieniądze,
ktoś spyta?
Linda Polman w książce Karawana kryzysu, jednej z najbardziej
wstrząsających moich lektur w ostatnich latach, próbuje
podjąć ten temat. Jedno jest pewne. Te pieniądze nie trafiły do
slumsów Freetown.
*
W wiosce John Obey poznałem chłopca Ibrahima Jalloha.
Jest sierotą wojennym. Nie mówi o Taylorze. Milczy o ruf.
Łowi ryby. Wieczorami wraca pożyczoną pirogą, wydrążoną
z pnia bawełnianego drzewa. Nie posiada niczego. Co za
wolność. Mieć tylko majtki. Jeść owoce z drzewa i łowić ryby,
pić deszczówkę i sok z mango. Pływaliśmy o zachodzie słońca
w ciepłych wodach Atlantyku, zmierzch barwił je na szmaragdowo.
Pamiętam, jak Ibrahim wspiął się na czarną skałę
i odurzony czystym szczęściem istnienia zawołał:
– I co o tym myślisz? Kochasz Sierra Leone? Czy to nie
najpiękniejsze miejsce na ziemi?
Potrzebował mnie do potwierdzenia w sobie tej miłości.
*
Powieść W pustyni i w puszczy, jakkolwiek napisana w roku urodzin
Czesława Miłosza, była wciąż jeszcze doświadczeniem pokoleniowym
dla nas, roczników lat sześćdziesiątych. Przynajmniej
dla trzech generacji stworzyła pas startowy dla marzeń,
zrodziła tęsknotę za tym, co odległe i odmienne. Za brzmieniem,
kolorem i żarem Południa.
Wiek po jej wydaniu coraz częściej słychać głosy, by „tę
żałosną ramotę” usunąć z lektur szkolnych, by ją napiętnować,
a najchętniej zapomnieć. Może więcej pożytku przyniosłoby jej
uważne czytanie. Wniknięcie w kontekst historyczny, rozmowy
o istocie kolonializmu, analiza głębokiej przemiany, jaka
dokonała się w ostatnim stuleciu w kwestii etyki i moralności,
dyskusja o „poprawności politycznej” i jej protekcjonalizmie.
Czy nie ciekawa może być w szkolnej klasie rozmowa
o tym, dlaczego Sienkiewicz, pisząc tę książkę w czasach, gdy
Polska była podzielona między trzech zaborców, nie ujmuje
się za sudańskimi powstańcami, lecz fanatycznie staje po stronie
brytyjskiego najeźdźcy? Czy lektura powieści nie może być
wstępem do rozmowy o idei rasizmu?
Ale też o pojęciu rycerskości. Wśród gwaru głosów atakujących
Sienkiewicza pojawiły się i takie, że utrwala zły stereotyp
dominującego chłopca nad ubezwłasnowolnioną dziewczynką.
To dziwaczny trop, wydaje mi się, że moje pokolenie
wolałoby nazwać bohatera „opiekuńczym” i cechę tę pochwalić.
Zwłaszcza że Staś wkraczał powoli w dorosłość, a Nel była
zaledwie ośmiolatką.
Staś na pytanie o to, co nastąpi w Afryce po ich wyjeździe,
otrzymuje od swego wybawiciela krzepiącą odpowiedź:
„Anglia”. Czy to nie znakomity punkt wyjścia do lekcji historii,
by opowiedzieć, co istotnie zdarzyło się potem?


(dziękuję wydawnictwu Edipresse za możliwość zamieszczenia cytatów)

wtorek, 15 listopada 2016

Jasna… sprawa.

Jasna Góra, Licheń, Świątynia Opatrzności Bożej i wielki Jezus ze Świebodzina… nasze najwspanialsze, NAJ- największe!

Zawsze mnie to zadziwiało, że Bogu potrzebne są te stosy kamieni, złoto i błyskotki, miliony wlane w beton!
A przecież i on (Bóg) i jego Syn ponoć promowali zawsze ubóstwo i DZIELENIE SIĘ. Jezus podobno pochylał się nad najuboższymi, zranionymi, okaleczonymi, zapomnianymi i tymi, którzy zbłądzili.
Tak myślę, że gdyby faktycznie chodziło o kult tych właśnie bóstw, to zamiast dziesiątków tysięcy kościołów, które ostatnimi laty zbudowano (pominę milczeniem urodę architektoniczną), potrzebniejsze byłyby przytułki, szpitale dla najuboższych i wspaniałe, ciepłe domy dziecka z atmosferą jak w domu (a nie jak u siostry Bernadetty), domy opieki nad ludźmi starymi jak np hospicjum księdza Kaczkowskiego, noclegownie czy jadłodajnie. Opieka, troska. TO byłby prawdziwy kult Boga i Jezusa - służenie tym, którym się nie udało.
Szpital pod wezwaniem Opatrzności Bożej dla  bezdomnych i najbiedniejszych – to byłoby wspaniałe dzieło na chwałę Boga! W Polsce jest 10500 świątyń, a szpitali publicznych zaledwie 560 (dane z 2015). 
A tymczasem stawia się coraz większe pomniki pychy kościelnej.
PYCHY, bo muszą z założenia być wielkie i bogate. Ba! Większe niż posąg w Rio de Janeiro, większe niż watykańska bazylika. Czyli chodzi o pokazanie wielkości a nie o to, co w Biblii – że ważny jest Człowiek i jego problemy, że najważniejsi są ci na samym dnie, słabi i bezbronni.
Ćwierć miliarda wydano na Świątynię Opatrzności Bożej, w tym z państwowej kasy 60 mln a jeszcze 30 mln potrzeba! Pytam – na co? Na beton i ozdoby? Na największego Jezusa z żelbetu poszło 6 mln! To przecież gesty, których żyjący Jezus by nie przyjął! Skląłby i nakrzyczał, że królestwo jego nie jest z tego świata a pycha jest grzechem.
Ale Go nie ma.
Nie tupnie, nie krzyknie.
Wierni, którzy leją kasę na ten beton i ozdoby a zamykają oczy na ubóstwo i nieporadność, spychając obowiązek wspierania bliźnich wyłącznie na państwo i rząd, działają wbrew naukom swego Pana – jak na niego mówią. Słuchają tych, którzy przy pomocy wiernych budują pomniki pychy mające, jak w średniowieczu, dać wiernym poczucie maleńkości wobec kościoła – ogromne i przytłaczające budowle miały wszak wyrabiać w wiernych poczucie uniżenia, małości wobec bóstwa i jego ziemskich „przedstawicieli”.
Czy i dzisiaj tak jest? Tyle lat oświecenia, nauki i stale wierni muszą czuć się maleńcy i uniżeni? Wolą dać księdzu na beton i ozdoby niż na szpital czy choćby przytułek pod wezwaniem jakiegoś świętego, żeby taka instytucja służyła LUDZIOM, a nie hierarchom, którzy i tak mają się świetnie – stać ich na zdrowe jedzenie, doskonałe leczenie, wypasione bryki. I jeszcze śmią wmawiać wiernym, że wszystko to mówią i robią w imieniu Boga i dla Boga? Czyli to Bóg woli inwestować w beton i ozdoby, w samochody i w złotem haftowane ornaty niż w… ludzi?


Daj narodzie, jeszcze 30 milionów na ołtarz…