niedziela, 13 maja 2012

Shilla knajpa koreańska czyli jak robić nas orientalnie w bambuko.



...Będąc młodą lekarką – pamiętacie?

Otóż i ja postanowiłam napisać coś jako młoda (stażem!) znawczyni kuchni. Tym razem koreańskiej, bo naprawdę studiowałam ją uczciwie i porządnie przez kilka kolejnych lat w samej Korei Południowej.
Będąc zwykłą mieszkanką wielkiego miasta Ulsan, zgłębiałam tajniki tamtejszej kuchni, która nazywa się hansik nie tylko łażąc po różnych kuchniach, knajpkach etc, ale i śledząc pilnie programy kulinarne w telewizji koreańskiej, kupując produkty, próbując w domu zrobić to, co jadłam gdzieś w mieście.
Czułam się jak studentka, starałam się, wczuwałam i nie unikałam tematów trudnych, próbowałam zupę ze skrzepem krwistym czyli „soup for the day after”. Choć czerwi jedwabników nie spróbowałam, śmierdzą strasznie! NIE! Orzeszki ginko też mi ni smakowały, ale spróbowałam. Nawet obrzydliwca urechis spróbowałam…

Dzisiaj zapragnęliśmy czegoś koreańskiego, więc poszliśmy do restauracji o pięknej nazwie „Shilla” (nazwa niegdysiejszego królestwa w Korei). Serwuje się tam dania kuchni orientalnych w tym koreańskiej. I tu przestaję się uśmiechać, choć jeszcze wielki i miły uśmiech posyłam uroczej kelnerce z Ukrainy mówiącej nieskazitelnie po polsku i starającej się jak najlepiej wykonać swoją pracę.
Wchodząc powitaliśmy dwóch panów gastronomów po koreańsku:
- Ana Se Yo!
Ucieszyli się, a pani kelnerka po wymianie kilku zdań wiedziała, że znamy hansik, i czekamy na to, żeby zjeść coś, co przypomni nam smaki z Seoulu.
No i …
Ja rozumiem oszczędność, ale tu panowie przesadzili, nadto poczułam się totalnie olana. Owszem kimchi kiszone przez jednego z panów niezłe.
Dostaliśmy kilka miseczek z piklami, jako charakterystyczny rys kuchni wschodu. Dobrze, tak być powinno, choć w smaku brakuje mi ostrej, miodowo sojowej słodyczy, fajny suszony wodorost z drobinami cukru (ciekawy smak, znany mi jako chrupki z brunatnic zwanych w Japonii wakame) ale marynowany w sosie sojowym ziemniak gotowany, czy pół łodyżki wodnej pietruszki to… malizna i pójście na łatwiznę.

Moja zupa z wołowiną i makaronem warzywami etc, mająca być rodzajem eintopf, to w istocie woda z sosem sojowym, kilkoma (!) nitkami makaronu sojowego i kilkoma włóknami (!) wołowiny gotowanej. Nie, nie były to kawałki mięsa obiecane w menu – to były jakieś ledwie ślad. Resztka wywaru? Odrobina warzyw, w tym… cebula zamiast dymki. W ogóle chyba nie dodano fermentowanej pasty sojowej, która nadaje specyficznego smaku zupom w Korei, czy kilku choćby wiórków imbiru, białej rzodkwi, czosnku. Pasta papryczana – owszem, była.
Zupa taka kosztuje bagatela – 43 złote!
To oznacza też nadmierną oszczędność (czytaj pazerność) właściciela który tak kalkuluje dania, że w sobotnie popołudnie knajpka świeci pustkami.
Za o wiele mniejsze pieniądze dostane wielką michę zupy z porządną mięsną wkładką makaronem i specyficznym smakiem orientu już kilka kroków dalej, na bazarku przy Alei Lotników, w wietnamskiej budzie.
Jednym słowem, mimo reklamy w Necie – wtopa! Nie warto tam szukać smaków Korei. Lepiej może radzą tam sobie z powszechnym dzisiaj suhi. Szkoda, bo suhi-arni w Polsce więcej niż kiosków z gazetami, a restauracji innych niż wszystkie – brak.
Koreańska byłaby jakimś rarytasem, odmianą, ale tam chyba nikomu się nie chce. Owszem bulgogi chyba niezłe, wołowina niby grillowana (smażona) – jak w wielu orientalnych knajpkach niezła, ale już bez miseczki ryżu. Dlaczego? Korean pizza, czyli rodzaj omletu - naleśnika z kilkoma paskami ciętej kimchi, wiórkiem zielonego czegoś (dymka?) i kilkoma koktajlowymi krewetkami albo kilkoma pierścieniami kalmara to w Korei najtańsze danie, zazwyczaj zakąska, a tu kosztuje 48 zł! (80 na dwie osoby) Za co? „Koreański tatar” czyli surowa wołowina (150g, niech będzie 200g) z żółtkiem i paskami białej rzodkwi (gdzie reszta przypraw?) kosztuje….80 zł! To żart?!
Zupa na zdjęciu – pokrewna do mojej tyle, że z boczkiem. Widać michę pełną obfitości, ale to tylko reklama, czyli robienie z tata wariata.

W mojej wrzącej miseczce bieda, jakiś… totalny piątek! Żadnego mięsa, rzodkwi, dymki, papryki, kimchi, czosnku, imbiru, pasty sojowej. Rzadzizna, słona, czerwona woda z jajem – droga!

Zrobić wyliczenie?
- woda – gratis (kranówa)
- pół cebuli – 20 gr
- 6 nitek makaronu sojowego – niech będzie i 1 zł
- pasta papryczana, sos sojowy – 2 złote. No, 3!
- łyżka warzyw rozgotowanych – no złotówka.
- jajo z Biedronki – 40 gr.
Razem – 5.40, niech będzie 6. Narzut 100% - daje 12 zł, a tu 48 zł! Skąd?
Podobnie ów placek
- 2 jaja – 1 zł
- łyżka mąki – 5 gr
- olej – 10gr
- kilka wiórów warzywnych – niech będzie 2 zł
- Łyżka ciętego kimchi – 40 gr
- Owoce morza (mieszanka morska Abramczyk 250g = 8 zł) no, niech będą dwie łyżki, czyli 3 złote
Razem – 6,60 na oko. Na kieszeń………………………. 80 zł!
Ładnie - co?
Golonka koreańska czyli golonka ugotowana w specjalnych (niedrogich) przyprawach – to 80 zł!
Kilogram w sklepie kosztuje 10 zł. Przyprawy w wodzie – no, 2 zł.
Na talerzy spoczywa jakieś no… pól kilo mięsa, czyli 6 zł. Plus garni – 50 gr.
Reszta to bardzo przesolony narzut!

Rozumiałabym samo centrum miasta dobry lokal i wysoki czynsz, ale tu, na Wałbrzyskiej, w Centrum Handlowym, które jest jednym z wielu i znacznie mniej popularne od Galerii Mokotów czy Arkadii. No i nie są to czasy gdy owoce morza czy ryby w Polsce to jakiś rarytas. W hurtowniach internetowych można kupić już wszystkie przyprawy świata. Niedrogo.

Czuję się oszukana na maxa!
Zapewne są tu pyszne dania, o których pisze jeden internauta, Koreańczyk (nie zarabia tu i nie zna cen), a mój towarzysz nie miał niczego przeciw buldogi. Trzeba powiedzieć, że ładnie zaaranżowane wnętrze, choć bez wstrząsu. Ja po przeliczeniu cen i próbie wyłowienia z mojej miseczki czegokolwiek i smaku koreańskiego hansik, jestem jednak zawiedziona.
Szkoda że nie mam temperamentu Magdy Gessler!

sobota, 12 maja 2012

Pogodny maj był, dzień dwunasty

Warszawskie Targi Książki


 
Wszystkim którzy przyszli, odstali swoje w kolejce a potem dali mi masę wzruszeń, serdeczności, sympatii - ogromnie dziękuję! Jesteście kochani! To dzięki Wam to wszystko, co mi sprawia tyle radości - czyli mam dla kogo pisać! :-) 
Małgorzata.










fot. Piotr Siła

niedziela, 6 maja 2012

TA ZZA PŁOTA


Słabo Ją znałam. Przyjeżdżała do swoich teściów, którzy mieszkali tuż obok nas. Młodsza ode mnie, drobna, ładna blondynka. Drobnokoścista, zgrabna, ubierająca się modnie, ale bez świecideł. Zazwyczaj nieumalowana, świeża. Rozmawiała uprzejmie z teściową, ale widać było, że teść ją ceni bardziej. Wiele lat później powie mi „On jedyny mnie szanował, kochał jak córkę. To był świetny człowiek!”. Byłam Jej wdzięczna za brak zaczepek, za uprzejme „cześć” na powitanie i ewentualne pożegnanie. Za to, że nie próbowała się ze mną zaprzyjaźniać, rozmawiać. Nie potrzebowałam tego, nadto uważałam, że kompletnie nic nas nie łączy, więc po co zadawać sobie trud rozmowy o niczym?
Modliłam się w duchu, gdy zamieszkaliśmy w domku – bliźniaku, żeby sąsiedztwo było nienachalne i tak się stało! Żadnych tam - może wypijemy kawkę? Zapraszamy do nas.
Między nami, a Jej teściami uprzejme współistnienie wystarczyło. Mijały lata. Jej teść zmarł, a teściowa zamieniła się z nimi, znaczy z Nią i ich synem na mieszkania. Teraz za sąsiadkę miałam… Ją. Trzymałam dystans, uprzejme dzień dobry, cześć i żadnego zaglądania sobie do garnków! Z czasem gadałyśmy w ogródku o tym, że na wspólnej roślinie mamy mszyce, że trzeba zgrabić liście, że pięknie kwitną marcinki. Pożyczałyśmy sobie spryskiwacz, sekator. Ja pouczałam Ją dyskretnie, co robić z roślinami, które ona kupowała na targu – gdzie je sadzić i jak dbać. Miałam większą wiedzę. Z czasem ja stałam się dojrzałą kobietą, a ona nadal była taka dziewczęca, delikatna, eteryczna, drobna, właściwie …fajna! Już mnie nie drażniła, już pożyczałyśmy sobie jajko, filiżankę cukru, chociaż nie siadywałyśmy jedna u drugiej na kawce i ploteczkach. To, nie. Dzieci nam się zestarzały J o nich gadałyśmy czasem przez płot, gdy coś robiłyśmy w naszych ogródkach. Ona świetnie gotowała młodą kapustę…

Wyjechałam na dłużej, a kiedy wróciłam, powitałam Ją serdecznie, już właściwie bez tego głupiego uprzedzenia. Opowiedziała mi o chorobie jaka Ją dopadła gdy mnie nie było i o tym, że mąż Jej musiał wyjechać z nagła daleko i na długo. Bardzo szybko zjadała Ją choroba, więc ja i mąż uruchomiliśmy wszelkie znajomości. Rak macicy zżerał Ją na moich oczach. Zupełnie nagle okazało się, że jest mi bliska, że chcę się o Nią troszczyć, że kiedy przychodzi płacząc z bólu, natychmiast siadałam na kanapie, obejmując ją całą sobą i kołysałam, trzymałam dłonie na jej brzuchu, bo ona uważała, że to jej „zdejmuje ból”. Kupowałam Jej vilcacorę i jakieś inne specyfiki, o których czytała, w które wierzyła. Próbowała różnych leków, diet. Lekarz onkolog, ale też holista wspierał Ją nawet w tych jej wymysłach. Jeździłam z nią na kursy czy też szkolenie, zajęcia z psychologiem dla osób chorych onkologicznie (w domyśle – ciężko chorych). Rozmawiałyśmy o chorobie, leczeniu wreszcie też… o umieraniu. Codziennie byłyśmy ze sobą. Gdy była w dobrej formie gotowała i przynosiła jakąś zupę albo duszone warzywa, sałatki. Często jadała u mnie. Gdy miała siły, urządzałyśmy sobie na tarasie gabinet kosmetyczny. Ona była w tym znakomita! Robiła mi peeling albo manicure, mówiąc „ale się zaniedbałaś!”. Zdałam sobie sprawę, że kocham Ją jak siostrę, że jest mi najbliższą osobą i że zrobię co się tylko da, żeby ją wyrwać rakowi, ale gdy zaatakował Jej jelita i naciekał na kości – wiedziałam, że zbliża się nieuchronne. Rzuciłam wszystkie zajęcia które nam przeszkadzały i byłam tylko dla Niej. Rozmowy, przytulanie, płacz, śmiech, po prostu bycie ze sobą – to teraz było najważniejsze. Wrócił Jej mąż, a choroba przeszła do stanu terminalnego. Już nie przychodziła – leżała u siebie w otoczeniu rodziny i umierała.

Jest we mnie. Zapadła mi w serce, kocham Ją bardzo. Dzisiaj czerpię siłę z tego naszego wspólnego bycia razem. Poświęciłam Jej najnowszą powieść. W ten sposób zachowam Ją choć na kartach książki. Widzę Ją, gdy tak stoi w ogródku, w koszuli nocnej z namalowanym miśkiem czy prosiakiem, w śmiesznych papciach, z kubkiem kawy z mlekiem. Blond włosy ma zwinięte i spięte niedbale ołówkiem.  
- Patrz Gonia, jak mi ładnie zakwitła magnolia!
- Widzę, Marysiu. Masz do niej rękę!
- Chcesz te kosaćce? Tak mi się rozrosły!
I dała. Do dzisiaj mi kwitną.
Mania, tęsknię za Tobą.



Małgorzata Kalicińska. „LILKA” – premiera w maju.