poniedziałek, 27 maja 2013

Stary kredens

Poproszono mnie o pozwolenie na udostępnienie na pewnym portalu edukacyjnym poniższego fragmentu z moich Fikołków na trzepaku.

„W Garbatce urządzono imieniny wujka Jacka. 14 sierpnia. Przyjechało mnóstwo ludzi. Siostra Jacka, Danka, cioteczne jakieś, Marysia i Hanka Lebküchlerówny, wuj Lebküchler, babcia Asia i rodzice Jacka, babcia Zofia i dziadek Mietek. Zrobił się straszny rejwach. Starsi panowie zeszli z oczu kobietom. Wzięli kawęi nalewkę i zaszyli się na bocznej werandzie z wujem Henrykiem. Jacek bawił syna, bo już chyba był po urlopie i z pięć dni się nie widzieli (Jacek co niedziela przyjeżdżał swoim trabantem). Terenia opowiadała teściowej, jak Michał się rozwija, a pozostały fraucymer kipiał w kuchni. Wszystkie kobiety bądź przywiozły ze sobą swoje specjały, bądź pitrasiły je teraz właśnie.
Zaczęto nakrywać do stołu w wielkim salonie. Był ciemnawy, chłodny, w sam raz na przyjęcia. Z kredensu wyjęto ocalałe z wojny zastawy. Stawiano na białych obrusach stare, piękne talerze, czyszczono srebrne sztućce i przecierano kieliszki. Kryształowe i rżnięte we wzorki. Wszyscy ze sobą gadali i gadali, jakby nie widzieli się ze sto lat, a przecież widywali się w Radomiu często. Wszystkie imieniny, urodziny, rocznice i święta spędzali razem! Obserwowałam to trochę wyciszona i onieśmielona.
Na stół w kuchni zaczęły wjeżdżać marynaty i różne zakąski na pięknie udekorowanych półmiskach. Cukrzone śliwki w mocnym occie, gruszki malutkie
z ogonkiem marynowane z goździkami, korniszony i grzybki. W kuchni Hania (bardzo dorosła, ale kazała mi mówić sobie po imieniu!!!) robiła widelcem majonez, do którego babcia Zofia dosypywała jej gotowanego żółtka. Takim gęstym i żółtym dekorowano śledzie i jajka na twardo, układane na zielonym groszku. W szklanej, podłużnej miseczce ułożono tatara, posypano cebulką
i siekanymi ogórkami kiszonymi.
Gwar w kuchni był coraz mniejszy. Trzeba było dokładać do pieca i pilnować, żeby pieczeń równo się opiekała, uważać, by rosół nie wrzał, buraczki nie przypaliły się… Na schodach ganku w ciszy gosposia obierała ziemniaki.
Salon wyglądał ładnie i kusząco. Na bufecie stały rzeczy „podręczne”: koszyki z pieczywem, imbryki na herbatę, kawa rozpuszczalna w małej, brązowej puszce z napisem „Marago” i zwykła, mielona z młynka, też w puszce, i ciasta „na potem” – sernik, szarlotka, piszinger. Naturalnie stał też tort albo i trzy, bo zarówno Danka, jak i mama, babcia Zofia, były mistrzyniami w tej dziedzinie. Bezowy tort babci Zosi to był poemat cukierniczy. Danusia zaś robiła ogromne torcisko z masą na maśle i z rumem. I piętra były różne, jedno żółte, biszkoptowe, drugie ciemne z karmelem… Cuda słodkie, stojące teraz na paterach i oczekujące na czas deserów. Obok ciast kompoty i piwo dla panów, karafki z nalewką. Wódka mroziła się w lodówce. Białe koronkowe serwety i serwetki kontrastowały z ciemnym mahoniem mebli, światło z podwórza łagodnie przesiewało się przez ażurowe firanki, chroniące pokój przed muchami.
Przyszła pora na przyjęcie. Wszyscy składali Jackowi życzenia. Zrobił się szum i zasiadanie do stołu. Pierwsze toasty i „śledzik”, i „szyneczka”, i… „ależ, proszę, wszystko świeżutkie”, hałas, rozmowy i wszystko takie miłe i rodzinne. Przy stole czułam się troszkę nieswojo, mimo że o mnie nie zapominano, ale ta ilość tematów, ludzi przytłaczała mnie i wolałam szybciej wyjść i pojeździć na rowerze.”


Z pewną czułością wróciłam pamięcią do tego wydarzenia.
Młodzież w większości nie czuje dziś tego nastroju w starym domu, ze starymi meblami i starymi ludźmi, którzy są (i oby zawsze byli) strażnikami tradycji, pamięci rodzinnej. Pamiętam ten wielki, przepastny kredens i chłód pokoju, zapach drewna, wosku, i lekki gwar. Lekki, bo kiedyś nikt nie mówił podniesionym głosem przed przyjęciem. Po – różnie bywało.
Dzisiaj takie imieniny Jacka odbyłyby się zapewne na zewnątrz, przy grillu, bez tego nastroju święta, bez powiewającej firanki, dyskretnego dzwonienia kryształowych kieliszków i niewymuszonej uprzejmości. Goście są ubrani plażowo, skwierczą żeberka i karkówka, pssssstrykają puszki z piwem i jesteśmy „na maxa wyluzowani”.
No tak. Quot libet – każdemu to, co mu się podoba, smakuje, co lubi, od czego chce uciec i odreagować w sobotni dzień lata, na imieninach, rocznicy czy co tam jeszcze.

A przecież mi żal... jak Okudżawie.
PS Kocham stare meble z duszą. Kiedyś mój Były sarknął, gdy poszłam w starocia na jakimś jarmarku: "znów?!", więc odsarknęłam „czemu ty tak nie lubisz starych rzeczy?!”. Stropił się i uśmiechnął: „ja nie lubię?! Ależ skąd! …O! Proszę, ciebie lubię!”. Roześmiałam się.(wtedy i teraz).
Tak, powoli staję się takim starym kredensem. Z duszą i wspomnieniami. 


środa, 8 maja 2013

Eutanazja, czyli co ja mogę?


Znany noblista Christian de Duve, poddał się eutanazji.
Zajmował się fizjologią komórek, miał 95 lat i poddał się jej – miał tę możliwość, której mu zazdroszczę. Chciałabym być panią swego losu – bo dotąd zawsze nią byłam, ale niepokoi mnie to, że w moim imieniu wypowiadają się o tych sprawach obcy mi ideologicznie ludzie wmawiając mi, jak choremu kaszę, co dla mnie byłoby, czy też będzie najlepsze. Powiedziałabym im, jak Danuta Szaflarska w filmie Pora umierać: „Niech mnie w dupę pocałują”.
Chciałabym mieć możliwość zakończenia mojej wizyty tu, na tym może nienajlepszym ze światów (najlepszym ze znanych mi organoleptycznie i osobiście) samodzielnie – jeśli będę miała powody i ochotę. Nie mam myśli samobójczych, ani skłonności, ale rozumiem, że MOŻE przyjść taka chwila, taki ból, taka beznadzieja, że podejmę tę decyzję i chciałabym żeby ją uszanowano. Rodzice powołali mnie do życia ale od uzyskania pełnej samoświadomości (jakoś niedawno stwierdziłam, że już ją jako tako posiadłam) sama kieruję swoimi sprawami. Państwo wtrąca mi się to tu, to tam, (zwłaszcza w pieniądze, drogi i leczenie) sensownie albo namolnie, ale jestem sama za siebie odpowiedzialna i uważam za wielki komfort pana Christiana, że mógł podjąć suwerenną decyzję, pożegnać się, i odfrunąć.
Miałam starego wuja który kiedyś powiedział do nas:
– umarłbym już.
Oczywiście my – w klekot, że co też wujek mówi, że przecież… Przerwał nam gestem i uzasadnił:
– Nudno mi tu na świecie, mało rozumiem, w nosie mam to wszystko, jestem zmęczony. Umarłbym i już!
To była dla mnie lekcja jedna z wielu, bo z kolei Janusz Świtaj domagający się eutanazji z powodu tetraplegii, zmienił zdanie, gdy zajęła się nim organizacja Anny Dymnej i pokazała jak żyć mimo wszystko. Janusz powziął więc inną decyzję i jednak żyje. Młody jest i znalazł sens. Oczywiście gdyby, gdyby…
Zawsze są jakieś gdyby, a ja chcę sama zadecydować świadomie i z mocy danego mi prawa, że np. już wystarczy. Może mu nudno, a może nadto cierpię?
Dyrektor warszawskiego hospicjum mówił kiedyś mądrze, że gdyby chory miał wystarczająca opiekę paliatywną i MIŁOŚĆ oraz troskę rodziny, eutanazja zeszłaby na dalszy plan, a może w ogóle byłaby zbędna?
Może. Ale dzisiaj jest jak jest i nie chciałabym rodziny zanadto obarczać (jakby co) moim długim i upodlających odchodzeniem w cierpieniu. Hospicjów mało, nowoczesne leki mało dostępne, marihuana zakazana, fajdanie w pieluszki i życie rośliny to już dno… Nie chciałabym tak!
I nie życzę sobie tłumaczenia mi jak małemu dziecku, że Bóg chce inaczej i nie wolno mi przeciwstawiać się Jego woli. Nie jestem z Nim w aż tak lennych, wiernopoddańczych stosunkach. A poza tym, gdy On powołuje wiernego do siebie obdarzając go np. zapaleniem wyrostka, płuc, otrzewnej, sepsą, zawałem, czy inną przypadłością w efekcie której wierny ma stanąć przed boskim obliczem, to czy reanimacja, operacja, antybiotyki i sztuczne serce, płuco, nerka, etc – to nie jest wywijanie się? Wykręcenie od boskiego wezwania? „O, jeszcze nie teraz Panie B! Jeszcze lekarze mi dadzą tlenu, 300 volt, amoksycyklinę, i pożyję jeszcze! Jeszcze nie teraz Szanowny!”.
Pamiętam moją znajomą, która zapadła na raka narządów kobiecych i kompletnie odmówiła leczenia, a też środków przeciwbólowych mówiąc (miała 30+, była żoną i matką i nie sądziłam, że aż tak była silnie wierzącą) że to Pan ją powołuje do siebie więc ona nie będzie Mu się sprzeciwiać.
Umierała w potwornych męczarniach wyjąc z bólu jak zwierzę… Może widziała w tym jakieś cel, a może nie chciała zaprzeczać sama sobie? Nie wiem.
Wiem natomiast, że cierpienie nie uszlachetnia. „Cierpiąc nie stajesz się lepszy, co najwyżej bardziej nieszczęśliwy”.
Czy Christian de Duve cierpiał, czy było mu już nudno – obojętne. Zadecydował SAM, i moim zdaniem jako człowiek, miał do tego pełne prawo.   
Też tak chcę!