poniedziałek, 30 grudnia 2013

Refleksyjnie i do przodu!

Jakby się tak zastanowić i prześledzić to, czym nas atakują media, to nie ma się z czego cieszyć a nawet – po głębszej analizie – załamka na całej linii.
Jakoś niczego, jako ludziska, nie nauczyliśmy się. Religie kręcą zbiorową świadomością w każdą stronę – bywa, że dobrą, ale fundamentaliści jednak (w każdej się znajdą i wrzeszczą najgłośniej) wykręcają wszelkie idee w stronę wojowania z kimś, czymś, z jakimś wrogiem diabłem. Ludzie przeciw ludziom. Smutne.
Czytam Narrenturm Sapkowskiego, Czytam Imię Róży Eco (tym razem uszami, jako audiobook) – mroki Średniowiecza to nieustanne prucie flaków jednych wierzących w jedynego Boga drugim wierzącym w tego samego Boga. Niepojęte! Inkwizycja, narzucanie wyłącznie swojej najmojszej prawdy za wszelka cenę, krucjaty i wojny, strach i stałe generowanie lęku, a jednocześnie sybaryckie życie biskupów, stosy i walka o przetrwanie tych najbiedniejszych. O traktowaniu kobiet nie wspomnę. Wszystko z Bogiem i Chrystusem na ustach.
I dzisiaj podobnie. Naród podzielony krzyżem a niegodziwości zamiatane pod dywan, wygenderowany (wydżenderowany) nowy diabeł, żeby jakoś zmienić wektor krytyki.
Nie napawa to radością i optymizmem.
Wielka finansjera, przekręty, afery, mordy, wredne ploty i pomówienia hien dziennikarskich, nieszczęścia – to spłynęło z mediów w tym roku szerokim strumieniem.
Nic tylko iść do GS-u i kupić sznur.
Ale... Gdy się skupić na tym, co sobie wybieramy na życie, co lubimy, kim się lubimy otaczać, kogo i czego słuchamy, może się okazać, że żyjemy w świecie – jakby – alternatywnym. Bez wojny ideologicznej, bez osobistych wrogów, bez nienawiści i szczucia. Może z dyskusjami ale ad rem a nie ad personam.
Za oknem, na spacerze, podczas rozlicznych wyjazdów i pobytów w różnych miejscach widzę i spotykam wiele osób szczęśliwych, zadowolonych i uśmiechniętych, mimo kłopotów, problemów z pieniędzmi i zdrowiem. Żyją zwyczajnie, pogodnie, kochają się, spotykają z przyjaciółmi, śpiewają w chórach albo zespołach ludowych, albo tylko przy goleniu. Hodują kota, psa, uprawiają ziemię albo jakieś ogródki, umieją godzinami opowiadać o tym, jak się szczepi jabłonie, jak się przechowuje hippeastrum do następnego kwitnienia, robią przetwory, nalewki, budują drewutnie albo samoloty...
Spotkałam wspaniałych artystów, których nikt nigdy nie zaprosi do telewizji (na szczęście!) realizujących swoje artystyczne pasje w małych środowiskach. Tak! Jest cały wielki, artystyczny świat poza telewizją i jej programami typu reality/talent show. I dobrze! Są pisarze, malarze i poeci niedostrzegani przez kapituły, tworzący pięknie, umieją wzruszyć, poruszyć, zaciekawić. Poznałam najzwyklejsze rodziny, w których toczy się dobre życie, w których jeszcze ciągle miłość „realizuje się” z szacunkiem i czułością. Rodziny patchworkowe, które cieszą się sobą, że są „zestawem powiększonym” i że więcej tu miejsca na różnorodność, sympatię i wsparcie, niż jakieś podjazdowe wojenki czy podszczypywanki. Tak! Są takie i jest ich niemało.
Dzięki spotkaniom z takimi ludźmi jeszcze nie zwariowałam, nie załamałam się po małej, dziwnej awanturze (zamiast rzeczowej rozmowy).
Oni, dobrzy ludzie, dają mi siłę i optymizm. Przekonanie, że jak długo tacy jesteśmy - spragnieni dobra, piękna, spokoju, serdeczności, uprzejmości, estymy, zwyczajnej radości życia – mamy wybór czym, kim się otaczamy, będzie nam dobrze i pięknie! Nauczymy tego nasze dzieci, może i wnuki?

Moja córka mieszkająca w Australii na pytanie: „jak tam jest” odpowiedziała po namyśle:
– Wiesz, tak trochę po brytyjsku, w sensie pewnej przejrzystości i porządku ale cały czas nastrój jakby wakacyjny. Ludzie się uśmiechają i nie są tak pospinani. Może to sprawa długiego lata? A może poluzowanego gorsecika?
 Podoba mi się. Już niedługo mam nadzieję wchłonąć tę atmosferę.

W Nowym Roku życzę Wam zatem mniej mediów, mniej plotek i kopania się z koniem, mniej uwagi poświęcanej tematom narzucanym przez plotkarzy i hejterów. Więcej uśmiechu, rodzinności, własnego, ciekawego życia, radości z wnuków, dzieciaków, ogrodu, z pracy, z kontaktów towarzyskich, przeżytych radości i wzruszeń. Kontakt z pięknymi ludźmi, zjawiskami (choćby to był piękny zachód słońca), przeżyciami, radość z osiągnięć i najzwyklejsza staroświecka miłość, to taka prosta recepta na dobre samopoczucie.
No i australijskiego luzu i słońca w kapeluszu życzę Wam, Kochani w tym Nowym 2014 Roku!


środa, 18 grudnia 2013

Przedświątecznie, na słodko

Chłopaki misiaki.

Spotkanie po latach. Siwe włosy ukryte pod farbą, zmarszczki i może niekiedy lekka nadwaga ale to my – dziewczyny z liceum.
Pogodna rozmowa po latach i bez skrępowania, ze śmiechem, opowiastki o naszych randkach, miłostkach, pierwszych pocałunkach. Wchodzimy lekko w dość intymne wyznania o chłopakach. Jest już era po „naszej klasie”, po spotkaniach i odnalezieniu się tam albo na fejsbuku.
My, dzisiejsze, mamy wiedzę, doświadczenie, świadomość tego, co w życiu ważne, co było błędem, pomyłką, wtopą – jak mówią nasze dzieci. Rozmawiamy szczerze, serdecznie. I nagle nas olśniło, że każda z nas mówi podobnie – jakże często zakochiwałyśmy się całkiem bez sensu!

Chłopaków naszych ze szkoły możemy podzielić na trzy grupy. 
    Pierwsza to ci, którzy byli śliczni, przystojni, poruszali naszą wyobraźnię (głównie), czasem niezdobyci, czasem nonszalanccy, no… tacy książęta, bad boys, ładne niedorostki, łamacze serc, kochasie. To były czasy, kiedy przecież nie tworzyliśmy jeszcze trwałych związków, to dalszy ciąg rozpoznawania, kim jest facet, co to jest zakochanie, miłość, czym są pieszczoty i ten pierwszy raz.
    Druga grupa, to chłopaki – misiaki. Koledzy, kumple, prawie jak bracia, serdeczni, godni zaufania. Bywa, że obrońcy, przyjaciele, powiernicy. Kiedy się miało dwóję z matmy, z fizy – pomogli, siedzieli, uczyli i cieszyli się, że zdałyśmy. Czasem my odwdzięczałyśmy się biologią, historią albo polskim, albo odwrotnie. Z nimi biwaki, duszne rozmowy o Świecie i Kosmosie, czasem wspólne występy w szkolnym teatrze. Nosili tweedowe marynarki albo swetry dziergane przez mamy, w które czasem wypłakiwałyśmy nasze aktualne stany dusz. Byli tacy… bezpieczni! Kochane chłopaki!
    I ta trzecia grupa – ci, których prawie nie pamiętamy. Zapomniani koledzy z tła, prawie anonimowi, uciekli nam z pamięci, przemknęli …
My przeżyłyśmy te nasze różne love stories, ten i ów połamał nam serce na kawałki, przez innego nie mogłyśmy jeść, może i nie zdałyśmy z klasy do klasy, a jeszcze jakiś zakpił boleśnie i zranił na długo.

A z kim dzisiaj jesteśmy?
Przy stole kilka kobiet w związkach. Jedne ze starymi mężami, inne z nowymi partnerami. Jakich dzisiaj mężczyzn pragniemy, kochamy? Porządnego – pada pierwszy przymiotnik, a zanim następne, że ci nasi są rzetelni, uczciwi, inteligentni, weseli, sympatyczni, kochani, pewni, zaradni. I tak już sobie tych naszych panów siwowłosych i ze zmarszczkami przedstawiamy – która w jakim się zakochała, ile lat razem i czemu z nim akurat świat jest fajny i bezpieczny. Wyszło na to, że romansować to myśmy wolały z różnymi szopenfeldziarzami, ładni i fajnie ubrani z blond albo czarną grzywą byli na wagę złota, świetnie tańczyli, całowali bosko, mieli kasę na kawę i lody, zapraszali do kina, dyskotekę, czasem pożyczali od ojca samochód albo, z rzadka, mieli własny. I te grzywki, te oczy…
A z kim nam dzisiaj dobrze? Z chłopakami – misiakami. Niedoskonali, jak my niedoskonałe. Mają zakola albo wręcz łysiny. Grzywy, jeśli jeszcze są, to siwe, bywa brzuszek, bypassy…  Ale są NASI. Z nimi jest pewnie i bezpiecznie i może nie tańczą jak szaleni, nawet na kurs tanga nie chcą iść, ale znoszą nasze złe humory, twierdzą, że kochają nasze wałeczki, zmarszczki i nawet menopauzę, wspominają wspólne wakacje, bawią się z wnukami i mają najukochańsze oczy na świecie.
…I chyba maleńką zadrę w sercu za to, że nie kochałyśmy ich za młodu. Wypominają nam to, półżartem, żebyśmy ich przytuliły i zapewniły o naszej miłości. 

Do świątecznych życzeń dobrej, serdeczniej miłości dołączam linka. 
Ogladajcie razem! Dojrzałość potrafi być świetna!

czwartek, 12 grudnia 2013

DNA, czyli sprawdzam.



Kilka aspektów tej sprawy na szybko:
– Kobieta nie zawsze wie, czyje ma dziecko, gdy się była uprzejma zabawiać z kilkoma (no, nawet tylko dwoma) panami w podobnym terminie. Odkładając na bok moralny wydźwięk zabawy (nie jestem wszak sędzią) mam jednak zastrzeżenie natury higienicznej. Dzisiaj, gdy się hasa z kimś „obocznie”, to jednak prezerwatywa powinna być warunkiem i podstawą owego hasania. Po pierwsze choroby, a po drugie ciąża, która dzisiaj jest łatwa do rozwikłania pod kątem – who is who?
To ważne z kim mam dziecko, ważne kto mu da opiekę, nazwisko i najzwyklejszą miłość. Może to dzisiaj niemodne, ale zapewniam, że dla dziecka bardzo ważne.
– Oboje hasający muszą wiedzieć i mieć świadomość tego, że wytrysk bez prezerwatywy to jak nic droga do ciąży! I choćby pani zapewniała, że dzisiaj „droga wolna” – zdarza się wielka złośliwość losu lub… samej pani.
No i nadal grożą choroby. Od AIDS po jakieś niewinne rzeżączki czy chlamydie. Nieużywanie (nieposiadanie w kieszeni) pospolitej gumki jest dzisiaj absolutnym idiotyzmem i pakowaniem się w kłopoty.
– Pieniądze.
Jak nie wiadomo o co chodzi, to wiadomo, że chodzi o pieniądze. Badania DNA, którym ponoć masowo poddają się niepewni ojcowie, nie mają przecież na celu zaspokojenia zwykłej wątpliwości czy też dumy z posiadania potomka! Nic bardziej złudnego! Badanie DNA to sprawa KASY. Oczywiście zarabiają laboratoria – jest popyt, jest podaż! Nade wszystko jednak chodzi o wścieklicę tatusia, który tatusiem nie jest i nie ma zamiaru łożyć na nie swoje dziecko aż po kres studiów owego!
Dziwne, a może całkiem normalne, to indywidualna rzecz, ale bardzo szybko u tatusiów rogaczy wyłącza się funkcja „Kocham”. No, cóż... ciężko mi to pojąć, ale empatycznie rozumiem, że gdy DNA zaprzeczyło, to nagle inaczej patrzę na syneczka albo córeczkę.  Od feralnego badania widzę: NIE MOJE!
- Nadal pieniądze.
Tatuś który nie miał pojęcia, że został tatusiem, a został oskarżony o tatusiostwo, też chce wiedzieć czy będzie alimentował potomka, czy też jest przypadkowym jeleniem – bankomatem. Znam taką historię pana jelenia bulącego na nie swoje dziecko, bo w tamtych czasach badanie z krwi nie zaprzeczyło, więc sąd dał wiarę pani wskazującej palcem na kolegę. A i ostatnio pewien tygodnik opisał przypadek damy, która cztery razy dostarczała materiał genetyczny do badania i zdziwiła się, gdy laborant zapytał o następne próbki, bo jak na razie – pudło!
Nie dziwi wściekłość żony, która nagle dowiaduje się, że mąż musi płacić jakiejś pani alimenty, bo miał wpadkę. Sporo tych różnych konfiguracji zgodnie z powiedzonkiem – co chatka to zagadka.
Znajomy zapytał mnie (jakby spadł z Marsa), czy nie sądzę, że teraz kobiety zaczną się może jakoś lepiej prowadzić i mniej oszukiwać. Wyśmiałam ten pomysł. Nie, tak się nie stanie. Krew nie woda, chuć silna jak tsunami (coś-niecoś pamiętam z młodości) odbiera rozum. Ten rozum trzeba mieć zanim nas dopadnie to coś, co się nazywa pożądanie i to takie na maxa. Nie znacie? Szkoda, szkoda, bo to fajne jest.
Zanim nas ogarną owe płomienie, warto zakupić stosowny sprzęt czyli gumkę! Wtedy nie powołamy do życia niewinnego dziecka, które w tym wszystkim najbardziej cierpi najbardziej, a zdrada czy też prosta, analogowa rozwiązłość, czy też sybarytyzm, radość życia (do wyboru) pozostanie tylko nasza sprawą.
– DZIECKO.
I tu spuszczam z tonu. Dziecko w razie problemów cierpi najbardziej. Najpierw ma rodzinę i miłość z przydziału. Wszystko ma! Mamę, tatę, babcie i dziadków, ciocie i cioteczne rodzeństwo. I nagle tatuś czyta w prasie artykuł, albo gada z kumplem i… idzie zbadać ojcostwo. Okazuje się że dziecko nie jest jego.  Awantura, rozpad związku, tata odchodzi, (dziadkowie w płacz i idą za synem) i płaci alimenty (takie jest prawo – po roku dziecko jest już twoje i szlus). Albo tata zostaje udobruchany dla „dobra dziecka” ale dawna sielanka już nie wróci. Często za to wracają wyrzuty. I tak się rodzina rozleci wcześniej czy później, bo dzisiaj sztuka wybaczania odeszła do lamusa. Dzisiaj się nie wybacza - jak w starożytnej Japonii. Raczej obraza i trzaśnięcie drzwiami a dziecko… Zazwyczaj zostanie z mamą, często bardzo wściekłą i pełną poczucia krzywdy.
Kolejna samotna mama i wkurzony ambitny nietata fundują dziecku traumę i smutny los. Tak, wiem – usłyszę, że dzieci wychowane w „szczęśliwych rodzinach” samotnych matek są zadowolone itp. Mogą sobie gadać do woli a i tak wiele nocy przepłakały w poduszkę tęskniąc za ojcem albo wybijając koledze ząb za przezwiska czy wytykanie palcem w szkole.
Każde dziecko chce i ma do tego prawo – żyć w pełnej kochającej rodzinie. Taka może bajka, ale bardzo uzasadniona i fajna. 
Powtarzam za Laurą Esquivel – rodzina daje moc.
Kiedy Sandra miała cztery lata, zapytała mnie, czy umiem haftować - opowiada. - Oczywiście umiałam, nauczyła mnie mama. „Nauczysz i mnie?” zapytała. To było magiczne! Siedzieć z córką i wyszywać meksykańskie wzory kolorowymi nićmi. Miałyśmy czas, by rozmawiać. Zaczęłam szyć sobie ubrania, robić biżuterię, oglądałam dawne indiańskie stroje. Przedtem zawsze uważałam te zajęcia za żenujące, za więzienie. A wtedy zrozumiałam: zajęcia domowe są równie ważne jak działalność społeczna i polityczna.
- Naszą największą szansą na zmianę są dzieci - mówi.
Naucz dziecko, jak opiekować się ludźmi, naucz je, że jest częścią kosmosu, natury, ponosi za nią odpowiedzialność, że musi się troszczyć o życie, o ziemię. Wtedy, gdy ktoś przyjdzie do niego/niej i powie: „Musisz zrzucić bombę na Irak”, odpowie: „Nie zrobię tego”.
Ale czy to jedynie powinność kobiet?
pytam, (dziennikarka polska) bo jednak boję się ponownego zepchnięcia kobiet do kuchni.
Oczywiście, że nie. Nie lubię tej idei separacji kobiecości i męskości mówi Laura - feminizmu i maskulinizmu. Jesteśmy jednym gatunkiem. I w tak trudnych czasach należy się łączyć, pomagać sobie, a nie zwalczać się.

Ja rozumiem, że to dzisiaj trudny temat – MOJE czy NIEMOJE?
Niemniej oboje i On i Ona muszą pamiętać, gdy kipią zmysły, gdy biodra oblewa wrzątek i ciała jamiste rządzą zamiast mózgu, wtedy nie ma miejsca na rozsądek. I albo trzeba wyrobić w sobie niemodny odruch bezwarunkowy, że skoro kocham, skoro jestem żoną, mężem, to nie zdradzam i to jest najlepsze albo, jeśli mam już tę skazę, że jestem osobą wiarołomną i mówiąc pospolicie „puszczam się czasem”, albo wyznaję wolność seksualną ponad wszystko i wszystko mi jedno – to zabezpieczam się, żeby żadne dziecko zrodzone przypadkowo nie musiało cierpieć rozpadu rodziny, czegoś, czego nie zrozumie.
Wg doniesień nie jest aż tak dramatycznie – sprawa nie dotyczy każdego związku, ale skoro jest za 700 PLN możliwość sprawdzenia, to mężczyźni będą sprawdzać jak w pokerze. To niesie ze sobą sporo rozczarowań, żalu i rozpad związków.
Tak, mamy wolną wolę, seks jest pyszny, może skoki w boki ekscytujące, ale dzieci żal.
I może zostanę znów zjechana, ale gdy chcemy mieć rodzinę, to trzeba w głowie, w sercu, w duszy włączyć starą i niemodną funkcję – wierność, odpowiedzialność. Dzieci na to zasługują i my też.

sobota, 7 grudnia 2013

Garbatka czyli z serca.



Stawiam wielki kosz na stole i wyjmuję dary, każdy opłakuję dobrymi łzami głębokiego wzruszenia. 
Ludzie, przecież ja Was nie znam, jestem Wam obca, skąd tyle prostej miłości w tym koszu?

Byłam w Garbatce – Letnisku, tak się nazywa wieś w Puszczy Kozienickiej, w której dane mi było dawno temu, jeszcze jak miałam metr wzrostu i płowy warkoczyk, spędzić wakacje. To wieś szczególna, po pierwsze i od zawsze – ludzie, po drugie klimat, po stercie architektura. Ludzie – od zawsze inteligencja, jeśli nie przez tytuły, to po prostu przez wychowanie, literaturę czytaną i życie towarzyskie, jakie się tam od dawna toczyło, szczególnie latem, gdy zjeżdżali znajomi, rodzina z Warszawy, Radomia, Puław, Krakowa, Sandomierza. Od przedwojnia ogródki zapełniały się letnikami, furkotały jasne sukienki panien i dam, pobłyskiwały jasne koszule panów, słomiane kapelusze, może getry? Pod owocowymi drzewami w sadach albo pod sosnami i świerkami stawały stoliki, fotele i rozmawiano, śmiano się, dyskutowano, dzieci grały w serso albo biegały za piłką. Jadano w ogrodzie podwieczorek, może i nastawiano patefon? W wielu domach stały pianina, śpiewano pieśni i tak snuło się lato za latem…
Wojna i okupacja zraniły Garbatkę potężnie. Nie zrównano jej z ziemią, piękne drewniane domy zostały – eksterminowano ludność. W jednym transporcie do Oświęcimia znalazła się prawie cała wieś.
Po wojnie Garbatka żyła nadal swoim - cichym zimą i głośnym latem - życiem wsi letniskowej, bo powietrze tu jest balsamiczne: piaski, wielkie drzewa sosnowe i świerkowe, żywica i cisza. Mnóstwo tu krasek – to piękne niebieskopióre ptaszki migające między głęboką zielenią.
Mieszkał tu w pięknej, starej willi Zofjówka (pisownia z tamtych czasów) rodzinny stryj – Henryk Sagatowski z żoną. Pojechałam do nich z ciocią jako ośmiolatka na wakacje.
Po wielu latach starałam się opisać to, co mnie tak szczególnie urzekło podczas tego pobytu. W Fikołkach na Trzepaku jest opis urodzin Jacka Sagatowskiego, opis zapachu domu, wnętrza, zwyczajów i nastroju – tak jak to zapamiętałam. Mieszkańcy Garbatki, kochający swoją Małą Ojczyznę, byli tak uprzejmi, że na ów opis zwrócili uwagę i obdarzyli mnie swoją sympatią. Napisała do mnie Pani Maria Dziedzicka i Jej córka Elżbieta. Osoby, które z wielkim zaangażowaniem i umiejętnością archiwisty, dokumentalisty i najzwyczajniej człowieka ciekawego swej historii, prowadzą tu Towarzystwo Przyjaciół Garbatki.
Zostałam zaproszona.
Spotkanie odbyło się w Szkole Drzewnej. Niby mówi się Zespół Szkół Ponadgimnazjalnych, ale nikt tak sobie języka nie łamie. Mówi się, jak tuż po wojnie: - Szkoła Drzewna. Po spotkaniu chłopcy w mundurach leśników odegrali sygnał na trąbkach i na scenę wszedł ubrany na czerwono… Mikołaj z brodą i miotłą - rózgą z pięknych róż i zapytał, czy byłam w tym roku grzeczna.
Patrząc na bloga – nie. Zadarłam z "wielkimi", mniejszymi i całkiem malutkimi specami od literatury, oberwało mi się za czelność posiadania własnego zdania i ... ech, no niegrzeczna byłami już!
Ale widać Mikołajek miał inne zdanie, bo dostałam wielki kosz świąteczny. Ogromny! Nie dźwignęłam go sama. Mikołaj miał oczy i głos Pana Dyrektora Mirosława Dziedzickiego, który przed spotkaniem zdążył nam opowiedzieć mnóstwo ciekawych rzeczy o samej szkole ale i o ptakach, okolicy i o tym, że… czeka na nas wiosną, bo wtedy panowie pójdą zapolować na ptaszki. Tu, podobno, jest raj dla podglądaczy i fotografów przyrody!
Obecni właściciele Zofjówki (losy sprawiły, że zmieniała właścicieli) zaprosili nas, żeby pokazać jak ją odnawiają i jak dzisiaj wygląda.
Później u Pani Marii i Elżbiety świetny wieczór z opowiadaniem o tych, którzy z Garbatką byli związani sercem, duchem i ciałem. Nade wszystko profesor Kołakowski, ale i wiele innych osób o znanych nazwiskach Jurek Baran świetny tenor, Irena Głogowska reżyser i aktorka Polskiego Radia, Andrzej Jagodziński jazzman  i wielu innych miejscowych i przyjezdnych o których barwnie opowiadają obie panie Dziedzickie.   

* * *
Potworny wiatr (o wdzięcznym imieniu Ksawery), przywiał nas z powrotem do domu. Zmęczeni nie zaglądaliśmy już do podarków i dopiero dziś rano zajrzałam do kosza. 
O, ludzie! Jakie bogactwo! 
Są nalewki – miodowa, pigwowa i malinowa. Są ogórki kiszone (cudownie, ja w tym roku nie zrobiłam!), dżemy i powidła, miody – jasny i ciemny, grzybki suszone i w occie, chleb na zakwasie, kiełbasa z domowej wędzarni, kaczka w stanie surowym, do upieczenia, śliwki nałęczowskie, piękna gruba decha z kawałków dębiny do bicia kotletów (to uczniowie szkoły), bieżnik pięknie świątecznie haftowany przez Panią Janinę Talar z osobistą dedykacją. Na każdym darze jest osobista dedykacja! A też dwa komplety reprintów zdjęć z przedwojennej Garbatki, kronika, film, choinka z mchu, owa miotła - rózga z róż, oczywiści jako bukiet.
Każdy prezent głęboko wzrusza i cieszy, bo to zupełnie tak, jakbym wróciła od ukochanej cioci, stryja… Siwy podał mi chusteczkę, bo mam oko na „mokrym miejscu” i popłakałam sobie dobrymi łzami wzruszenia.

KOCHANI!
Najmilsi, nieznani mi osobiście ludzie z wielkim sercem. Dziękuję. Za spotkanie, za życiowego lajka – mówiąc współczesnym językiem, czyli za polubienie, za najprostsze dary, dzięki którym poczułam się tak, jakbym wracała od najmilszej rodziny. To bardzo wiele za tak niewiele – za kilka linijek tekstu o pięknej, pachnącej lasem wsi, za wspomnienie z dziciństwa, za zapach i nastrój. 
Garbatczanie – jesteście Kochani!
Wdzięczna i wzruszona Autorka.


środa, 4 grudnia 2013

Kangury, czyli: Kochani, obiad!

Wiele lat temu odwiedziła nas Ania z mężem. Wyjechali do Kanady, mieszkali tam już tyle czasu, że ich obserwacje, opowieści były mocno osadzone w rzeczywistości.
Opowiadali o tym, że musieli się wyzbyć natury osadnika i nauczyć się mieć w sobie odrobinę nomady. Ze zdziwieniem słuchałam, że tak właśnie wychowuje się kanadyjskie dzieciaki; co rok klasy w szkole, do której chodziła ich córka, były tasowane, żeby dzieci nie przywiązywały się zanadto do swojej grupy i umiały co roku nawiązywać nowe kontakty. To – mówiła Ania – dlatego, że gdy Kanadyjczyk nagle dostaje inną pracę o 600 km dalej, sprzedaje dom, robi wyprzedaż garażową, zabiera ukochanego psa i ukochaną lampę po babci, pakuje rodzinę do samochodu i… jedzie! To bardzo ułatwia życie – mówiła Ania. My, Polacy, a i wiele innych nacji również, nie potrafimy oderwać się od tego, co się ma. Ja rozumiem - ziemia i majątek po dziadkach, kamienica od wieków w rodzinie, ale mieszkanie w bloku i „za nic się stąd nie ruszę” nawet, gdy w Toruniu albo w Cieszynie jest 10 razy lepsza praca?
Rozumiałam osiadłe życie Polaka bojącego się wędrówek, choć też dziwiło mnie, że Polak woli siedzieć na bezrobociu niż sprzedać mieszkanie i pojechać z rodziną tam, gdzie praca jest.
Ania i jej mąż nigdy nie mieli swojego miejsca na ziemi, tylko jakieś mieszkanie; okazało się, że rodzina za granicą uszykowała im w miarę miękkie lądowanie, więc łatwo im przyszło wyjechać za ocean. Tam zadomowili się i faktycznie kilka razy zmienili adres, żeby znaleźć swoje szczęście. Mają je!
Wiem, że nie każdemu to dane. Na przykład tym, których spotkałam – powodzianie. Nawet kilkukrotne powodzie zabierające im dobytek nie sprawiły, żeby pomyśleli o zmianie miejsca! Nie i już „bo to ojcowizna”.
Przeczytałam książkę Ani Kamińskiej „Miastowi czyli aronia losu”, popatrzyłam na własne doświadczenia. Jest teraz spory ruch migracyjny w Polsce, Szwecji i na przykład we Francji, opuszczania miast, rezygnowania z wyścigu, wygodnego życia i osiedlania się na wsiach. Życie uboższe materialnie ale bogatsze ...inaczej.
Już tak było, że mówiłam z przekonaniem: „TU, tylko tu!”. Tyle razy, że zdążyłam zrozumieć, iż życie, nasze wybory a też czynniki zewnętrzne, nad którymi nie mamy żadnej władzy, potrafią wywrócić do góry nogami nie tylko nasze życie ale i naszą filozofię życia. Kilka razy traciłam „moje miejsce na ziemi” i z każdym razem… było to mniej bolesne!
Zrozumiałam, że sadzone w wielu różnych miejscach drzewa nie będą mnie cieszyć cieniem, bo raz – jestem za stara a one za młode, nie doczekam ich owocowania i pełni, a dwa, wyprowadzka, zmiana nie musi oznaczać klęski! Zamiast dostawać bezdechu, ataku serca i usilnie kręcić głową w totalnej negacji należy się zastanowić i na karteczce papieru nakreślić wszelkie ZA i PRZECIW.
Przymierzałam się od jakiegoś czasu do takiej zmiany – kolejnej już i bynajmniej nie na Podhale czy nad morze, jak to bywało ostatnio (dziękuję moim przyjaciołom, za dane mi zaufanie i klucze do ich posiadłości). Myślimy od niedawna o kolejnej zmianie
w życiu. Wymaga wysiłku, bo nie jesteśmy młodzi ale już też nie związani z TU i MOJE tak silnie, żeby nie spojrzeć pod słońce w kierunku, o którym jeszcze kilka lat temu ani byśmy nie pomyśleli!
I zamiast czuć niepokój i mieć milion sprzecznych myśli – mam w sobie tylko wielką ciekawość, bo to zmiana wielka, ale wszak jadę do Rodziny i przyjaciół.
Czemu o tym piszę?
Bo to dla mnie ogromnie zaskakujące uczucie – byłam pewna, że nie umiałabym już, że jestem za stara, że nazbyt przywiązana do myśli, że czas osiąść. Ale gdy sprawy się skrystalizowały, nie mam w sobie trzepotu niepewności i uczuć ambiwalentnych.
Jak wielu młodych wiem, że podróże nie są niebezpieczne, ciężkie, że się coś porzuca, zawala, tylko jest to stwarzanie sobie nowej szansy, czasem konieczność, czasem wybór. A dom, DOM jest tam, gdzie postawię talerz i zawołam „Kochani! Obiad”!
W dzisiejszych czasach pracować można wszędzie, również poza Polską, póki są siły i rodzina przy boku. To przecież bardzo dużo!
Poznałam już świat i podróże na tyle, że wiem i jestem pewna, że nie ważne gdzie – ważne z kim. Na kilka lat? Może na amen?
Może faktycznie zamiast psa, będę miała kangurka?
  

czwartek, 28 listopada 2013

Adam Zagajewski

Jakby na zamówienie :-)

Adam Zagajewski

LIST OD CZYTELNIKA

Za dużo o śmierci,

o cieniach.

Napisz o życiu,

o zwykłym dniu,

o pragnieniu ładu.

Dzwonek szkolny

może być wzorem

umiarkowania,

nawet erudycji.

Za dużo śmierci,

zbyt wiele

czarnego olśnienia.

Zobacz, narody stłoczone

na ciasnych stadionach

śpiewają hymny nienawiści.

Za dużo muzyki

za mało zgody, spokoju,

rozumu.

Napisz o chwilach, kiedy kładki przyjaźni

zdają się trwalsze

niż rozpacz.

Napisz o miłości,

o długich wieczorach,

o poranku,

o drzewach,

o nieskończonej cierpliwości

światła.


poniedziałek, 25 listopada 2013

Czy miasta mają duszę?

Jasne, że mają. I nastrój, i charakter.
Są miasta ważne i nieistotne, smutne i wesołe, kolorowe i szare, nabożne i bezbożne, uduchowione i bezduszne. Na swojej drodze spotykamy wiele miast i miasteczek, a tylko niektóre z nich warte są wspomnienia, opisania, wiersza, piosenki, obrazu. I kiedy ten obraz, wiersz czy opowieść nas satysfakcjonuje, porusza – kiwamy głową i polecamy znajomym.
A ja dzisiaj chcę polecić dwie książki opisujące miasta.
Pierwsza to „Zapachy miast” Dawida Rosenbauma. 
Miasta pachną – to fakt. Jedne nadmorska bryzą, olejem ze smażonych ryb, inne końskim moczem, oscypkami, inne specyficznym zapachem uliczek czasem rozgrzanych słońcem, czasem mokrych aż do stęchlizny. Pachnie ziemia po deszczu w miejskim parku, gliniane mury kamieniczek, pachną gaje oliwkowe, pomarańczowe, otoczone żywopłotami rozmarynu, lawendy. Pachnie rozgrzany asfalt, kapiący nań olej samochodowy, z otwartych okien domostw rozchodzą się specyficzne zapachy jedzenia, czasem prania. To wszystko miesza się z zapachami unoszącymi się z knajpek, kiosków sprzedających bułeczki i rogale, targów warzywnych i stoisk z watą cukrową, hotdogami, kawa na szybko. Z restauracji czuć aromaty specyficznych dań dla danego regionu a z wywietrzników w podwórkach zgoła inne – wyrzucające w zaułki smrody kuchenne – nie zawsze miłe dla nosa, mieszające się z odorem ze śmietników, kałużami wylewanej wody z wiader sprzątaczy. Niezwykle pachną porty.
Dawid wiele podróżował i ma węch wyczulony, analityczny, przychylny. Węszy więc gdziekolwiek jest! Szłam za nim i próbowałam poruszyć swoją wyobraźnię, bo i ja jestem smakoszem i obserwatorką życia w innych miastach. Umiem sobie wyobrazić zapach karmelu z cynamonem, gorącego asfaltu, mieszającego się z zapachem warsztatu samochodowego, to znów czuję niemal oliwę z czosnkiem czekającą na resztę unoszącą się z okien domów, z barów i jadłodajni w porze lunchu. Wiem jak drażni nozdrza skórka świeżego chleba i jak wabi wanilia ze skórką pomarańczową z cukierni, wymieszana z aromatem świeżo parzonej kawy. Do tego bryza od portu, albo… z gór, jeśli jesteśmy z Dawidem w górach.
Tę książkę czytałam mężowi na głos w samochodzie. Gdy czytałam jak pachnie i smakuje miejscowe danie zaserwowane Dawidowi przez przyjaciół w Norwegii, gdy w głowie poczułam smak roztopionego na kaszy mannej masła z cukrem, zapragnęłam natychmiast to zjeść. Przypomniałam sobie ten lubiany smak z dzieciństwa i bardzo podobny – smak leniwych pierogów, też z masłem i cukrem. Do tego Dawid nienachalnie wprowadza nas w swoje własne widzenie danego miasta. Ma swoje wspomnienia, wrażenia, przyjaciół i przyjemnie nam, tak jakbyśmy byli jego cieniem, wędrować z nosem wyczulonym na to, co w powietrzu się unosi.
Druga książka, to jeszcze ciepła nowość Marcina Kydryńskiego „Lizbona – muzyka moich ulic”. Piękna.
Książki podróżnicze, mimo Internetu, kamerek, filmów i tanich linii lotniczych, wciąż jeszcze pobudzają, jeśli dobrze napisane. Lubię stąpać za pisarzem podróżnikiem i patrzeć za jego wyciągniętym palcem lub spod zmrużonych powiek. Poznawać inne miejsca czytając o tym, jak je widzi ktoś bardzo subiektywnie, po swojemu, bo ze wszystkim tak jest – ile oczu tyle opinii.

Marcin Kydryński skromnie pisze, że mało kto, kto nie słucha jego Sjesty (audycja w Trójce niedzielno popołudniowa pełna specyficznej muzyki) sięgnie po tę książkę. To nie jest stricte przewodnik po Lizbonie. Że w lewo to pałac a w prawo park. Nic bardziej mylnego – to faktycznie panamarcinowa Lizbona, której jest mieszkańcem „na pół etatu”, którą ogląda cierpliwie, z ciekawością, z wielką wiedzą i uchem – bo Lizbona to stolica fado. A muzyka fado jest jedną z miłości Kydryńskiego. Idąc za nim poznajemy zaułki i ludzi – muzyków, skromnych, ciekawych, także sklepy i niewyszukane knajpki. Żadne tam restauracje z gwiazdami Michelina – zwyczajne miejsca, w których się je proste jedzenie, pije portugalskie wino i wieczorem słucha muzyki, która ma tajemnicę, smutek, historię, swoistą filozofię i w której trzeba się rozsmakować, żeby ją poznać, polubić. 
Zdjęcia tu zamieszczone nie są upozowane, wypieszczone techniką komputerową, nie pokazują perspektyw, znanych budowli i placów. To migawki ze spacerów autora. Zaklęte mgnieniaoka. 
Mnie urzekł język, sposób formułowania myśli, wrażenia podawane czytelnikowi z rozmysłem i w eleganckiej formie, bo Marcin Kydryński jest niewątpliwie elegantem. Żadnych skrótów, kolokwializmów, wszystko, co chce powiedzieć, opisuje starannym, niemal poetyckim językiem. Niemal? Poetyckim! Po, porostu. Nadto powala na kolana wielką wiedzą muzyczną a sposób, w jaki opisuje muzykę Chopina, to już wielka frajda, szczególnie dla tych, którzy tę muzykę mają w pamięci i w sercu.
Od dawna marzy mi się Lizbona, widywałam o niej filmy, reportaże, opowieści kulinarne o bakalhau i winie, sardynkach i krewetkach, albo o lizbońskich parkach, ogrodach i stromych ulicach z żółtymi tramwajami. 
Ta książka urzeka, a autorowi należą się wielkie podziękowania za wzruszenie, za uroczy spacer, za piękną polszczyznę. To dzisiaj rzadkość.

 

czwartek, 14 listopada 2013

Resume

Czytam i czytam i fajnie, że wreszcie jakaś rozmowa, a nie połajanki i pogarda. To niestety u nas częste – sukces staje się solą w oku bliźniego. Już się naczytałam kim jestem i w jakim kiblu powinny powiewać moje książki.
Za to u Vargi cisza, zero komentarzy. Sam sobie winien. Normalni ludzie nie mają ochoty na tę jego delikatność Kaliguli. Zresztą regularnie obraża czytelników wyzywając ich od analfabetów i matolstwa. Ja się cieszę, że w ogóle czytają, a on zamiast namawiać do dobrej literatury, pastwi się nad autorami książek, które uważa za denne. Zamiast należnego dziełom świetnym PRu – czarny PR tego, co się Vardze nie podoba. Krytycy... To wszystko z powodu błędnej nazwy zawodu, który uprawiają. Powinni być nazywani RECENZENTAMI, wtedy – mam nadzieję – dowiadywałabym się nie tylko o tym, co kiepskie ale i co wspaniałego się urodziło w tym tygodniu czy miesiącu. Niestety nazywają siebie krytykami, więc nauczyli się wyłącznie krytykować, zapominając, że najskuteczniejszą metodą zachęcania jest marchewka, a nie bat.
Wracam do tematu.
Nie mogę wyjść ze zdumienia, jak bardzo wysoki jest poziom niezrozumienia moich intencji, więc jeszcze raz wyjaśniam:
– Nie domagam się tłamszenia, dyskredytacji literatury, nazwanej przeze mnie szarą i smętną,
– NIGDZIE nie napisałam, że domagam się laurów:
    a – dla siebie. Nie domagam się! – ile razy to powtórzyć?!
    b – dla literatury obyczajowej, popularnej, a tym bardziej romansowej, bo wiem, że to nie ta liga. Ta teza wciskana mi jest, jak kiedyś tran dzieciom - na siłę. Błąd w czytaniu, w myśleniu, w formułowaniu wniosków.
Jest dla mnie także nie do pojęcia, że większość osób, które zabrały głos w dyskusji mimowolnie wpada w myślenie ekstremalne – wspaniała jest literatura czerni i krwi (bo nagradzana) a to, co jej przeciwstawiam, czyli książki bez mordu, ożywających trupów, krwi dzieci i gwałconych kobiet, to dla nich literatura "różowa" czyli cukier i miód! Niebywałe ile osób tak właśnie stereotypowo myśli! Zarówno panowie dokopujący mi, jak i Piękna Pani z Telewizji i komentatorzy na blogu.
Całe szczęście przeczytałam wczoraj wywiad z Ingą Iwasiów (http://wyborcza.pl/magazyn/1,134727,14876832,Sukienka_dla_feministki.html ), która potwierdza moje myślenie: „Nie jest źle, jeżeli literatura jest różnorodna. Dobro, piękno, tęcza i słoneczko – to ładny rysunek i myślę, że jeżeli powstawałyby bardzo dobre literackie obrazy takiego stanu ducha, to z pewnością mogłyby dostawać nagrody literackie.”
BINGO! Jesteśmy w domu – bo to jest moje pytanie:
Czy książki z pięknem i dobrem nie są nagradzane, bo ich nie ma, czy ich nie ma, bo są niedostrzegane przez jurorów?
Inga Iwasiów rozpoczęła wywiad bardzo trafnym tekstem, za który jej dziękuję:
„(…) mężczyźni sięgają po łatwe sposoby ośmieszania nas.(…)  Sposoby dyskusji z kobietami, a właściwie wobec kobiet, które wychodzą ze społecznej roli osoby podporządkowanej, stosowane w życiu intelektualnym sprowadzają się do jednego - ośmieszania i zinfantylizowania drugiej strony, wmówienia jej emocjonalności i niedoboru intelektu.”.
Dokładnie tymi figurami retorycznymi posługują się panowie Karpowicz i Varga, a ten ostatni na dodatek ubolewa na brak dyskusji o literaturze, jakby nie wiedział, że żeby rozmawiać, trzeba wyzbyć się pogardy dla interlokutora.
Równowaga, czyli Anna Gras: „Na liście 100 książek, które trzeba przeczytać według BBC jest miejsce na utwory zarówno Jane Austen, jak i Marqueza, Dumasa i Orwella, Rowling i Steinbecka. Literatura to bardzo rozległy obszar i budowanie na nim murów i zamykanie się w getcie jednego nurtu jest nieporozumieniem”.
No dokładnie tak! O to proszę, żeby oprócz literatury ciężkiego kalibru - do której nie mam już serca ani chęci – docenić literaturę o innym kolorze, dobrze napisaną, ale optymizującą, wzruszająca, dającą do myślenia, ciekawą.
I nie skaczmy w ekstrema, że musi to być zaraz „literatura dla kucharek”, zresztą co to za tekst? Mizoginiczny, uwłaczający kobietom i kucharkom. Ja dodam jeszcze Saramago, Munro, Meyes, Eco, wspominanych czule  – Kydryńskiego, Sapkowskiego, Kowalewską czy Hrabala. Można?
Reasumując – nie opluwszy nikogo, proszę (nie ja jedna) o równowagę.
I tylko.


czwartek, 7 listopada 2013

Może czas na spodnie zamiast spodenek, Panie Varga?

Po raz n-ty powtarzanie, wciskanie mi, że dyszę żądzą otrzymania nagrody jest bzdurą i nadużyciem. To pana projekcja, nie moja i formułowanie dalszych wniosków w oparciu o ten straw man argument jest dziecinadą, jak ciąganie za warkocz. Tekst „Kalicińska, która od szarej literatury woli zdecydowanie bardziej tę różową i zakamarki zboczeń niestety jej nie pociągają (szkoda, szkoda)” jest niezrozumiały – czemu muszą mnie pociągać zakamarki zboczeń, panie Varga? I czemu różowe? Zdecydowanie wolę zieleń.
Z czytania rozległych opisów i streszczeń doskonale można sobie wyrobić zdanie o kolorze nagradzanej literatury, to tak jak z wejściem do sklepu – nie muszę zjadać całego asortymentu, by wiedzieć, że nie mam ochoty na kwaśne, czy słodkie. Nie muszę zaraz zaczytywać się literaturą, na którą nie mam ochoty, żeby wiedzieć o czym ona traktuje. Pan przy zakupie nie korzysta z opisu?! Nie wierzę.
„(…) czyż arogancka nie jest Kalicińska, która swoją wyższość deklaruje, wyższość pisania o Dobru nad pisaniem o Złu?”. Panie Varga – myli pan arogancka, ze szczera. Arogancka? Co złego jest w książkach, w których nie ma beznadziei, bicia, gwałtów, krwi i łez? Naprawdę nigdy pan nie czytał Lema, Wańkowicza, Galsworthy’ego, Munro, Clarke’a, smutnawego ale cudownego Czechowa, Tołstoja, nie mówiąc już o np. „Panu Tadeuszu” Mickiewicza – kwintesencji polskiego piękna z romansem i bijatyką w tle? Nie ma tu schizofrenii, transgresji, zboczeń. Są słodkie opisy zachodu słońca, są i kulinaria… Jak na przykład w „Zapachach Miast” Dawida Rosenbauma - polecam. Da się? Co złego w takiej literaturze, która daje wytchnienie i radość, porusza estetycznie smakowitymi opisami, daje zachwyt opisami miejsc? Do hasioka?
W czym arogancja, gdy chcę ciut więcej uwagi dla literatury z dobrem, pięknem i szlachetnością w rolach głównych? I tu, jadąc po mnie, popełnia pan taki sam błąd, jak rzesze ludzików o bardzo małych rozumkach, które nawet nie są Kubusiami Puchatkami – utożsamia pan dobro i piękno z „watą cukrową”, z GLAMOUR – czymś, co dzisiaj przykryło szlachetność prawdziwego piękna. Czy to nie prostactwo?
Tu pasuje powiedzenie – „Próżno szukać piękna, jeśli się go samemu nie ma w sobie”. A Norwid ze swoim „Cóż wiesz o pięknem, kształtem jest miłości” jest tym, za kim i ja się dopraszam piękna w szerszym, niż durne GLAMOUR, pojęciu.
Ma pan etat w GW, więc trzeba co tydzień coś wysmażyć. Tylko się dziwię, ile troski i energii w pańskim pisarzeniu zajmuje zjeżdżanie ludzi, bo zazwyczaj – niestety – pańska krytyka jest krytyką ad personam, a nie ad rem. Uszczypliwości wcale nie lepsze od prostackich uwag pana Karpowicza. Chce pan udowodnić, że złośliwy, znaczy inteligentny? No cóż, skoro musi pan sobie to udowadniać… pisz pan! I tylko nadal dziwię się, po co komuś, kogo pan nie szanuje i nie lubi, czyją pracą pan poniewiera, robić taki cotygodniowy PR?! Wiecznie jęczeć, że polski czytelnik to analfabeta? Ludzi pan obraża.
„(…) zainteresowanie świata nagrodami literackimi opada jak poziom Wisły w lecie”. I… jaki jest powód? Może jakaś refleksja? Może mam jakiś cień racji?
Nie lepiej (i tego bym od pana oczekiwała) reklamować rzeczy wybitne, ciekawe i świetne, piękne? Może dowiedziałbym się o książkach wartych przeczytania? Może znalazłabym jakieś dla siebie – osoby nie mającej już ochoty czytać o „szambie naszego życia” – książki dające mi kontakt ze świetnym warsztatem, z treściami interesującymi, pięknymi a niekoniecznie o życiowym syfie? Wg pana i kolegi Karpowicza dającego mi z półobrotu – nie ma takich?! Są nieinteresujące, nie warte uwagi?!
Proponuję, na początek, Umberto Eco „Historia piękna”. Eco pisze o pięknie w sztukach, może napisać podobną rzecz o pięknie w literaturze?
Piękno, dobro, humor w literaturze znajduję wielu książkach, że wspomnę choćby Joannę Chmielewską, która miała świetny warsztat i wielką umiejętność wywoływania u czytelnika uśmiechu albo śmiechu wręcz. Ale ani pan, ani pan Karpowicz tego nie umiecie. Za trudne!
I jeszcze jedno – dotkliwie was, panowie kłuje czyjeś powodzenie.
W Stanach szanuje się tych, którzy odnieśli sukces i nie ważne, że to Steel, Gilbert, czy Sparks. Kąsać mnie, wkładać w usta coś, czego nie powiedziałam ani nawet nie pomyślałam, to niskie, panie Varga. Może zamiast liczyć cudzych czytelników i cudze pieniądze i zamiast kopać po kostkach koleżankę po piórze, bo jakiś sukcesik odniosła i ma odwagę zamieszać w bajorku literackim swoją szczerością i odwagą, ciut szacunku? Obaj zachowujecie się tak, jakbyście nie wyrośli z krótkich spodenek, gdy sens życia dawało wam wymachiwanie patykiem na podwórku, zwłaszcza w stronę dziewczynek. Dzisiaj ani ja dziewczynka, ani wy smarkacze, więc może zacząć rozmawiać, zamiast kąsać?


Nie jestem zresztą osamotniona w poglądach na ten temat.

http://www.krytykapolityczna.pl/felietony/20131027/kalicinska-ma-racje

http://annagraswita.blogspot.com/2013/10/nagrody-i-mity.html

czwartek, 24 października 2013

Mistrzu ciętej riposty, szanowny Panie Ignacy.

Pogadajmy, choć żadna to rozmowa gdy jest w simpleksie, ale trudno. Taki lajf.
Od początku może?
Zasadniczy błąd już w tytule – „Dlaczego Kalicińska nie ma racji?”.
Mój tekst to moja opinia i jako taka nie przestawia jakiejś zero-jedynkowej racji, bo opowiadam na swoim blogu o własnych odczuciach jakie mam zresztą od dawna. To sfera gustów i upodobań – jeden lubi marcepan, a drugi pannę Marynię, ktoś uważa Kraków za cudowne miasto, inny za przereklamowaną stolicę turystów i Lajkonika. I każdy ma rację. Swoją.
Możemy, Pan i ja, podpisać co najwyżej protokół rozbieżności.
Nic złego nie napisałam ani o Panu, ani o Joannie Bator, nie poszłam na kpiarską łatwiznę, tylko uczciwie napisałam, że zasiadłam i przeczytałam opisy, streszczenia tych książek, których nie czytałam, z kilku lat funkcjonowania nagród Nike i nie tylko (uczciwość nie popłaca). Po, co są opisy? Żeby dać pierwsze światło – mój kierunek albo nie mój. Nie lubię poradników, kryminałków, książek wojennych, więc opis jest pomocny bo może jednak sięgnę? A może nie? Ja wybieram sobie tematykę i autorów – opisy są pomocne. Przed nominacjami opisy są w prasie serwowane szeroko, czemu nie skorzystać dla ogólnego rozeznania? Wiele osób tak robi, bo nie sposób przeczytać wszystkiego, co jest w księgarniach, zwłaszcza gdy tematyka odpychająca. Po licho mam się zamęczać czytając coś tylko dlatego, że nominowane? I widzi Pan, ja zadałam sobie trud przeczytania choćby laudacji, opisów i komentarzy do książek, których nie przeczytałam (bo przeczytałam kilka), a Pan przeczytał wyłącznie tytuły moich książek, a i to niedokładnie. 
Przeczytałam pańskie „Gesty” – smęt. Kolejny marny facecik z pępowiną u mamusi, i po licho mam się zamęczać czytając o kolejnych jego klonach w literaturze polskiej współczesnej? Ok, poleciałam i ja po Pańskiej twórczości. (ja chociaż przeczytałam!) 
Cyt: „Żeby to jednak wiedzieć, trzeba niestety czytać.” – przeczytałam, no nie wszystko, ale jednak. Nie da się wszystkiego. Za stara jestem żeby zjadać coś, co mi się cofa, bo marne, nudne, smutne i nieciekawe. De gustibus.
Cyt: „Otóż jej rozpoznanie, że kto pisze „pięknie, dobrze, mądrze, serdecznie, ciepło” – czyli, jak rozumiem, sama Kalicińska – nagrody Nike ani Gdyni, ani Angelusa nie otrzyma” – wciskanie mi dziecka do brzucha to podła figura retoryczna! Ile razy mam pisać, że nie oczekuję? Spore nakłady i sympatia czytelników to wystarczająca dla mnie frajda. Naprawdę.
Cyt: „ Nieudolność warsztatowa, brak kompozycji i pomysłu fabularnego (ach, te przeplotki!), schematyczność (feminizm nie polega na zdradzaniu męża), lenistwo intelektualne, stek banałów i klisz, psychologia sprowadzona do poziomu poradnika i tak dalej, i tak dalej”. Pełna zgoda, Panie Ignacy! Też mnie to razi. Dodam tylko, że nacinanie sobie krocza żyletką to też kiepski obraz feminizmu, prawda? A nie można by wspaniale mądrze i znakomicie warsztatowo pisać o dobroci, szlachetność, mądrość, miłości, pięknie? Za trudne? Sam Pan to potwierdza.
Cyt: „Szczęście, tu panuje między nami pełna zgoda, jest z pewnością rzadziej nagradzane, z takiej jednak przyczyny, że nie ma trudniejszego tematu.” – i jesteśmy w domu! Czyli jednak na moje wychodzi – nie umiecie pisać o szczęściu, dobroci, miłości, z uśmiechem dać czytelnikowi optymizmu, którego tak bardzo potrzebuje. En masse, bo oczywiście młodzi jeszcze wciąż muszą epatować się nieszczęściem, taki etap w życiu. Wykpił Pan moje pragnienie piękna i harmonii, że to infantylne? Wolno Panu, choć to Cycero powiedział –„Dobro to tylko to, co szlachetne, zło to tylko to, co haniebne”, i powoli mnie to ogarnia. Boli mnie świat ogromnie, ale nie pozwalam żeby mną rządziły media sączące co sekundę do widzów ropę z ran świata – górnolotnie, ale tak to czuję. Jestem ogrodniczką, matką, babką i wiem, że oprócz owej ropy jest na świecie piękno, i tylko dzisiaj jest ono dla wielu artystów za trudne! Pan kopnął je za płot rzucając „banał, pusta wydmuszka!”.
Cyt: „(…) istnieje literatura, która nie przejawia większych ambicji, nie rości sobie prawa do opisywania świata, do pokazywania czegoś istotnego, do „prawdy”, z promieni słońca zaś korzysta obficie, jakby ciągle lipiec trwał, a piękno i dobro, malinowa herbatka z babcią to takie cacanki głaski poprawiające humor. Literatura taka służy rozrywce, relaksowi. I tym zajmuje się Kalicińska. I w porządku.” – skąd to stwierdzenie, że opisy natury, opowieść o miłości, szlachetności, szczęściu, to natychmiast literatura bez ambicji?! Dlaczego te cechy, uczucia, przypisuje Pan wyłącznie kiepskiej literaturze?!
I ja nie chcę nagradzania rzeczy banalnych i pytam – gdzie są (do nagrodzenia) książki z pięknem i miłością szczęściem w treści?! NIKT nie pisze?! Może nie , bo to „obciach” albo za trudne (pańskim zdaniem), zepchnięte do banału. Szkoda.
Kłania się „Imię Róży” Umberto Eco – pan głosi tezy Jorge’a!
Ja, w odróżnieniu od Pana, kocham życie, śmiech, piękno mimo, iż obok istnieje zło, smutek i łzy. Ja to wiem. I wie Pan co? „La Vita e Bella” to nie infantylizm, do tego trzeba dorosnąć. Pozdrawiam Pana podpisując protokół rozbieżności brak mi piękna i dobra w literaturze nagradzanej. W filmie też.
I jeszcze jedno: miedzy pisarzem a literatem jest różnica taka, jak między literaturą a czytadłami. Ja jestem tą pierwszą i ku radości czytelników „tworzę” te drugie.
Małgorzata Kalicińska



PS.
Oświadczam, że nie ma żadnej wojny między mną a panem Karpowiczem! To wymiana zdań, może miejscami ostra, ale nie ja ją zaczęłam wszak. 
Nie „zjeżdżam” pana Karpowicza personalnie ani też nikogo innego po nazwisku nie szargam, a przy okazji tej wymiany poglądów (nie racji - poglądów) odpoczniemy od pękających parówek i pedofilii.