poniedziałek, 31 grudnia 2012

Jak wszyscy, to wszyscy!



Nie wierzę w Nowy Rok. Znaczy wiem, że istnieją obliczenia, wyliczenia, i że czas kołem się toczy etc, wiem, wiem! Ale nie wierzę, że akurat tu i teraz jest ta sekunda przełomu, bo w każdej części świata jest gdzie indziej, o innych porach – zależy od kalendarza, i astrologa, który to liczył. Dla jednych to przełom grudnia i stycznia, dla innych luty, dla jeszcze innych marzec, ale dla zasady robi się raz do roku jakieś resume.
Jaki był ten 2012?
Taki jaki chciałam i taki… jakiego nie chciałam. Jak to w życiu.
Przypętał mi się do nogi problem, jak wściekłe psisko, i szarpie, kąsa. Oswoić się nie da, polubić też, no, bywa i tak. Trudno.
Ale poza „psiskiem”, cała masa zwyczajnych i nadzwyczajnych rzeczy, faktów, spotkań, olśnień, wzruszeń. Nie sposób wymienić, zresztą to za intymne. Powiem tak – dobrze mi idzie życie! Lilka i Irena są faktami. Nie dostałam za nie batów od czytelniczek i czytelników, a oni są najważniejsi. Szepnę tak – LUBIĄ! Hurra! Dziękuję Wam, Kochani!
Starzeję się najnormalniej, bez histerii, tych kilka kilo nadwagi? No, cóż, nie wypowiadam wojny hormonom, bo nie zajmują mnie wojny jako takie. To, że nie jestem już wiotką leliją przyjęłam do akceptującej wiadomości. Myślałam, że fitness garden mnie jakoś odciąży kilkogramowo, ale się myliłam. Zaczęłam piec chleby! Jestem wiejską sybarytką i zwykłą mamcią czekającą w niedzielę z rosołem na dzieciaki.
Mam świetne dzieciaki! A od dwóch lat jestem też babcią, to zaskakujące i fajne uczucie. Obserwuję, jestem obserwowana a moja wnuczka obdarza mnie miłością i zaufaniem. Sama z siebie wstaje od zabawek i nagle mi się dotula do ud, mówiąc „moja babuś”, zadziera łepek z uśmiechem wartym miliony!
Kocham i jestem kochana. To takie ważne w życiu! Jesteśmy razem ja i On. Mój Siwy sprawdza się każdego dnia, jest dobry, mądry i inteligentny, wesoły, pracowity, ciepły i zwyczajny. Przez to jest nadzwyczajny. Nie zamierzam z nim o cokolwiek wojować, zwłaszcza z nim – jak radzą różne nawiedzone panie, stawiające zarzut moim bohaterkom, że one „nie walczą z mężczyznami nie zajmują się polityką”. Mnie stan wojenny w domu całkowicie się nie komponuje. Z wiekiem stałam się o wiele spokojniejsza, kompletnie mnie nie zajmują duperele, drobiazgi i jakieś animozje. Przysłowiowa deska nie ma u nas znaczenia – podnosi ją i opuszcza potrzebujący.
Oglądałam kiedyś reportaż o pewnym stareńkim małżeństwie. Staruszek właśnie wrócił ze szpitala po zawale. Było groźnie, ale przeżył. Babuleńka siedząca na kanapie obok niego mówiła ze łzami w oczach, że nie wyobraża sobie życia bez niego, bo są ze sobą od zawsze, razem tu, w tej chacie, w tej wsi, na tej ziemi! Więc teraz po szpitalu, zawsze przed zaśnięciem, dziękują sobie uściskiem i pocałunkiem, za każdy przeżyty wspólnie dzień. Popłakałam się ze wzruszenia widząc tę kochającą się parę, a wsłuchując się w ich słowa zrozumiałam, że podstawą ich miłości jest szacunek i zwyczajne lubienie się, i czułość! Wbrew czarnowidztwu wielu osób, szczęście, miłość, szacunek i przyjaźń są, istnieją i są dane osobom, które w nie wierzą, umieją docenić, nie boją się po nie sięgać, lub pielęgnować, a zwłaszcza okazywać. Mam w sobie wdzięczność za te uczucia, mam je w sobie! Mam Siwego i dzieciaki.
Tęsknię za córką, która jest daleko ale jest bardzo szczęśliwa, zapracowana i roześmiana. Mamy siebie, choć na odległość – Internetowi też dzięki za tę możliwość. Mój Siwy jest zdrowy. No, jeśli nie liczyć palucha, ostatnio uszkodzonego na krajzedze, ale to doprawdy drobiazg! Czyli, jest dobrze!
Nowy Roku, obyś nie był gorszy! To, co mam, to bardzo dużo! Dziękuję! Chciałabym żeby wszystkie rośliny zasadzone w tym roku szczęśliwe powitały wiosnę liściem i kwieciem, a ja ukąpana w rodzinnym szczęściu stale czuję się kwitnąco, czego nam wszystkim życzę.
Małgorzata Kalicińska

 Z wnusią i moim Siwym


 z Dzieciakami

piątek, 21 grudnia 2012

Święta



Pamiętam, kiedy mieszkałam z rodzicami w bloku na czwartym piętrze, na sześćdziesięciu dwu metrach kwadratowych, tatko wpadł na pomysł zwołania zjazdu rodzinnego.
– Mało się znamy, dzieci nie znają wujów i wujenek, stryjenek, stryjów, dziadków i siebie nawzajem!
Przyjechało do nas dużo ludzi, na pozór kompletnie sobie obcych – tak sądziliśmy my – dzieciaki, bo starsi rzucali się sobie w objęcia z okrzykiem
– Felek?! Aleś się zestarzał!
– Zośka? Nic się nie zmieniłaś!
– Ciocia? Wujo? …. Etc.
Rodzice przygotowali nieskomplikowane jedzenie, żeby to nie ono przytłoczyło nasze spotkanie, w formie szwedzkiego stołu stało sobie koło okna, a rodzina stłoczona na niewielkim metrażu mogła się zintegrować tym bardziej, że mój tatko z mamą (polonistką!), przygotowali ściągawki w rodzaju „Who is who” w rodzinie. Nas, młodzież szalenie to rozbawiło, bo dotąd funkcjonowaliśmy używając jak wytrychu słów ciocia i wujek, a tu się nagle okazało, że są wujenki, stryjowie. Tłumaczono to nam i sobie na wszystkie sposoby, każdy sobie musiał dostosować tytuł do osoby i tak oto nagle ciocia Zosia i wujek Czesiek stali się dla mnie… stryjostwem! Nam młodym ogromnie się to spodobało, bo to stare nazewnictwo zabrzmiało autentycznie i zapachniało czymś takim retro, jakimiś pełniejszymi więzami? Od tamtej pory w naszej rodzinie obowiązuje ten język! Dlatego dla mojej Synówki nie jestem teściową ,tylko świekrą!
A teraz, za kilka dni – może nie będzie to spęd rodzinny – duuuuuża Wigilia z rodziną bliższą i dalszą. Będą moje Starszaki, będę ja i teściowa mojego syna i babcia i wujenka Ola, i mój Pierwszy (mąż) i wnuczka nasza wspólna – najukochańsza. Mam powierzchnię i wystarczająca ilość krzeseł, także zadbam o dizajn czyli choinkę i ozdobienie domu. Ugotuję i upiekę! Kapusta się kisi w domu robiona rękami Siwego – jest Mistrzem! Karp ze stawu już zamrożony czeka na zrobienie go po żydowsku, zupy pewnie dwie – barszcz czerwony i grzybowy zrobię, i śledzi co niemiara. To oczywiste! W tym roku pierwszy raz zrobię pierniczki witrażowe, ciasto już się zrobiło i czeka na werandzie! Zresztą każdy coś dowiezie w misce, rynience, słoju, butelce i w kuchni pomoże mi synowa i Olcha; panowie zadbają o porządki i zmywanie (!) i niechby tylko spadł śnieg jako miła sercu i oku dekoracja! O resztę się nie martwię. My się po, prostu lubimy!

Kochani – wierzącym i niewierzącym, ale praktykującym rodzinne spotkania życzę serdeczności i uśmiechu, w ten jedyny taki w roku wieczór wigilijny. Świec i miłych rozmów, może kominka z ogniem, a jak nie – ciepełka rodzinnego w sercach! 

  

niedziela, 16 grudnia 2012

U Basi i Gosi



Kolega Witek tak mi napisał:
 
„…jako syn mistrza sztuki drukarskiej, wychowany wśród setek książek (przeczytanych w znakomitej większości), po długim grzebaniu w pamięci, stwierdzam, że Twój opis przygotowania do Świąt Bożego Narodzenia i opis Wigilii w „Domu nad rozlewiskiem” jest najpełniejszy - świadomie pomijam np. wspomnienia Wańkowicza – te Twoje strony po prostu pachną Świętami, moja Ty ukochana mistrzyni, zwyczajnego słowa…”
Chwalę się, wiem, ale to bardzo miłe.
Czytelnikom dla przypomnienia, nieczytelnikom dla pokazania (może a nuż się skuszą):

Wigilia i okolice. 

Śpieszyłam się do domu, bo dziewczynki, Marysia i Paula z Jannem, mają już dziś przyjechać. Znów będzie głośno, pełno. Kiedyś tego nie lubiłam, bałam się? Teraz tęsknie za ich świergotem, problemami...
Jednak zjechałam z mojej stałej trasy i pojechałam dalej, za starą stolarnię. Tam aż pod kępę drzew koło jeziora.
Zatrzymałam samochód pod domem Wrony. Trochę mi było głupio, ale co tam! Zatrąbiłam. Z domu wyglądającego tak, jakby miał się za chwilę przewrócić, wyszła Wrona. Malutka, sucha, zdziwiona.
- Słucham?  -spytała.
 - Pani Aniu, ja nazywam się Małgorzata i jestem córką Basi, tej, co uczyła w szkole. Obie, mama i ja pytamy czy maja państwo opał na zimę, bo wiem skądinąd, że chyba nie.
 - A, co to, wszyscy o mnie gadają? Zbieramy z mężem w gałęzie w lesie. Tak jakoś, mamy trochę...
- Z chrustu niewiele jest ciepła. Tomasz leśniczy podwiezie pani drewna na opał. Dobrze?
- Ale jak? Czemu? Ja nie mam pieniędzy! - ucięła gniewnie - I nie trzeba się litować!  - dodała.      
- A pomóc ze szczerego serca, można? Taki prezent na Gwiazdkę?
- U nas nie ma Gwiazdki. Do widzenia! - trzasnęła drzwiami.

Mama spojrzała na mnie z politowaniem.
 - A ty się spodziewałaś, czego? Radości z wdzięcznością? Ją wszystko boli. Nikt nigdy nie był dla niej dobry. Potem zaczęła pić i wiesz, co dalej.
 - To może jednak zawieźć im ten opał? Zimno mają.
 - To zupełnie inna sprawa. Pogadamy jak Tomasz wróci.

Na podwórku zawrzało.
Przyjechały dzieci równo z Tomaszem. Funio jazgotał jak oszalały. Najpierw, oczywiście groźnie. Potem radośnie.
 - Poznałeś! Świrku mały! Poznałeś! - Marysia kucnęła koło Funia i dawała się lizać po głowie, twarzy, rękach.
 - Siusiu! - krzyknęła na powitanie Paula i pobiegła do łazienki.
Z samochodu wyszedł Janne.
Rzeczywiście - zjawiskowy. Taką urodę lubię u facetów. Blond jak pszenica włosy, krótkie i gęste, dobrze obcięte. Pod ciemniejszymi brwiami te niebieskości - oczy pogodne i miłe. Uśmiech szeroki i szczery.
- Hallo! Ja jestem Janne, ich koliega. - przywitał się po polsku.
- A ja, Gosia. Ich mama.
- Tak. Ja wszistko wiem! Paula wszistko powiedziała mi. Ja wiem i o mama i o babcia i o Kasia. O panu Tomaszszsz...owi też wiem! - podał rękę Tomkowi
- Chodźmy do domu, bo zimno. Janne, zajmiesz się bagażami?
- Ja pomogę - powiedział Tomasz.
Przy kolacji głośnej i wesołej, jak rzadko, padła również sprawa Wrony i drewna. Ustaliliśmy, że koniecznie tak, trzeba im dowieźć. Tomasz kiwał głową a dziewczyny i Janne już się namówili do współpracy. Natychmiast przejęli się losem pani Ani i uradzili, że ją uszczęśliwią. Banda Aniołów.
Janne już był wniebowzięty, bo: „On porąbie sobie. Tak! Dawno nie rąbał a u dziadka na wsi zawsze rąbie!”
Kaśka słuchała, śmiała się i patrzyła zachłannie na wszystkich. Tomasz przyniósł z samochodu greckie wino i zrobiło się posiedzisko – jak mówi mama. Gadaliśmy tak długo w noc, aż wreszcie Tomasz pożegnał się i my też zaczęliśmy się zbierać.

Kaśka miała dziwnie rozświetlone oczy i rumieńce, wiec zaraz jak tylko dzieci poszły spać, mama zmierzyła jej gorączkę. Oczywiście jak to robią mamy – policzkiem. Termometru wcale nie potrzebuje.
- Pokaż gardło, Kasiu. No, tak. Angina jak ta lala. Do łóżka! A ja zaraz zaparzę ci bzu. Z miodem.
- Może lekarza, mamo?
- Do jutra – nie. Późno jest. Zobaczymy po kamforze i bzie. Biały – świetnie zwalcza nawet ropną. No i oczywiście aspiryna.
Mama wierzy, że aspiryna jest super lekiem i rzeczywiście mnóstwo schorzeń nią zwalcza. A może to siła jej sugestii?
Kaśka głośno płucze gardło w łazience a Mama - Wiedźma ma ściągnięte brwi, gdy tak miesza parujący bez. Rośnie opodal ogródka - cała kępa. Mama w lecie zbierała białe kwiatostany i suszyła w słońcu.
 - Jak byłam mała, te kwiaty to były kalafiory - powiedziałam tak sobie.
 - A tarta cegła z kredą, to było kakao - odpowiedziała mama.
 - A łopian to był rabarbar.
 - A liście derenia to były pieniądze. Papierowe.
 - A płaskie kamyki, to bilon.
 - A ja w krzakach miałam dom.
 - A ja na podwórku, za trzepakiem....
Spojrzałyśmy na siebie. Mama ciepło i świetliście, jakby wspominała wspólne ze mną zabawy. Ona też kiedyś była małą dziewczynką. Kocham ją.

                                               * * *

Białe kwiaty czarnego bzu, na zaziębienia i anginy.

Zebrać baldachy białego kwiecia Czarnego Bzu.
Ususzyć w półcieniu, przewiewie. Wsypać do lnianego woreczka.
Zaparzać w razie anginy, zaziębień, bólu gardła. Można je też, zasypac cukrem. Jak puści sok, dodać kieliszek wódki. Taki syrop jest pyszny i też dobrze robi na zaziębienie. Działa znakomicie nawet na lekką anginę nie leczoną antybiotykiem.

Zabrałam dziewczynki i Jannego, do Szczytna.
Ja potrzebowałam dostać się do banku, oni połazić. Kiedy wróciliśmy w domu pachniało kamforą, miodem i zaparzonym bzem. To zapewne Kaśka tak jest leczona.
Mama w kuchni miała hiobową minę.
- Karolakowa zmarła.
- O, cholera! - wyrwało mi się - Ale mają święta! Skąd wiesz?
- Ola zatrzymała się tu wracając z Biskupca. Weszła tu do mnie. Powiedziała. Dawno nie widziałyśmy się. O mój Boże! Jak oni teraz będą żyli bez mamy? Widziałaś ją. To była taka Mamma, Mamissima. Matka.
- Będą musieli...
- Biedaki. Z Kaśką źle. Był lekarz. Upiera się przy antybiotyku, bo „będzie szybciej”. Wykup. Ja zdejmę jej czopy z gardła.
- Co zrobisz?!
- Zdejmę czopy. Łyżeczką. Potem zapędzluję gencjaną. To najlepszy sposób. Antybiotyk dobrze, ale tylko przyśpiesza. Ona nie ma serca jak dzwon... Jedź.

(…) Kupiłam antybiotyk i jeszcze wino u Elwiry. Miała dostawę hiszpańskiej „Rioji”. Lubię je od czasu pobytu w Barcelonie. Ma taki świetny bukiet czarnej porzeczki. Podobno tylko tamtejsze, katalońskie winogrona mają taki smak i aromat.
Jest wystarczająco półsłodkie i wystarczająco cierpkie do kolacji wigilijnej.
(…)
W kuchni pachnie rybami i wre praca kolektywna.
Mama obiera śledzie i podaje Mani. Ta zaś kroi je w romby albo w makaronik i przekłada cebulą, którą drobno kroi Janne. Ma już oczy czerwone jak u królika. Paula z drugiej strony stołu blisko kuchni, trze marchew na grecki sos. Ciekawe, czego doda w tym roku? Papryki? Chili? Curry? W półmisku piętrzy się usmażona ryba.
- Cześć wszystkim. Mamo, chodź na chwilę.
Wchodzimy do jej pokoju. Pachnie geranium i jej perfumy.
- Spotkałam w aptece Janusza. Nic takiego, gadu – gadu i zaprosiłam go z tatą na Wigilię, bo będą sami.
- ...No i....?
- No i rozkleiłam się i nie wiem czy to wytrzymam, bo jak wracałam z miasta to mi się tak zrobiło... Pogłaszcz.
 - Moja ty, zakochana kobieto - Gnom przytulał mnie do policzka - Goniu, jeszcze przyjdzie twój czas, twoja miłość. Tylko nie śpiesz się. Nie popędzaj. Pamiętasz jak Tomasz ci to tłumaczył? A może nie ten ci pisany?
- Na razie chcę jego!
- Wiem. Może zaczaruj go?
- Mam uszyć lalkę? Lalka? Lalkiego? - zaśmiałam się. Już mi się z nosa leje oczywiście, oczy rozmazane. Głupia.
- Nie umiem cię pouczać. Jesteś już duża i sama wiesz. Daj buziaka i chodź do kuchni. Ja zajrzę do Kaśki i sprawdzę temperaturę. Daj ten antybiotyk. Tu masz chusteczki. A Janusz tak od razu się zgodził?
 - Nie, ma zapytać taty...
Dobrze tak. Mama traktuje moje bóle tak jak powinna. Przytulaniem. Od tego są mamy.

Usiadłam w kuchni blisko dzieciaków. Nalałam sobie koniaku i siedzę! Nic nie robię, nie wtrącam się. Oni szaleją i cieszą się wszystkim.
Janne jest urokliwy, serdeczny. Mimo wieku, zachowuje się jak dzieciak. Moje panny też. Dobrze, że Paula przylgnęła do nas. Siedziałaby teraz w Warszawie w jakimś pubie z palantami jakimiś i piła piwo. A tak, może się napić tutaj. I mogę też ją przytulić, jak mama.
- Paula, Mania, Janne – chcecie piwa? Otworzyć wam?
Każde dostaje szklaneczkę piwa i każde z nich przytulam. Łaszą się i odwzajemniają. Janne szczególnie. Jest wdzięczny za akceptację, za zaproszenie, za nastrój. Jest bardzo rodzinny.
- Byliście u pani Ani?
- Tak, - odpowiada on. – Tak, byliśmy wszistkie ale ich nie biło w doma, więc Tomas powiedział, żebi zwalić drewno na ....
- Na podwórko - powiedziała Paula.
- I co?
- I już! Janne wyraźnie był z całej akcji zadowolony. Podobało mu się spiskowanie i cała ta zabawa w „Niewidzialną Rękę”.
 - Mamcik, a oni mają, co jeść na święta? - to pyta Maria moja córka – Anioł.
- Nie wiem. Chyba nie, ale ona mi warknęła, że u niej nie ma Gwiazdki.
- Rozumiem ją - mruczy Paula - Ale jeść trzeba.
- Zrobimy kosz i już! Mamo, przynieś puste słoiki. Zaraz zapakujemy śledzie i rybę. Jest tego jak dla wojska... Wieczorem babcia ma robić pasztet, to też się go dołoży. Ja mogę upiec ciasto. I będzie!

Jakie to łatwe! Po prostu, podzielić się! W każdym domu prawie, jest dużo jedzenia. Teraz się i tak przejadamy. Jest kult żarcia. Moje dzieci – Anioły czują już powołanie do uszczęśliwiania ludzi. No i niech!

Kosz został spakowany. Jeszcze kawa, cukier jakieś babci przetwory: ogórki, grzybki, dżemy... Teraz poczekamy na pasztet.
Mama wyszła od Kaśki.
 - Ma gorączkę, ale dużo śpi. Pije napar z bzu, miód, więc musi być
dobrze. Teraz nakryłam ja po uszy, bo wietrzymy. U niej już otworzyłam. Pozmywajcie dziewczynki a ty Janne, wskocz na krzesełko i uchyl lufcik. Wywiejemy rybie zapachy a od Kaśki zarazki. Szybko, sprzątamy! Przyszła druga zmiana!
Mama mądra jest. Zawsze dużo wietrzy. Nie lubi zasiedziałego powietrza. Owszem ciepło tak. Luby smrodek – nie.

Śledzie w kilku smakach i postaciach stoją sobie już gotowe. Jedne na półmiskach inne w słoikach. Ryba po grecku, w tym roku z odrobiną kuminu (kumin – przyprawa wschodnia. Mocniejsza odmiana kminku.) i innym niż zwykle przecierem pomidorowym, też leży już gotowa w miskach i słoikach. Wszystkiego musi być dużo.
- Dzieciaki, teraz idźcie sobie a ja i babcia zajmiemy się pasztetem.
- Cześć wszystkim! - zagrzmiało od progu. Tomasz wszedł roześmiany - Głodny jestem!
- Gosiu zrób Tomkowi kanapkę albo, co tam a ja musze pójść do spiżarni po mięso.
Tomasz siedział, jadł i opowiadał o tym, co robił i z kim gadał na „śledziku” w nadleśnictwie. Miał dobre wieści o wykupie leśniczówki i polowanie się udało. Obwiązał się ścierką i zaofiarował do krojenia mięsa.
- To ja nie jestem potrzebna? - spytałam.
- Siadaj, wyjmiesz kości z zajęczyny - odpowiedział - Ale najpierw nalej nam po maluchu. Basinku, napijesz się ziołówki?
 - Tak, poproszę. Malutko. O, zakąsimy gorącymi skwarkami. U nas w domu jak Bronia robiła przetwory ze świniaka, zawsze smażyło się duże skwarki i kładło na chleb. Jeszcze gorące. Mama, znaczy babcia Bronia wypijała zawsze do tego kieliszek mrożonej wódki. Jak żył Michał, twój Gosiu, dziadek - Michał, to on nalewał wszystkim. Sobie mamie i masarzowi, który przychodził robić przetwory. I mówił: Na dobre zdrowie! Na trawienie i apetyt! Siulim!
- Co to „Siulim”? - zapytałam.
- Toast żydowski. Adoptowany później na salony. To, siulim! Na dobre zdrowie, na trawienie i apetyt!

Siedzieliśmy w kuchni. Tomasz kroił pieczone mięso i kręcił przez maszynkę. Mama poprzedniego dnia upiekła i udusiła je rano. Zająca, mięso i podroby, wszystko osobno. Teraz to, co zmielił Tomasz łączyła w dużej misce mieszając i sypiąc przyprawy.
Ma opaskę na czole i okulary na nosie. Co chwila spogląda na nas i uśmiecha się. Później kieruje wzrok do miski, jakby ten uśmiech wkładała do pasztetu. Śmieszny mój Gnom.

Teraz zaczyna się coś, czego jeszcze nie widziałam. Tomasz już rozpalił chlebowiec, tę część pieca, w której przed wojną piekło się chleb. Rozgarnął równo węgle i wkłada formy z pasztetem. Każda stoi w większej, wypełnionej wodą.
- Czemu tak? - pytam mamę.
- Nie wiem! Moja mama tak robiła i było świetnie. Nie zadaję sobie pytań. Skoro tak to robiła i było dobrze, znaczy jest O.K.
Proszę. Żadnych wątpliwości. Tradycja i już!
Gadamy sobie, ja zmywam a pasztet pachnie. Ziołami, gałką muszkatołową, mięsem... Za oknem już wieczór i mróz. Sporo gwiazd i księżyc. Wiem, bo poszłam za Tomaszem na werandę po drzewo. Zamykam za nim drzwi, bo ma zajęte ręce.
Jest tak pięknie! Powietrze kryształowe, zimne i orzeźwiające po kuchennym cieple. Z ust leci mi para. Nie czuję chłodu. Jestem rozgrzana i ciut zmęczona. Taka szczęśliwa, że tu jestem! Że wszystko robimy razem, że dzieci są...

Mój Boże! Jeszcze rok temu, dwa, nie myślałam takimi kategoriami. Zosia robiła w domu wszystko pod moją nieobecność. Ja siedziałam w firmie, taka damcia i wracałam już na gotowe. No, może robiłam zakupy coś tam sprzątałam, ale nigdy nie było tak w kuchni, jak tu – gorąco, gwarno, wesoło...
No i sama czułam się, trochę dzieckiem.
Teraz mówię o mojej młodzieży: „moje dzieci” jak mamcia! 


 sxc.hu

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Przyjaciółki


Po burzach i zawirowaniach – pogodzili się! Było znów wspaniale, ale… jej koleżankom to nie w smak! Judzą – „skoro raz narozrabiał, to zawsze może to powtórzyć! Nie daj się! Nie wierz mu, facetom się nie wierzy!” Tak czy siak namówiły skutecznie do… rozwodu. Ona rzuca papierami, ma wsparcie przyjaciółek! Układ miedzy nimi, jego i jej wspólne starania, rozmowy, pójście do Canossy, miłość, dzieci – nieważne.
Przeważyły wspierające koleżanki. Niejedna samotnie wychowująca, bo też rozwódka, więc ona WIE! Namawia do wyciśnięcia go jak cytrynę i pokazania mu miejsca w szeregu. „On kłamie, zobaczysz! Oni TACY są!” Osiągnęła swoje i tylko… czy jako przyjaciółka będzie spłacać kredyt? Zapewni codzienny kontakt dzieciom z ojcem? Przytuli, i pogada w łóżku, zaprowadzi syna do dentysty? Weźmie odpowiedzialność za rozpad rodziny?
Zamieściłam taką notkę na Fb, bo ciekawa jestem zdań na ten temat. Wiem, za mało danych dla konkretnego osądu, nie znamy backgroundu, ale ja trochę znam… Powinni się dogadać, jest podstawa. Już, już było dobrze ale wtrąciły się przyjaciółki.
To taki ostatnio obserwowalny trend „przyjaźni kobiecej”, modnej bardzo i przeciwstawianej przyjaźni małżeńskiej. Tak! Pamiętam jak pewna stacja telewizyjna zadzwoniła do mnie z propozycja wzięcia udziały w dyskusji „Czy dopuszczalne jest przyjaźnienie się z własnym mężem?!”. Kiedy zapytałam czy aż dyskusji trzeba i co oznacza „dopuszczalne jest?” pani reserchearka objaśniła mi, że wg pani psycholog i pani feministki które będą gośćmi – nie uchodzi! Przyjaźnić się możemy z przyjaciółką, a mąż to rzecz nabyta, istota z gruntu nam wroga i obca!
Powiedziałam że mam wręcz inne zdanie i chętnie je wygłoszę w imieniu tysięcy dobrych i szczęśliwych małżeństw. Redakcja rakiem wycofała się z zaproszenia mnie do dyskusji. Mój głos był… demode! Nie trendy – znaczy.
I tak niestety obserwuję tę damsko – damską przyjaźń która judzi, podburza kobietę w trakcie małżeńskiego wiru i zbyt często posuwa się bezkarnie za daleko. Przyjaciółki za kobietę decydują jak ona ma postąpić i dyktują rozwiązania ekstremalne, często bardzo ostre, złe, nie biorąc pod uwagę dobra dzieci i faktu, że małżeństwa kłóciły się i godziły od zawsze, byle tylko dać im św spokój. Wyłączając bicie i znęcanie się – tu wsparcie, pomoc jest bardzo potrzebna ale też bywa, że koleżanki nie mające stosownej wiedzy potrafią bardziej pogorszyć, niż polepszyć. Lepiej to idzie facetom. Przykład:
X była bita. Panowie z rodziny wkurzyli się, pojechali we trzech do niej, i wyprosili ją z domu. Usiedli do stołu z mężem i zapowiedzieli mu że ona jedzie z nimi zamieszkać do dalszej rodziny (wszystko zostało przygotowane), a on ma dwa wyjścia – albo idzie do AA i na terapię, albo nie zbliża się do niej wcale bo mu przestawią facjatę. Zrzucili się na zapomogę dla niej, na trzy miesiące. Z dala od faceta znalazła pracę i żyła powoli się wyprostowując. On poszedł na terapię po okresie strasznego buntu i wścieklicy. Dzisiaj, po dwóch latach separacji znów są razem. Czy jest alkohol – nie wiem, panowie z rodziny zrobili tyle ile się dało. Nie namawiali do rozpadu tylko podali rękę.
Współczesne przyjaciółki posuwają się do takiej socjotechniki, że kobiecie z problemem małżeńskim robią przysłowiowy kisiel z mózgu i zdecydowanie namawiają na wojnę. Nie dopuszczają myśli, że oni mogą się dogadać, że wybaczanie było, jest i będzie wpisane w nasze życie, że bywa iż po takich doświadczeniach związki bywają głębsze, mocniejsze tylko w pewnym momencie trzeba dać im spokój i zapewnić intymność.
Wiele, zbyt wiele małżeństw się rozpada, bo mąż nie miał pojęcia że bierze ślub z przyjaciółkami i to one będą rządzić w ich związku.

 www.domaszewska.pl

poniedziałek, 26 listopada 2012

Szyby


We wtorek jakaś sikorka walnęła w szybę! Oj, boleśnie.
Mamy spore okna i niestety czyste, a w nich odbijają się drzewa i sina dal. Musiała pomyśleć, że to ta dal, i jak nie przywali! Biedna.
– To dzika zwierzyna, zostaw. Natura zrobi swoje, albo przeżyje albo nie – powiedział Siwy.
Niby racja, ale ta durna, człecza dusza humanisty. Gorzej – romantyczki.
Sikorka leżała, ale ruszała głową i palcami więc zaniosłam ją do przedpokoju – wiatrołapu otuliłam starym kocykiem, tworząc jej rodzaj gniazda. Tam było chłodno a ona po wypadku, zawsze towarzyszy temu utrata ciepła. Siedziała taka kołowata. Cierpiąca chyba. Nie wiem, jak ją poić? Wieczór, niech sobie spokojnie śpi. Jutro zobaczę jak z nią.

Nakleiliśmy na okna sylwetki drapieżników ptaków lecących, żeby się to nie powtórzyło. Bardzo nam przykro. Taka jest ta cywilizacja, że nie zawsze człowiek się połapie, co szkodzi zwierzętom. 

Środa.
Sikorka żyje!
Stan ciężki, bo kiepska, jak ją chciałam wziąć do rąk, najdelikatniej żeby napoić do dzioba, zapiszczała z bólu, strachu, ale się rusza i oddycha więc co, wystawić ją na zewnątrz żeby schorowana zamarzła? Nie, niech tu dojdzie do siebie. Jeszcze doba.
Jest dobrze, bo zobaczyłam kilka nawalonych kup i ją – żywą. Obolała, wystraszona mną, ale żywa i… spiła mi z palca wodę.
W otwartym pudełku zrobiłam jej izolatkę: woda, kasza i mazurska. Zdrówka życzę! Dochodź do siebie, mała!
No! Po południu – stan stabilny! Wali kupy i coś chyba dziobie. A może to jest pan sikorek? Sądząc po eleganckiej czerni na pleckach i żółtej bardzo żółci na brzuszku, to jest sikor. Pan Sikor. Zaniosłam go do zimowego ogrodu, bo w tym wiatrołapie stale coś się dzieje i ona tam spokoju nie ma. Bardzo bieduje, bo okropnie przywalił! Siedzi napuszony i niepewny. Z pewnością bardzo obolały, pogruchotany może, ale idzie ku lepszemu! Oczko mu się świeci temu Sikorku!
Wieczorem weszłam na werandę i co widzę? Siedzi sobie na brzeżku pudła i się gapi na mnie! Gapi całkiem normalnie.Potem usiadł na takiej kulce dla sikorek, w której są nasionka w tłuszczu. I je! Dziób sobie upaprał! Wodę ma w nakrętce od słoika twista. Każda babcia mówi, że skoro je to idzie mu na życie. Będzie żył! Sikor jeden! Tak!

Czwartek
Przeżył kolejną noc zjadając okruszki z chałki i kaszę mazurską. Ma już siłę żeby się na mnie wkurzyć i okazać to fruwając po domu. No to pora na ciebie, Sikorku. Wzięłam go w ręce. Silny! Wkurzony! Dziobał! I wypuściłam, głupia, nie malując mu ogona na zielono. Przynajmniej bym wiedziała, który to.
KONIEC

Pamiętam, że nie od dzisiaj – właściwie to od zawsze cieszą mnie takie momenty, gdy mogę z bliska obserwować naturę. Dzisiaj widziałam dwie kaczki w tutejszym stawie – przyleciały na spytki? Założą gniazdo? Ciekawe.
Wasza M.


sobota, 17 listopada 2012

Ognisko



Pamiętam jak byłam mała i w ogródku babci Heli wolno mi było palić patyczki. Tak to określałam żeby „ognisko” nie spłoszyło dziadków. Robiłam sobie małe tipi z patyczków nad zeschłymi listkami i zapalałam, i o jej! Pali się! Byłam zachwycona! Tym bardziej, że babcia dawała mi kawalątko kiełbaski czy chleba żebym sobie opiekła. Wtedy sądziłam, że babcia jest Aniołem, dzisiaj wiem, że chodziło o to, żebym się nie nudziła, a przy okazji spalałam jej masę liści z ogródka, nie okazywałam znużenia przy stole i w ogóle jakby mnie nie było! Dorośli wznosili toasty, próbowali nalewek dziadka i gadali, gadali do znudzenia, a ja opiekałam sobie to i owo, snułam jakieś bajdy i wracałam do domu z rodzicami tramwajem, śmierdząc dymem. Nie chciałam tortu byłam objedzona nadpalonym chlebem i kiełbasą. Na podwórku też miewaliśmy okazje do ognisk. Koło naszego podwórka był pusty plac porosły latem łopianami, na którym wolno było w zimie palić ogniska. Byliśmy oczyszczaczami miasta! No, dzielnicy. Wraz z Krzyśkiem, Robertem, Kubą, Pawłem, Izą i Mirkiem ganialiśmy już w styczniu po śmietnikach i ciągnęliśmy na ten plac poświąteczne choinki. Krzysiek z Robertem i Pawłem rąbali je na drobne i … Ach! To były czarowne chwile! Ustawialiśmy w koło skrzynki, cegły z deską jako ławeczki i przynosiliśmy z domów co się dało. Zazwyczaj dawało się chleb i ziemniaki, bo kiełbasy rodzice nam nie dawali, była jednak zbyt droga na zabawianie się. Jak już Kuba dostał kawałek – opiekał ją i dzielił się z nami po równo, po plasterku.
Pamiętam te ciemne już godziny, choć to była dopiero siedemnasta, gdy nataszczyliśmy po lekcjach masę choinek, potem myk, do domu do odrabiania słupków i wypracowań i… zasiadaliśmy koło ognia! Gadulenie, żarty albo komentowanie tego co zrobił ostatnio Kloss albo Gustlik. Dzieciństwo niezakłócone żadnymi zakazami, strażą miejską ani milicją, która tuż, tuż na Londyńskiej miała swój komisariat i nigdy nie poczyniła nam najmniejszej uwagi ciesząc się chyba, że widzi nas w kupie przy nieszkodliwych zajęciach. Że nie chuliganimy i bawimy się grzecznie.
Pamiętam te bardzo sprawiedliwe podziały ziemniaków z ogniska, sól w kieszeni albo słoiku i to uczucie wspólnoty, frajdy, podwórkowej przyjaźni. Brudne łapy i buziaki i smak pieczonych kartofli. Cudne czasy! Zawsze mi się wydawało, że tych ziemniaków jest za mało, że zjadłabym dwa razy tyle!
Później jako studentka pamiętam ten pierwszy raz, gdy się przejadłam nimi, bo porządkowaliśmy na praktykach wielki, stary park w Zaniemyślu i w ognisku, które już przygasało upiekliśmy ogromną ilość kartofli żeby się nimi najeść do oporu. I wtedy po raz pierwszy już nie mogłam! Ooooo, nie, nie, nie dam rady! To był też ostatni raz gdy jadłam ziemniaki z ogniska.
Później bywały kiełbaski opiekane owszem, ale jakoś już i ogniska nie te, i towarzystwo, i ja jakaś inna, mamciowata zwracałam uwagę na to, żeby się moje dzieci nie oparzyły, nie uświniły zanadto. I podwórka nie takie i okazji nie było.
Aż dzisiaj, (kiedy jestem już babką), rozpaliliśmy z Siwym ognisko. Oczywiście wiedząc, że NIE WOLNO. Nie wolno, ale nie wiemy dlaczego? Palone w ogniskach łęty ziemniaczane kiedyś na wsiach były oznaką jesieni, a dzisiaj – NIE WOLNO! Oczywiście straż miejska i policja nie kontroluje nikogo, kto czym pali w piecu – nawet jak pali oponami, plastikiem etc, ale ogniska palić nie wolno…
Zapaliliśmy. Przepraszam!
Fajne było, takie fajne, że aż poszłam po ziemniaki, mimo, że właśnie zapadł zmrok. Gapiłam się w ogień podgarniając tu i tam i przypominałam sobie te wszystkie moje ogniska z dzieciństwa kolegów, smak ziemniaków… Nostalgia maxima! I ten zapach co się snuł za każdym razem inny, zależny od palonej gałązki, szczapy.
Potem wzięłam latarkę i miseczkę, i… Nie znalazłam ani jednego! Rozpuściły się? Sczezły? Szkoda. Może ziemniaki są nie dla dorosłych? Może udają się i smakują tylko dzieciakom?


 fot. z http://favkes.blox.pl

 fot. z http://przy-stole.blogspot.com


PS. Przypomniał mi się stary wprawdzie, ale bardzo nostalgiczny tekst w Życiu Warszawy: http: //www.zyciewarszawy.pl/artykul/413191.html

wtorek, 6 listopada 2012

Rok na blogu



Niespodziewany koniec lata…

Tak naprawdę spodziewany, lato zawsze się kończy i zawsze zaczyna.
Potem jest jesień. W Polsce dwojaka – najpierw babie lato ciepłe, kolorowe, nostalgiczne, a potem taka jak dziś za oknem ta z deszczami, chłodem i wyczekiwaniem zimy. Potem wiosna, i znów lato…

Miałam wielką frajdę być zaproszoną na świetną imprezę lokalną a mianowicie „Zakończenie Sezonu w Kopkach”. (Bo jest też Rozpoczęci Sezonu). Takie pożegnanie lata w miejscowości, która umie to lato pożegnać, i przywitać, bo tu znaleźli swoje miejsce artyści. Fajni, bo nie nadęci, serdeczni i lubiący ten swój zawód ogromnie! Do tego stopnia, że… mimo wielkich osiągnięć, nie są celebrytami, pędzą żywot prostych i uczciwych, spokojnych ludzi wśród drzew, krzewów, w zakolach Świdra.
Łączą się ze sobą w rozlicznych działaniach towarzyskich i zawodowych a jak przychodzi kres lata i zacichnie wieczorny gwar na werandach, róże więdną, nawrocie szaleją i babie lato rozsnuje nici – artyści owi urządzają to uliczne przedstawienie, w którym uczestniczyłam, czyli „Zakończenie sezonu w Kopkach”.
W malowniczym zakątku tuz przy Świdrze, koło zielonego mostku rośnie stara powyginana jabłoń i tam właśnie stoi sobie mała scena. Bliscy i znajomi – uczestnicy wieczorów przynoszą ze sobą krzesła, a specjalista od udźwiękowienia rozstawia kolumienki, mikrofony i siada za pulpitem. Na scenie stoi instrument, za którym zasiada Jerzy Derfel, za nim stoi sobie i czeka na swoją kolejkę błyszcząca w słońcu trąbka!
Na scenie już są Artyści – Monika Świtaj, Wojciech Machnicki i Stanisław Górka, czyli Towarzystwo Teatralne pod Górkę. Siadamy i… oto prawdziwe czary! Na scenie, niby mini opera leśna dostajemy kapitalne, lekkie, piękne przedstawienie zrobione z wiedzą, miłością do swojego fachu i wielkim profesjonalizmem. Słuchamy Lopka, Stefci Górskiej, Hemara, Hanki Ordonówny, Szczepcia i Tońcia innych Wielkich przedwojennych artystów. Wspaniałe! Zaśpiewane i zagrane kompletnie non profit, co dzisiaj jest bardzo rzadko spotykane. Jerzy Derfel przy klawiszach i na trąbce a wyżej wymienieni w swoim aktorskim, scenicznym żywiole. Potem oklaski, wspólne śpiewanie, nawet tańce – sztajerek, polka, walczyk.
Po tym wspaniałym koncercie koce i piknik, gadulenie do zmierzchu i już ludzie się z krzesłami rozeszli, już i my poszliśmy za Stasiem Górką na Jego gościnną werandę, za stół, a tam i mamy, i żona, i córka, i gości co niemiara, i znów gadulenie, wypijanie naleweczek.
Pięknie, wesoło, z klasą i serdecznie.
Jestem jakby nie było jesienną dziewczyną i wiem, że może i moje lato się kończy, ale kiedy spotykam takich ludzi jak tu, w Kopkach to uśmiecham się myśląc sobie, że z nimi koniec sezonu nie straszny, bo przecież zaraz po zimie otworzą następny! A na zimę Staś dał mi słoik miodu!






Takim niepozornym felkiem zaznaczam naszą z Państwem rocznicę tych banalnych obserwacyjnek moich, bo to już rok jak zajmuję Wam czas tu na blogu. Dziękując za kulturę wypowiedzi, nie rzucanie jajami i bywanie tu!
Wasza M.

PS. Trochę statystyki. Przez ten rok stronę wyświetlili Państwo na swoich komputerach 19 887 razy, w ostatnim miesiącu 2 775 razy. Mamy czytelników w kraju, ale także w Stanach Zjednoczonych, Hiszpanii, Wielkiej Brytanii, Izraelu, Korei Południowej, Niemczech, Włoszech, Szwecji i Słowacji. Bardzo dziękuję za ten rok.
M.

środa, 3 października 2012

Media ich mać


Dyżurne i pierwszowątkowe sprawy naszego państwa roztrząsane publicznie, w mediach:
- Wieczne gadanie i analiza Smoleńska (ile można?! Ile szczątków ludzkich w poprzednich katastrofach trafiła nie do tego grobu? To już nie są sprawy do roztrząsania publicznego przez tyle lat, większość ma tego „potąd”)
- Kopanie i opluwanie rządu, dla zasady i jako sport, bo właściwie najczęściej dzieje się to bez merytorycznych uwag, na najniższym poziomie, a wiadomo że nie da się iść, jak ktoś stale podstawia nogi. Krytyka tak, ale patyk w szprychy i zdumienie, że się nie jedzie to już nie opozycja a partyzantka.
- Czynienie wielkiej afery z drobnych lokalnych sprawek (Kora i Ramona)
- Oficjalny i bez żenady udział kościoła w życiu politycznym państwa, podsycanie marszów i buntów, wszechwładza Ojca Ryzyka namaszczonego przez Watykan. Purpuraci to już nie kapłani ducha, ale wytrawni politycy i budowniczowie kolejnych świątyń nawet bez zezwoleń. Hasło „Czy Jezus już wstąpił do PiS” nie jest wzięte znikąd, PiS wojuje krzyżem i pięścią, nie dziwota, że tak to odbieramy. 
- W mediach wyspecjalizowani w telewizyjnych show niby politycy wypełniający czas antenowy kłótniami i tanimi pyskówkami.
- Jakiś pan Noname, ubrany w kancelaryjno - sejmowy samochód udaje Premiera nr II i żąda rozmawiania z nim na poważnie - co to za jazda?! Zabawa w Szuflandię?

ZA TO - sprawy ważne i trudne czyli stan gospodarki, problemy ludzkie pozostają jedynie w rękach nielicznych dziennikarzy społecznych, szczęściem mają czasem jeszcze dojście do anteny i próbują podejmować tematy ważne dla nas en masse.
- Jak walczyć z bezrobociem?
- Jak zdobyć pracę?
- Co zrobić żeby sądy i prokuratura działały zgodnie z prawem?
- Jak ukrócić prywatę w nich i pomyłki za które płacimy wszyscy?
- Kiedy urzędnik który popełni rażący i krzywdzący błąd zacznie odpowiadać osobiście (np. za całkowite pogrążenie niesłusznie karanego człowieka?)
- Czy mamy i w jakim jest stanie nasz przemysł, rolnictwo, wydobycie kopalin etc - skąd mamy o tym wiedzieć, czyli dobrze robione programy ekonomiczno informacyjne.
- Szczepić się czy nie? Na świecie wre dyskusja o szkodliwości (lub nie) szczepień czyli totalnej ingerencji w immunologię - chciałabym słuchać specjalistów, a nie gmerać w Necie.
 
I jeszcze wiele społecznie ważnych tematów, ważniejszych od tych zajmujących pierwsze strony codziennych gazet, tematów które narzuca nam opozycja a dziennikarze zarówno ci opozycyjni, jak i rządowi, a nawet ci obojętni, dają się i tylko tymi się zajmują, podczas gdy społeczeństwo ma „potąd”.
Jak długo jeszcze ma trwać to medialne ogłupianie?
Młodzi którzy nie karmią się takim dziennikarstwem i takimi wiadomościami o kraju odwracają się i niestety grzęzną w pudelkach i kozaczkach ucząc się hejterstwa, a wiedzy o Polsce mają jak brudu za paznokciem.
W sennym i nudnym jak flaki Szkle Kontaktowym – pajęczyna i smut, w wiadomościach żenada i parada oszołomów, młodzi ludzie boją się wydorośleć, bo ani pracy ani płacy nie ma. Emigracja jako przyszłość to już realny plan młodych! A politycy i dziennikarze jakby mieli to w d... .

poniedziałek, 1 października 2012

Rozmowy Polaków o zdrowiu




Ano, wsparłam akcję dotycząca WNM (Wysiłkowe Nietrzymanie Moczu) http://modaija.pl/rozmowy-polakow-o-zdrowiu-okiem-ekspertow/ To ważny temat zdrowia i akcja dotyczy nie tylko pomagania sobie, ale rozmawiania ze sobą, z lekarzem.
Pozbyłam się problemu operacyjnie, (w ramach NFZ) w szpitalu na Żelaznej, metodą laparoskopową zrobiono mi „taśmowanie pęcherza” albo inaczej„siateczkowanie”. Innymi słowy wszyto taki silikonowy „hamak” pod pęcherz żeby nie uciskał cewki (czasem uciska macica) i nie prowokował nagłych niespodzianek, gdy kichałam, skakałam czy co tam.
Bardzo wiele kobiet ma z tym problem, wiele wstydzi się przyznać, zgłosić, noszą wkładki, z czasem coraz grubsze. Trasy zakupów czy wyjazdów planują tak, żeby zawsze jakaś toaleta była w pobliżu (a z tym u nas miło nie jest).To krępujące, znam to z autopsji.
Poddałam się zabiegowi w klinice Jednego Dnia na Żelaznej, bardzo wsparta myślą o tym, że np w Szczytnie jest pewien fajny lekarz „od tych spraw”, który namiętnie namawia kobiety na taki zabieg (w ramach NFZ), a to, na wsi szczególnie, nie jest łatwym tematem. Rozmawiałam z tymi kobietami zachwyconymi nową jakością życia i sama się decydowałam! WARTO!
Zarówno rozmawiać jak i podjąć decyzję. Rozmawiać w ogóle, z córką przyjaciółką lekarzem i nie tylko o WNM, ale i np. z mężem o problemach z prostatą, etc. Jak się krępuje, to skierować go, namówić na rozmowę z lekarzem. Trzeba o siebie wzajemnie dbać i żyć zdrowo, komfortowo.

środa, 26 września 2012

Potąd, panie Janeczku!


Czas jakiś temu wysłuchałam w radiu wielkiej dyskusji toczącej się wokół czasopisma BACHOR. Spór toczący się nie o dzieci, a wyłącznie o estetykę. Obie strony wytaczały ostro swoje argumenty.
Jedna ze stron, że Bachor to jednak w ich interpretacji pieszczotliwe określenie dziecka, fakt dość surowe, do którego przywiązujemy generalnie negatywne emocje, gdy posłużymy się stereotypem wrzeszczącej pijanej matki szarpiącej swoje małe dziecko z okrzykiem „Ty cholerny bachorze”. Fakt – przy tak negatywnych emocjach słowo bachor brzmi pejoratywnie. Jednak ciepłe bachorku nie ma w sobie niczego złego. (Jak i niczego złego nie miał na myśli mój tatko mówiący do mnie zołzo, zołzino).
Jednak musiała być jakaś przyczyna, dla której portal i czasopismo tak właśnie się nazwało. Jest nią hiperglikemia macierzyństwa obserwowalna ostatnio aż nadto. To zjawisko różowego rodzicielstwa słodkiego jak ulepek, cudnego różanego i anielskiego.
Są tacy, których od tego mdli, mimo, że właściwie każdy z nas o rodzicielstwo się otarł i jako dziecko, i jako rodzic.
Mnie też już mdli, a nawet wkurza traktowanie rodzicielstwa jako szczególnego stanu kapłańskiego. Ani księdzu ani matce (bo właściwie tylko matki i inne kobiety toczą tu spór) nie wolno niczego zarzucać! To osoby święte, nietykalne, posiadające rodzaj a prori otrzymanej aureoli i nietykalności. Każde słowo krytyki jest natychmiast torpedowane! Tak i dostało się profesorowi Mikołejce, bo śmiał językiem zjadliwca, skrytykować matki–jazgotki. Szczerze mówiąc dołączam się do stanu zbrzydzenia pana profesora, bo świat jest dla ludzi i każdy z nas ma prawo do dobrego samopoczucia, przestrzeni i samorealizacji. Ale jeśli ta przestrzeń jest nadgryzana przez wszędobylskie i głośne matki uzurpujące sobie prawo do głośnych swarów, nie uciszania rozkrzyczanych dzieci (bo rozwijają się) i niewybrednych komentarzy, które rażą uszy nie tylko pana profesora, mamy prawo – my już nie uświęceni rodzice mieć deczko pretensji.
Profesor zresztą ma pretensje do tych, które wzrosły i pozostają w prymitywizmie i demonstracyjnym rozpasaniu pt „jestem matką i wolno mi wszystko”, a przecież nie każda takim typem mateczki jest! Nie każdą więc matkę obraża profesor!

Wrócę do Bachora jako portalu, czasopisma i… zjawiska.
Nazwałam je reakcją (ostrą) na przesłodzenie i rozdęcie macierzyństwa.
Nie pamiętam kto to powiedział: „dzieci są od zawsze, dzieciństwo od niedawna”. Ważne słowa. Oczywiście ważne jest skupienie się nad dobrym, niekrzywdzącym dzieciństwie, ale ważne też nieprzeginanie w stronę świętych krów! Bo kiedy matki a zwłaszcza dzieci poczują się takimi świętymi krowami to biada pokoleniu, które musi to znosić. To tak jakby żądać specjalnych praw dla innych grup wiekowych, a przecież nikt szczególnych praw się nie dopomina tylko dlatego że ma 50 lat. Tak wychowane dzieci w kulcie bożka, zawłaszczają wszelkie obszary nie tylko życia rodziców, dziadków, ale i reszty społeczeństwa, z czasem wyrastając na przysłowiowe rarogi, niestety pozbawione empatii, egocentryczne, roszczeniowe i sobiepańskie.
Nie widzę niczego nienormalnego w uczeniu dzieci szacunku dla rodziców, dziadków i innych ludzi objawiającego się w nie zawłaszczaniu przestrzeni publicznej wyłącznie dla siebie! Nie widzę niczego złego w wychowywaniu dzieci w poszanowaniu potrzeby ciszy w miejscach publicznych (restauracje, środki lokomocji, sklepy etc.).
Nie uważam, że w imię nieskrępowanego rozwoju dziecku (i matce) wolno wszystko.
Czasopismo i portal Bachor w sposób bardzo naturalny (krzywa Gaussa) zgromadził wszystkich tych, którym cacane i wyróżowione dzieciństwo naszych milusińskich a zwłaszcza sposób mówienia i pisania o nim, nie odpowiada, mają dość napastliwej psychopedagogiki i ustawiania dziecka w pozycji różowego pępka świata. Dzieci trzeba rodzić, wychowywać dbać o nie, ale nie jest to żaden stan święty. Raczej bywa świętoszkowaty, często rażący tym całym niunianiem, kaczuszkowaniem i kiczem we wzornictwie.

Jako matka, dużo z dzieciakami rozmawiałam, śmiechu było u nas co niemiara, i łażenia po drzewach na działce dziadków (babcia ich nauczyła drzew i drabiny!) Ale nie znosiłam piaskownic i tych mateczek, które utyskiwały na cały świat – na teściową, na celulit, na męża, i na… bachora, przez którego nudno im i czują że świat im ucieka. Nie utożsamiałam się z tymi frustratkami, złościły mnie.

Macierzyństwo, to szczególny czas dość intymny, ale mijający. Uważam, że nie muszę jako społeczeństwo uczestniczyć w tym barankowo misiowym świecie, bo już wyrosłam! Nie chcę co krok potykać się o propagandę rodzicielstwa i dzieciństwa. Nie mam nic przeciwko karmiącej publicznie matce, to piękny widok, ale wrzeszczące dzieci w restauracjach i nie reagujące mamusie zwyczajnie mnie wkurzają.
Czytam sobie teraz właśnie tekst na portalu Bachor.pl i śmieję się w głos. Owszem wulgaryzmy (które mnie jakoś nie rażą, no, może ciut) i treści niby obrazoburcze są ewidentnym odreagowaniem na to całe ti – ti – ti w innych mediach.
BACHOR to rodzaj Rodziny Adamsów, w której jednak dzieci nie wyślizgiwały się z kocyków nie były maltretowane i bite do krwi, a tylko były ubierane na czarno i posługiwały się czarnym humorem.
Nie widzę niczego złego w tym, że widzę tam reklamę pościeli dla dziecka w trupie czaszki z piszczelami, albo dyskusję o dziecięcej histerii, agresji, manipulacji (wspomnę film „Musimy porozmawiać o Kevinie”) i tym, że z niewyspania niektórym matkom nerwy puszczają, wszak niewyspanie to stan groźny dla zdrowia. Mają prawo ludziska pokazać, przerobić ze sobą i te czarne, trudne chwile macierzyństwa, ojcostwa. Mają prawo do wśćieku, złości, wołania o pomstę, gdy dziecko da im do wiwatu, a czasem umie dać!
Medal ma dwie strony, z jednej strony mamy dziecko.pl z drugiej bachormagazyn.pl, a w środku cała reszta! 

 okładka Bachora

zdjęcie obrazu Marka Ryden'a

wtorek, 11 września 2012

Randka z Panem T.



Oczywiście do wszystkiego można się przyczepić, ale po, co?
Akcja fantastyczna! CZYTAMY Pana Tadeusza.
To jest na sto procent „Mistrz nad mistrze”, a pięknie, prawidłowo i z namaszczeniem podany Jego tekst, to perełki! Frajda i radość. Jeśli młodzież narzeka, że Go „nie kuma, nie jarzy, nie może się jorgnąć o co Mu kaman” to ich problem, znaczy trzeba się podciągnąć, kochani! Wspiąć na intelektualne paluszki a nie chłeptać papkę z Netu nie czując przy tym lekkiego choć wysiłku, podczas którego skręcają się nam silniej zwoje. To nietrudne, wymaga tylko skupienia, uwagi poświęconej tekstowi i tylko! A w sobotę wymagało to skupienia w słuchaniu. Byłam i ja, słuchałam ciekawa jak, kto czyta. Brakło mi Mistrza Holoubka, ale są nowi, którzy kochają słowo pięknie mówione. W wielu miastach Polski było Słowo Mistrza obecne. Do Parku Saskiego dotarłam żeby posłuchać Andrzeja Chyry i Krystyny Jandy. Z akompaniamentem i Szopenem w tle. Na trawie widziałam ludzi starych (na krzesłach) i młodych mających na kolanach własne egzemplarze Pana Tadeusza i czytających wraz z osobą czytającą na scenie.
I słowo do pana Pawła Potoroczyna zachwyconego rapem z Pana Tadeusza: Nie, panie Pawle, to nie było cudowne i wspaniałe! To było skaleczenie, sponiewieranie tego tekstu, podanego bezmyślnie, bez akcentowania wersów, fraz, akcentów melodii trzynastozgłoskowca, ze średniówką! To była totalna masakra, niemająca żadnego, niestety, sensu. Czym innym jest popularyzacja Mickiewicza a czym innym jechanie na Jego nazwisku. Szkoda, że pan tego nie rozumie. Warto czasem wyrazić dezaprobatę nie bojąc się, że się straci tego czy owego słuchacza. Raper też musi zrozumieć, że nie wszystko jest do „zrapowania”, że trzeba oddać całą prawdę frazie Mickiewicza, bo jest kompletnie odmienna, i nie potrzeba poprawiać jej, przerabiać na swoje kopyto, bo gubi się całe piękno wiersza. Sorry, Gregory! 

A w Saskim – FAJNIE BYŁO, i warto to powtarzać raz na jakiś czas. Były urodziny Jana Kochanowskiego, było czytanie Pana Tadeusza, trwa (i oby trwała wiecznie) akcja Cała Polska Czyta Dzieciom. Niechaj się stanie to tradycja, że w parkach, latem czyta się publicznie naszą Wielką literaturę.
Ament!



fot. Włodek Podruczny

poniedziałek, 3 września 2012

Szczerbaty nocnik.



„Lęk wysokości” film polski.
Trochę mi głupio to pisać, ale ja nie jako krytyk filmowy, a prosty odbiorca:

To smutna historia, nawet bardzo smutna, bo dotyka schizofrenii. Niestety znów, jak to u nas, reżyser nie wierzy, że dla widza to już samo w sobie smutne, musi tak dowalić, przesterować wszystko, żeby się aż niedobrze zrobiło:
– dźwięk, jak zwykle na granicy zrozumienia. Mamrotanie, burczenie, ogólnie „dźwięk naturalny”, czyli na granicy zrozumienia dialogów. Sporo kurew oczywiście i pokrzyków.
– obraz właściwie biało-granatowy z odcieniami czarnego (Smut! Smuuut ma być wielki!), często zamazany, deszcz w tle, a jak bohater ma wspominki czy co, to już okropnie, bardzo i strasznie zamazane, z efektem zdartej taśmy filmowej, bo widz się nie zorientuje inaczej, że to retrospekcja! Widz głupi jest!
– syn bohatera pracuje w TV i oczywiście jest nonszalancki i ponury, i przykry (Dorociński, bo, kto? No jeszcze mógłby Majchrzak starszy), żona się z nim męczy, bo on ma traumę. No, ma, jak każde dziecko shizofrenika i rozwiedzionych rodziców, ale nie wierzę, że zawsze taki spięty i zły.
– Wszystko tu jest drrrramatyczne, ciemne, że nic tylko się powiesić.

Kino polskie... Nie umiemy opowiedzieć prostej historii, nawet prostej i smutnej – bez przekleństw, dramatu i tragedii na granicy kompletnego popieprzenia, zdjęć nieostrych i rozedrganej kamery, bez jakiejś naszej „shizy”, która gra główną rolę w każdym prawie polskim filmie.
Za moich czasów funkcjonowało powiedzonko:„Jaka jest różnica między szczerbatym nocnikiem a filmem węgierskim? Żadna, ani na tym, ani na tym wysiedzieć się nie da”.
Ja od dłuższego czasu na polskich filmach jakoś nie mogę. Ostatni jaki zaliczyłam bez bólu, to piękny, (i smutny!) „Tatarak”.

NIE lubię tej naszej maniery udramatyzowania wszystkiego, dosolenia i dopieprzenia ponad wszelką miarę, „bo widz nie zrozumie”, bo koniecznie trzeba te ważniejsze sceny wykapitalikować (od kapitalików rzecz jasna), wykrzyczeć, naszpikować kurwami, żeby było po naszemu, ściemnić obraz i zdjąć kolor, bo to życie, Panie, to takie czarne jest! Jak to męczy!
Lubię prostotę, klarowność, zwyczajność. Wczoraj obejrzałam z frajdą amerykański (no jednak!) „The Notebook”. Temat - Alzheimer i... pięknie, prosto opowiedziana historia. Ten sam temat – „Iris”, też pięknie opowiedziane, smutne, ale niedołujące do granicy wytrzymałości. Świetne zdjęcia, doskonałe aktorstwo starych aktorów – Gena Rowlands, James Garner, Judy Dench, Jim Broadbend i rzesze innych, starych aktorów, których Ameryka się nie wstydzi tylko dlatego że starzy, a wręcz odwrotnie – eksploatuje ile się da.
My zachłysnęliśmy się Danutą Szaflarską, bo już bardzo stara ale wszelkie inne role odmładzamy szczególnie gdy to telewizja i musi być GLAMOUR.
Tak, tak, amerykańskie kino, proste, zwyczajne, może i słodkie (smutne) zakończenia, bez dodatkowych udziwnień, ale ogląda się to doprawdy dobrze, bo jak powiedział Leon Niemczyk, „Ja idę do kina żeby obejrzeć jakąś historię i wzruszyć się, a nie umęczyć”.
Oddaję co cesarskie :
W „Lęku wysokości” absolutnie rewelacyjny KRZYSZTOF STROIŃSKI – bezapelacyjnie genialna rola w tym wszystkim. Rola oskarowa, prawie niema, bardzo aktorska, głęboka i bez przegięć. Świetna, Panie Krzysztofie!


Kadr z filmu "Lęk wysokości". Marcin Dorociński (z lewej) i Krzysztof Stroińsk, fot. Kino Świat

czwartek, 23 sierpnia 2012

Fiodor


To opowiedział mi Ojciec. Dawno, jak jeszcze żył. Byłem głupi, bo słuchałem tego opowiadania wnikając w jego obrazy, smaki, zapachy, a nigdy nie zapytałem go o dokładne, geograficzne dane tego przysiółka. Gdzieś na Syberii... Działo się to w czterdziestych latach, kiedy ojciec tułał się po świecie. Los rzucił go do Związku Radzieckiego. Działania wojenne jeszcze nie wniknęły w jego głąb. Tato znalazł się w sytuacji, w której dano mu do wyboru - albo sąd wojenny, albo wstąpi do Czerwonej Armii, „walczyć ze wspólnym, Poliak, wrogom”. Wstąpił. W czasie służby został poważnie ranny. Nawet nie w żadnej bitwie. Ot saper. Budowali jakiś most i przygniotło mu bark. Szpital, potem rekonwalescencja. Wysłany został daleko, na odpoczynek.

książkę w formacie pdf można kupić na stronie http://www.xxlstock.com/search/product/?id=138005