wtorek, 29 listopada 2011

Nie róbcie nam tego, czyli czepiam się Keiry


„Lepsze jest wrogiem dobrego” – znacie?
Oglądałam sobie niedawno Dumę i Uprzedzenie jako remake, z Keirą Nightly. Ojeja... No i po, co? Po co było robić coś, co zostało i to całkiem niedawno (1995) zrobione dobrze i ze smakiem?
Ach, o co ja się głupia pytam!
Przecież nie z tętniącego potrzebą artystyczną serca się to robi, a z nieokiełznanej chęci zysku! Żeby przyciąć na czyimś pomyśle kilka dolców i już! Lekko, łatwo przyjemnie! Niewiele potrzeba - jest scenariusz i prawie pewne powodzenie!
Prawie - bo trzeba jeszcze w remake’u tego czegoś, co trafiło poprzednią widownię w serce. Nie wystarczy Gwiazda...
Wspaniała historia ujęta w filmie Love Affair - doczekała się trzech remake’ów. Scenariusz to istotnie łzawa, słodka historia, a oddana w ręce takich aktorów jak boski (?!) Humphrey Bogart i Dorothy Mackail (1932 – nie pamiętam, nie było mnie nawet w planach perspektywicznych, ale oglądałam w Starym Kinie), później Irene Dunne i Charles Boyer (1939 – no, też nie pamiętam! Nie byłam nawet małym plemniczkiem), An Affair to Remember (zręczna zmiana tytułu) z 1957 roku z Deborach Kerr i Carry Grantem (no, miałam roczek, nie zaliczyłam tego filmu nawet później, w Starym Kinie), i współczesny w miarę, znów pod tytułem Love Affair z Anette Being i Warrenem Beatty i z Kathrine Hepburn na okrasę (rok 1994, i ten już obejrzałam), ale co poradzić, leciał myszami... Nie zapłakałam się i serce mi nie piknęło, jak nastolatce.
Także remake Doktora Żywago – filmu absolutnie, podobnie zresztą jak powieść, kultowego z 1965 roku z Omarem Sharifem i Julie Cristie (z Geraldiną Chaplin), nakręconego z pietyzmem i próbą oddania ducha tych czasów w Rosji, rozczarował mimo wciśnięcia w obsadę Wielkiej Gwiazdy – Keiry Nightely.
Poprzednie dziesięciolecie to zachłyst Keirą. Czemu? Nie mam pojęcia! Milusińska w komedii romantycznej z Hugh Grantem To Właśnie Miłość. Ma ewidentną wadę zgryzu (przodozgryz) który może zachwycać kochanka, chrzestnego i mamusię ale ładny nie jest, a obowiązująca chudość na granicy anoreksji jest przykra wizualnie, i nieprawdziwa w wielu przypadkach grania przez nią dam z poprzednich epok. Aktorsko, no, cóż nie jestem znawcą, (ale za to odbiorcą!) i jakoś nie padam z zachwytu nad Keirą, bo gra podobnie w każdym filmie. Także Duma i Uprzedzenie z nią, jest łagodnie mówiąc - nieciekawa.
Oglądałam z frajdą wielkie produkcje - radziecką i amerykańską - Wojnę i Pokój. Obie doskonałe! Amerykańska z 1956 roku ze śliczną Audrey Hepburn i Melem Ferrerem jako Bołkońskim i tylko Henry Fonda jako Pierre Bezuchow... no odbiegający od ideału. I tę rosyjską na wskroś - z Ludmiłą Sawieliewą, jako Nataszą, młodym Wiaczesławem Tichonowem jako Bołkońskim i Sergiejem Bondarczukiem jako bezapelacyjnie znakomitym Pierrem Bezuchowym.
Ale remake z 2007 roku – jako serial „nie wszedł” nie tylko mnie, ale i reszta widzów chyba też zmilczała tę klapę pt. jak Mały Jasiu... czyli jak to Włosi się porwali na rosyjską prozę.
Niedawno też zaliczyłam sobie Annę Kareninę - O! To jest dopiero zwycięska powieść, bo doczekała się czternastu adaptacji - na zmianę robili remaki Amerykanie i Rosjanie, na wyprzódki. Ja teraz zaliczyłam tę z Sophie Marceau i jednak oddam jej cześć - pięknie się spisała! Cały film był jednak dość rosyjski, choć właściwie tylko Rosjanie umieją oddać rosyjskiego ducha w pełni - nic dziwnego! A Tatiana Samojłowa jako Karenina - znakomita, choć nie tak zmysłowa jak Sophie. (no, nie te czasy... film dzisiaj rządzi się innymi prawami).
No i tylko patrzeć, jak komuś przyjdzie ochota na przycięcie kilku dolarów i zrobi remake Anny Kareniny z Keirą.
Na szczęście, na Nataszę Rostową już za... dojrzała.
No, na dzisiaj tyle...
Wasza Marudna coś kinomanka z domowej kanapy.

PS.  Właśnie zaliczyłam (leżę podziębiona) Rzymskie Wakacje. No, może i Audrey (słowami Emmy Tompson) jest nienajlepszą aktorką grająca wyłącznie elegancją i minami princessy, ale nie wyobrażam sobie remake’u Rzymskich z... Keirą.
Może teraz sięgnę po Gwiezdne Wojny? One się same zgrabnie remekują i poprawiają, a ja lubię bajki, szczególnie gdy mam 37,5 i katar XXL. 

I załączam cudne zdjęcie Ludmiły Sawieljiewej jako Nataszy Rostowej i Wiaczesława Tichonowa (tak, tak, późniejszy Shtirlitz!) z rosyjskiej wersji Wojny i Pokoju.

piątek, 25 listopada 2011

W całej Korei knajp i restauracji jak narąbał, więc tylko wybierać!


Stoją reklamy, zdjęcia potraw, weź tu i wybierz. W końcu jest! Knajpa koreańska z rysunkiem dachu domu i zdjęciami zapraszającymi do środka. A mnie po głowie chodzi taka ich specyficzna zupa... Na pięterku nic szczególnego, ot knajpka. Stara adjuma przynosi kartę i przyjmuje zamówienie na galbi stew. Czyli micha pociętych krótko żeber wołowych, które Koreańczycy uważają za najsmaczniejszą część krowy. Tak mają i już!
– Poczekaj zaraz dostaniesz te swoje miseczki! – mówi Włodek.
– Oj, – przypomniałam sobie ze chciałam zupę.
– Nie „Oj!”, zupa jest w tym daniu też, zobaczysz!
On ma rację. On wie!
Najpierw adjuma (dojrzała kobieta) niesie nam (jesień jest, więc na ciepło się wita gości) małą glinianą wazę z gorącą, ryżową herbatą. W niej mała drewniana chochelka i dwie miseczki. Tak, tak! Gliniane. Herbata ryżowa przypomina rozgotowany ryżowy krupniczek z prażonego ryżu i jeszcze tam, niewiadomowiczego. Bez soli i cukru przypomina ryżankę serwowaną w szpitalu dla chorych na dyzenterię. Ale, piję to i... wcale mnie nie odrzuca. Nawet miłe! Latem zazwyczaj to zimna woda, albo zimna herbata zielona, albo jaśminowa. Zaraz też dostajemy „poczekajkę”. Na stole adjuma stawia dwie miseczki – na jednej mały placuszek „korean pizza”, czyli naleśniczek, w którym zatopiono jakieś warzywne farfocle. W drugiej ciepły makaron ryżowy wymieszany ze smacznym czymś. Pojadamy, bo zgłodnieliśmy!
Krótko po tym na nasz stół zostaje postawiona mała maszynka gazowa, na której stoi misa z owym galbi, czyli żeberka wołowe pocięte i wcześniej ugotowane do miękkości, a teraz wrzucono do nich garść klusek ryżowych (coś jak nasze kopytka), garść czosnku i obranych kasztanów jadalnych o słodkawym smaku, plastry cebuli i białej rzepy, plasterki marchwi i grzybów shiitake, plus ostra papryczka – a jakże! To wszystko zalewa się sosem z wody, sosu sojowego, a może i ostrygowego (chyba sojowy, bo łagodny w smaku) i niech się gotuje ciesząc nasze oczy i nos! Obok ląduje 14 miseczek z różnościami. Jest miseczka z moją ulubioną, charakterystyczną, koreańską zupą (a przecież nie lubię gotowanych małży!!!). To właśnie wywar na małżach z dodatkiem pasty ze sfermentowanej soi, w której są jeszcze całe jej ziarenka. Ma charakterystyczny smak, tak jak i charakterystyczna jest polska skwaśniała mąka żytnia. Do tego kawałeczki serka tofu i młoda dymka. Pyszna jest! Włodek narzeka, że za słona. Może ciut.
Obok miseczka z taką dziwną zupką, jakby taką do popijania na bieżąco – to wywar z zielonych wodorostów, mało słona. Włodek ją lubi, ja mniej, ale jak wymieszałam obie – pycha!
Dostaliśmy też po miseczce ryżu z czerwoną fasolą. Bez soli, po azjatycku. (Bo inne rzeczy słone!) W mniejszych miseczkach mnóstwo różnego kimchi. Ze świeżutkich listków rzodkwi wymieszanych tylko z sosem sojowo-czosnkowo-papryczanym, ostrym oczywiście, są delikatne i chrupiące. Kiszone warzywa – kiełki fasoli lekko podkiszone, jasne miękkie i delikatne, zielona dymka mocno ukiszona na czerwono z papryką, kapusta koreańska też na czerwono i mała, biała rzodkiew (też kiszona – a jakże), i wodorosty kiszone, i suszone maluśkie rybki, solone, omaszczone pastą sojowo-papryczaną, marynowany w soi i papryce naleśnik w kawałeczkach i jeszcze jakieś inne „pipsztyki”, które stanowią o specyfice tej kuchni. W kubełku podano szczypce, łyżkę wazową i nożyczki, gdyby mięso potrzebowało być pocięte, ale nie potrzebowało, bo dosłownie rozpływało się w pałeczkach. Jadłam, jakby mnie głodzili.
Nie dam rady czegoś takiego uczynić w domu, musiałabym mieć różdżkę Harry’ego Pottera i znać koreańskie zaklęcie. O, zaklęcie to chyba nawet znam – Abrakadabra, hansik, cooking! (hansik – kuchnia koreańska). I nawet, jeśli coś „pomerdałam”, to wyszłoby coś z koreańskiej kuchni. Jak nie galbi stew, to galbi tang, albo inne bulgogi, kimbap czy coś.
Tylko różdżki nie mam.
Ale postaram się z głowy, z pamięci, ze zdobytej tu wiedzy, bo ja nie tylko jem, ale i uczę się, co jest czym i po co! I że nawet jak nie lubię małży to nie do końca to jest prawda, bo lubię!
A o fermentowaniu soi wiem bardzo dużo… Ale o tym kiedy indziej!

No i jest w Internecie Pani Maangchi*! Ona mi podpowie!




* specjalistka od koreańskiej kuchni w Necie

wtorek, 22 listopada 2011

Chryzantemy złociste...




Jestem w Korei Pd. jest jesień, ale właściwie to ona się kończy. W wielu miastach ludzie wprzęgnięci w pracę, i elektroniczne gadżety, w nowoczesność i pęd cywilizacyjny nadal mają potrzebę zatrzymania się i spojrzenia na piękno. Wiosną i jesienią w miastach, na placykach i deptakach ustawiane są korsa kwiatowe. Wiosną to są głównie pelargonie i begonie a jesienią chryzantemy i od niedawna – poinsecje. To dziwne i niespotykane zjawisko w Polsce tym bardziej, że owe wystawy kwiatowe ustawiane są w miejscach publicznych i stoją sobie przez nikogo nie pilnowane, a raczej wszyscy się pilnują, żeby podziwiając, oglądając, nie zniszczyć tego co cieszy oko. Dziwne – żadnego ciecia, straży miejskiej – nic! Kwiaty hodowane na tę okazję są bujne, bogate kolorystycznie i uformowane w piękne kaskady, kule, szpalery, łuki i donice kipiące kwietnym urokiem. To miejsce spotkań i wizyt każdego, kto tu zechce podejść na spacer – mamy z dziećmi, rozbawiona młodzież, osoby starsze. Ulotne piękno, takie powitanie wiosny i pożegnanie jesieni. Te chryzantemy już więdną, widziałam je dzisiaj na skwerku, już się kończy ta frajda, i nadal nikt tego nie rozkrada, nie niszczy, nie rozwala tylko po to, żeby rozwalić, dać ujście frustracji, głupocie, czczemu odruchowi niszczenia, który tak często spotykam w Polsce. Dziwne – Prawda? Swoja drogą, jakie to przykre. I tu nie brakuje osób sfrustrowanych, rozczarowanych czy złych na kogoś, na coś, ale nikomu nie przychodzi na myśl niszczenie czegoś, co cieszy bezdyskusyjnie wszystkich, jest społecznym dobrem jak huśtawki, sprzęt do fitnessu – powszechny tu i też niepilnowany przez nikogo, leśne i górskie altany, ławeczki. To chyba jest tak, że nikt tu nie uważa swojego własnego państwa za bezosobowego wroga, któremu trzeba dopiec a niestety w Polsce od lat, od zaborów jeszcze jakieś matoły uważają publiczne, społeczne dobro za coś co należy do ... „zaborcy”, „okupanta” czyli ... WROGA?!  Absurdalne, ale z dawna obserwowalne. W PRL-u „wspólne, czyli nasze” na nikim nie robiło wrażenia – wspólne, czyli NICZYJE albo inaczej – „wspólne, moje, więc se wezmę” – więc kradło się baterie z łazienek, siatkę z ogrodzeń, ławki ze skwerów, wszystko zewsząd... Szkoda gadać, to był czas Rzeczpospolitej Złodziejskiej i ... końca nie widać! Jak Koreańczycy zdołali się tak wychować, że wspólne oznacza TEŻ MOJE, ale nietykalne? Co tu działa, że nie potrzeba kamer, policji, starzy miejskiej i nikt niczego, co jest publiczne tu nie kradnie?! Przykra konstatacja szczególnie, gdy słyszę, jak wiele osób w Polsce wypowiada się o Koreańczykach z wyższością zmieszaną niemal z pogardą: „Żółtki”, a jednak daleko nam do ludzi, którzy z troską podchodzą do wszystkiego, co publiczne, wspólne, co cieszy i ułatwia życie. No, cóż mam nadzieję sama sobie robić swoje korsa kwiatowe w ogrodzie, a Te koreańskie będą miłym wspomnieniem na zdjęciach! A co do tego, że kradniemy... No cóż to już sprawa rodziców, szkoły, kościoła, żeby uświadamiać dzieciom, że zabranie sobie do domu dobra publicznego czy to zlewozmywak, czy doniczka chryzantem, to pospolita kradzież, że nie ma znaczenia czy ukradłam komuś, czy Państwu – w systemie zerojedynkowym to złodziejstwo i już.
A w Polsce zima...


niedziela, 6 listopada 2011

Wypada jakiś wstępniak, zatem :-)


Życie nas dopada i chwyta, w jakieś swoje tango. Nie chciałam za nic w świecie być nauczycielką – byłam! Nie chciałam być hotelarką... byłam. Nie umiałam pisać felietonów, wiec za namową kilku redaktorek zaczęłam, ale uczciwie przyznaję, że ta moja twórczość to wyrób felietonopodobny. Nazwałam to felek i... jakoś poszło. Obiecałam sobie, że blogerką to ja nie będę, bo nie umiem pisać bloga, i... jest to wyrób blogopobny! Czym mnie jeszcze życie zaskoczy? Stale zaskakuje.
Pisarki nie wchodzą w życie społeczne - Źle! Wchodzą – jeszcze gorzej! Facetom – pisarzom w ogóle się takich zarzutów nie stawia.
No to, zaczynam.

Małgorzata Kalicińska

czwartek, 3 listopada 2011

Żywi…

(napisane w dniu wydarzenia, wieczorem)

Od wczoraj mamy nowego bohatera narodowego, i to jakiego! ŻYWEGO całkiem! Nie zginął śmiercią tragiczną ani męczeńską, zachował się absolutnie po bohatersku, (znaczy normalnie, profesjonalnie, ale jednak po bohatersku,) i teraz cały naród powinien mu nadskakiwać, no a przynajmniej wysłać kwiaty, czekoladki, pocztówki albo telegramy z gratulacjami, a w najgorszym razie maile na ozdobnej papeterii, na ładnych e-kartkach! Kapitan Wrona jest już bohaterem na Facebooku, a to oznacza, że jest w nim w ogóle! Ogromnie się cieszę nie tylko z happy endu w iście amerykańskim stylu,(Można? Można!) ale i z tego, że on sam nie zginął był, jak nasi wielcy bohaterowie w bitwach, wojnach, wypadkach, z rąk zamachowców, a  których nazwiska noszą ulice i place i szkoły. Niepokoi mnie jednak to, co my z tym fantem zrobimy, bo nie mamy wprawy w uwielbianiu żyjących bohaterów. Może z wyjątkiem JP II, do którego i tak musiano strzelić, żebyśmy go kochali jeszcze bardziej. W PRL-u kapitan Wrona dostałby przynajmniej mieszkanie (bo nagle okazałoby się, że mieszka w ciasnym mieszkanku z piątką dzieci, teściową i chorym psem), może samochód. A przynajmniej talon na wczasy z FWP nad morzem dzisiaj? Dzisiaj dostanie medal od Pana Prezydenta, udzieli wywiadu Monice Olejnik, i może go zaprosi pan Lis do studia? Pan kapitan pobędzie sobie bohaterem, do chwili, aż przyćmi jego czyn kolejna jakaś nasza narodowa rozróba, kolejna podwyżka ropy, albo wpadka kolejnego prokuratora, czy zabawa z krzyżem w kotka i myszkę. Zapomnimy tak szybko o kapitanie jak się tylko da, bo co robić z żyjącym bohaterem to my tego nie wiemy!
Nie wiedzieliśmy co robić z profesorem Religą, harującym jak wół, jeżdżącym z Zabrza do Warszawy własnym autkiem, żebrzącym o jakieś dotacje do swojego sztucznego serca. Wreszcie dał nam powód do obrazy, bo się wdał w politykę a już kompletnie nas zawiódł nie dając sobie na nagrobku, (niebrzydkim obelisku) wyciąć "śp." i krzyża. Skandal!
Wiem, że mamy problem z kapitanem Wroną. Ja już się boję, że zaraz się okaże, że miał dziurę w bucie, że jego babcia była żydówką*, pies ma skłonności homoseksualne, a najbliższy kumpel kapitana to... gej i w dodatku ateista. Za rok zapomnimy o naszym bohaterze, a w dzienniku usłyszymy, że po badaniach i analizach komisja powypadkowa obciąży kapitana za remont podwozia. Ja mam dość tej naszej schizofrenii i zawiadamiam, że kapitan jest dla mnie Bohaterem już teraz od zaraz! Że chciałabym, aby był patronem organizacji skupiającej naszych żywych bohaterów, których warto otoczyć troską i opieką, jak choćby naszych wspaniałych niepełnosprawnych, którzy weszli na Kilimandżaro a potem na Aconcaguę i świat ich zauważył, my jakoś nie za bardzo, bo... żyją?
(No i po cholerę się tam pchali, prosząc jeszcze o jakieś tam dotacje, wsparcie. Wracać do szeregu! Na wózki i do białych lasek!)

Jako naród jesteśmy spragnieni bohaterów pozytywnych, żywych i żyjących, nie tylko w imię reklamy jakiegoś banku, ale w ogóle, w tym potwornym zalewie defetyzmu, koszmarów, świństw i podłości, które tak lubią nam serwować media jako pokarm podstawowy i treść każdych wiadomości. A jak nawet się taki bohaterunio gdzieś pokaże, to zaraz jakiś tabloid odkrywa, że to gej, żyd, cyklista albo zalega z opłatą za RTV i zaraz Urząd Skarbowy mu pokaże jego miejsce w szeregu, a IPN, że jego wujek miał wspólną łazienkę z facetem z bezpieki w latach 50. Zaraz nasze mądraski, które znają na wszystkim wytkną, że mógł lepiej! Nie umiemy kochać naszych bohaterów za życia, są jak kula u nogi! Sportowcy, przedsiębiorcy, wojskowi, lekarze, nauczyciele i inni zwyczajni ludzie z rysą bohatera, są nam... niewygodni. Przywykliśmy do trupów. Nad trupami pochylamy się nisko i nawet klękamy.

Co jest z nami nie tak?

Małgorzata Kalicińska


* mam na uwadze wyznanie