poniedziałek, 31 grudnia 2012

Jak wszyscy, to wszyscy!



Nie wierzę w Nowy Rok. Znaczy wiem, że istnieją obliczenia, wyliczenia, i że czas kołem się toczy etc, wiem, wiem! Ale nie wierzę, że akurat tu i teraz jest ta sekunda przełomu, bo w każdej części świata jest gdzie indziej, o innych porach – zależy od kalendarza, i astrologa, który to liczył. Dla jednych to przełom grudnia i stycznia, dla innych luty, dla jeszcze innych marzec, ale dla zasady robi się raz do roku jakieś resume.
Jaki był ten 2012?
Taki jaki chciałam i taki… jakiego nie chciałam. Jak to w życiu.
Przypętał mi się do nogi problem, jak wściekłe psisko, i szarpie, kąsa. Oswoić się nie da, polubić też, no, bywa i tak. Trudno.
Ale poza „psiskiem”, cała masa zwyczajnych i nadzwyczajnych rzeczy, faktów, spotkań, olśnień, wzruszeń. Nie sposób wymienić, zresztą to za intymne. Powiem tak – dobrze mi idzie życie! Lilka i Irena są faktami. Nie dostałam za nie batów od czytelniczek i czytelników, a oni są najważniejsi. Szepnę tak – LUBIĄ! Hurra! Dziękuję Wam, Kochani!
Starzeję się najnormalniej, bez histerii, tych kilka kilo nadwagi? No, cóż, nie wypowiadam wojny hormonom, bo nie zajmują mnie wojny jako takie. To, że nie jestem już wiotką leliją przyjęłam do akceptującej wiadomości. Myślałam, że fitness garden mnie jakoś odciąży kilkogramowo, ale się myliłam. Zaczęłam piec chleby! Jestem wiejską sybarytką i zwykłą mamcią czekającą w niedzielę z rosołem na dzieciaki.
Mam świetne dzieciaki! A od dwóch lat jestem też babcią, to zaskakujące i fajne uczucie. Obserwuję, jestem obserwowana a moja wnuczka obdarza mnie miłością i zaufaniem. Sama z siebie wstaje od zabawek i nagle mi się dotula do ud, mówiąc „moja babuś”, zadziera łepek z uśmiechem wartym miliony!
Kocham i jestem kochana. To takie ważne w życiu! Jesteśmy razem ja i On. Mój Siwy sprawdza się każdego dnia, jest dobry, mądry i inteligentny, wesoły, pracowity, ciepły i zwyczajny. Przez to jest nadzwyczajny. Nie zamierzam z nim o cokolwiek wojować, zwłaszcza z nim – jak radzą różne nawiedzone panie, stawiające zarzut moim bohaterkom, że one „nie walczą z mężczyznami nie zajmują się polityką”. Mnie stan wojenny w domu całkowicie się nie komponuje. Z wiekiem stałam się o wiele spokojniejsza, kompletnie mnie nie zajmują duperele, drobiazgi i jakieś animozje. Przysłowiowa deska nie ma u nas znaczenia – podnosi ją i opuszcza potrzebujący.
Oglądałam kiedyś reportaż o pewnym stareńkim małżeństwie. Staruszek właśnie wrócił ze szpitala po zawale. Było groźnie, ale przeżył. Babuleńka siedząca na kanapie obok niego mówiła ze łzami w oczach, że nie wyobraża sobie życia bez niego, bo są ze sobą od zawsze, razem tu, w tej chacie, w tej wsi, na tej ziemi! Więc teraz po szpitalu, zawsze przed zaśnięciem, dziękują sobie uściskiem i pocałunkiem, za każdy przeżyty wspólnie dzień. Popłakałam się ze wzruszenia widząc tę kochającą się parę, a wsłuchując się w ich słowa zrozumiałam, że podstawą ich miłości jest szacunek i zwyczajne lubienie się, i czułość! Wbrew czarnowidztwu wielu osób, szczęście, miłość, szacunek i przyjaźń są, istnieją i są dane osobom, które w nie wierzą, umieją docenić, nie boją się po nie sięgać, lub pielęgnować, a zwłaszcza okazywać. Mam w sobie wdzięczność za te uczucia, mam je w sobie! Mam Siwego i dzieciaki.
Tęsknię za córką, która jest daleko ale jest bardzo szczęśliwa, zapracowana i roześmiana. Mamy siebie, choć na odległość – Internetowi też dzięki za tę możliwość. Mój Siwy jest zdrowy. No, jeśli nie liczyć palucha, ostatnio uszkodzonego na krajzedze, ale to doprawdy drobiazg! Czyli, jest dobrze!
Nowy Roku, obyś nie był gorszy! To, co mam, to bardzo dużo! Dziękuję! Chciałabym żeby wszystkie rośliny zasadzone w tym roku szczęśliwe powitały wiosnę liściem i kwieciem, a ja ukąpana w rodzinnym szczęściu stale czuję się kwitnąco, czego nam wszystkim życzę.
Małgorzata Kalicińska

 Z wnusią i moim Siwym


 z Dzieciakami

piątek, 21 grudnia 2012

Święta



Pamiętam, kiedy mieszkałam z rodzicami w bloku na czwartym piętrze, na sześćdziesięciu dwu metrach kwadratowych, tatko wpadł na pomysł zwołania zjazdu rodzinnego.
– Mało się znamy, dzieci nie znają wujów i wujenek, stryjenek, stryjów, dziadków i siebie nawzajem!
Przyjechało do nas dużo ludzi, na pozór kompletnie sobie obcych – tak sądziliśmy my – dzieciaki, bo starsi rzucali się sobie w objęcia z okrzykiem
– Felek?! Aleś się zestarzał!
– Zośka? Nic się nie zmieniłaś!
– Ciocia? Wujo? …. Etc.
Rodzice przygotowali nieskomplikowane jedzenie, żeby to nie ono przytłoczyło nasze spotkanie, w formie szwedzkiego stołu stało sobie koło okna, a rodzina stłoczona na niewielkim metrażu mogła się zintegrować tym bardziej, że mój tatko z mamą (polonistką!), przygotowali ściągawki w rodzaju „Who is who” w rodzinie. Nas, młodzież szalenie to rozbawiło, bo dotąd funkcjonowaliśmy używając jak wytrychu słów ciocia i wujek, a tu się nagle okazało, że są wujenki, stryjowie. Tłumaczono to nam i sobie na wszystkie sposoby, każdy sobie musiał dostosować tytuł do osoby i tak oto nagle ciocia Zosia i wujek Czesiek stali się dla mnie… stryjostwem! Nam młodym ogromnie się to spodobało, bo to stare nazewnictwo zabrzmiało autentycznie i zapachniało czymś takim retro, jakimiś pełniejszymi więzami? Od tamtej pory w naszej rodzinie obowiązuje ten język! Dlatego dla mojej Synówki nie jestem teściową ,tylko świekrą!
A teraz, za kilka dni – może nie będzie to spęd rodzinny – duuuuuża Wigilia z rodziną bliższą i dalszą. Będą moje Starszaki, będę ja i teściowa mojego syna i babcia i wujenka Ola, i mój Pierwszy (mąż) i wnuczka nasza wspólna – najukochańsza. Mam powierzchnię i wystarczająca ilość krzeseł, także zadbam o dizajn czyli choinkę i ozdobienie domu. Ugotuję i upiekę! Kapusta się kisi w domu robiona rękami Siwego – jest Mistrzem! Karp ze stawu już zamrożony czeka na zrobienie go po żydowsku, zupy pewnie dwie – barszcz czerwony i grzybowy zrobię, i śledzi co niemiara. To oczywiste! W tym roku pierwszy raz zrobię pierniczki witrażowe, ciasto już się zrobiło i czeka na werandzie! Zresztą każdy coś dowiezie w misce, rynience, słoju, butelce i w kuchni pomoże mi synowa i Olcha; panowie zadbają o porządki i zmywanie (!) i niechby tylko spadł śnieg jako miła sercu i oku dekoracja! O resztę się nie martwię. My się po, prostu lubimy!

Kochani – wierzącym i niewierzącym, ale praktykującym rodzinne spotkania życzę serdeczności i uśmiechu, w ten jedyny taki w roku wieczór wigilijny. Świec i miłych rozmów, może kominka z ogniem, a jak nie – ciepełka rodzinnego w sercach! 

  

niedziela, 16 grudnia 2012

U Basi i Gosi



Kolega Witek tak mi napisał:
 
„…jako syn mistrza sztuki drukarskiej, wychowany wśród setek książek (przeczytanych w znakomitej większości), po długim grzebaniu w pamięci, stwierdzam, że Twój opis przygotowania do Świąt Bożego Narodzenia i opis Wigilii w „Domu nad rozlewiskiem” jest najpełniejszy - świadomie pomijam np. wspomnienia Wańkowicza – te Twoje strony po prostu pachną Świętami, moja Ty ukochana mistrzyni, zwyczajnego słowa…”
Chwalę się, wiem, ale to bardzo miłe.
Czytelnikom dla przypomnienia, nieczytelnikom dla pokazania (może a nuż się skuszą):

Wigilia i okolice. 

Śpieszyłam się do domu, bo dziewczynki, Marysia i Paula z Jannem, mają już dziś przyjechać. Znów będzie głośno, pełno. Kiedyś tego nie lubiłam, bałam się? Teraz tęsknie za ich świergotem, problemami...
Jednak zjechałam z mojej stałej trasy i pojechałam dalej, za starą stolarnię. Tam aż pod kępę drzew koło jeziora.
Zatrzymałam samochód pod domem Wrony. Trochę mi było głupio, ale co tam! Zatrąbiłam. Z domu wyglądającego tak, jakby miał się za chwilę przewrócić, wyszła Wrona. Malutka, sucha, zdziwiona.
- Słucham?  -spytała.
 - Pani Aniu, ja nazywam się Małgorzata i jestem córką Basi, tej, co uczyła w szkole. Obie, mama i ja pytamy czy maja państwo opał na zimę, bo wiem skądinąd, że chyba nie.
 - A, co to, wszyscy o mnie gadają? Zbieramy z mężem w gałęzie w lesie. Tak jakoś, mamy trochę...
- Z chrustu niewiele jest ciepła. Tomasz leśniczy podwiezie pani drewna na opał. Dobrze?
- Ale jak? Czemu? Ja nie mam pieniędzy! - ucięła gniewnie - I nie trzeba się litować!  - dodała.      
- A pomóc ze szczerego serca, można? Taki prezent na Gwiazdkę?
- U nas nie ma Gwiazdki. Do widzenia! - trzasnęła drzwiami.

Mama spojrzała na mnie z politowaniem.
 - A ty się spodziewałaś, czego? Radości z wdzięcznością? Ją wszystko boli. Nikt nigdy nie był dla niej dobry. Potem zaczęła pić i wiesz, co dalej.
 - To może jednak zawieźć im ten opał? Zimno mają.
 - To zupełnie inna sprawa. Pogadamy jak Tomasz wróci.

Na podwórku zawrzało.
Przyjechały dzieci równo z Tomaszem. Funio jazgotał jak oszalały. Najpierw, oczywiście groźnie. Potem radośnie.
 - Poznałeś! Świrku mały! Poznałeś! - Marysia kucnęła koło Funia i dawała się lizać po głowie, twarzy, rękach.
 - Siusiu! - krzyknęła na powitanie Paula i pobiegła do łazienki.
Z samochodu wyszedł Janne.
Rzeczywiście - zjawiskowy. Taką urodę lubię u facetów. Blond jak pszenica włosy, krótkie i gęste, dobrze obcięte. Pod ciemniejszymi brwiami te niebieskości - oczy pogodne i miłe. Uśmiech szeroki i szczery.
- Hallo! Ja jestem Janne, ich koliega. - przywitał się po polsku.
- A ja, Gosia. Ich mama.
- Tak. Ja wszistko wiem! Paula wszistko powiedziała mi. Ja wiem i o mama i o babcia i o Kasia. O panu Tomaszszsz...owi też wiem! - podał rękę Tomkowi
- Chodźmy do domu, bo zimno. Janne, zajmiesz się bagażami?
- Ja pomogę - powiedział Tomasz.
Przy kolacji głośnej i wesołej, jak rzadko, padła również sprawa Wrony i drewna. Ustaliliśmy, że koniecznie tak, trzeba im dowieźć. Tomasz kiwał głową a dziewczyny i Janne już się namówili do współpracy. Natychmiast przejęli się losem pani Ani i uradzili, że ją uszczęśliwią. Banda Aniołów.
Janne już był wniebowzięty, bo: „On porąbie sobie. Tak! Dawno nie rąbał a u dziadka na wsi zawsze rąbie!”
Kaśka słuchała, śmiała się i patrzyła zachłannie na wszystkich. Tomasz przyniósł z samochodu greckie wino i zrobiło się posiedzisko – jak mówi mama. Gadaliśmy tak długo w noc, aż wreszcie Tomasz pożegnał się i my też zaczęliśmy się zbierać.

Kaśka miała dziwnie rozświetlone oczy i rumieńce, wiec zaraz jak tylko dzieci poszły spać, mama zmierzyła jej gorączkę. Oczywiście jak to robią mamy – policzkiem. Termometru wcale nie potrzebuje.
- Pokaż gardło, Kasiu. No, tak. Angina jak ta lala. Do łóżka! A ja zaraz zaparzę ci bzu. Z miodem.
- Może lekarza, mamo?
- Do jutra – nie. Późno jest. Zobaczymy po kamforze i bzie. Biały – świetnie zwalcza nawet ropną. No i oczywiście aspiryna.
Mama wierzy, że aspiryna jest super lekiem i rzeczywiście mnóstwo schorzeń nią zwalcza. A może to siła jej sugestii?
Kaśka głośno płucze gardło w łazience a Mama - Wiedźma ma ściągnięte brwi, gdy tak miesza parujący bez. Rośnie opodal ogródka - cała kępa. Mama w lecie zbierała białe kwiatostany i suszyła w słońcu.
 - Jak byłam mała, te kwiaty to były kalafiory - powiedziałam tak sobie.
 - A tarta cegła z kredą, to było kakao - odpowiedziała mama.
 - A łopian to był rabarbar.
 - A liście derenia to były pieniądze. Papierowe.
 - A płaskie kamyki, to bilon.
 - A ja w krzakach miałam dom.
 - A ja na podwórku, za trzepakiem....
Spojrzałyśmy na siebie. Mama ciepło i świetliście, jakby wspominała wspólne ze mną zabawy. Ona też kiedyś była małą dziewczynką. Kocham ją.

                                               * * *

Białe kwiaty czarnego bzu, na zaziębienia i anginy.

Zebrać baldachy białego kwiecia Czarnego Bzu.
Ususzyć w półcieniu, przewiewie. Wsypać do lnianego woreczka.
Zaparzać w razie anginy, zaziębień, bólu gardła. Można je też, zasypac cukrem. Jak puści sok, dodać kieliszek wódki. Taki syrop jest pyszny i też dobrze robi na zaziębienie. Działa znakomicie nawet na lekką anginę nie leczoną antybiotykiem.

Zabrałam dziewczynki i Jannego, do Szczytna.
Ja potrzebowałam dostać się do banku, oni połazić. Kiedy wróciliśmy w domu pachniało kamforą, miodem i zaparzonym bzem. To zapewne Kaśka tak jest leczona.
Mama w kuchni miała hiobową minę.
- Karolakowa zmarła.
- O, cholera! - wyrwało mi się - Ale mają święta! Skąd wiesz?
- Ola zatrzymała się tu wracając z Biskupca. Weszła tu do mnie. Powiedziała. Dawno nie widziałyśmy się. O mój Boże! Jak oni teraz będą żyli bez mamy? Widziałaś ją. To była taka Mamma, Mamissima. Matka.
- Będą musieli...
- Biedaki. Z Kaśką źle. Był lekarz. Upiera się przy antybiotyku, bo „będzie szybciej”. Wykup. Ja zdejmę jej czopy z gardła.
- Co zrobisz?!
- Zdejmę czopy. Łyżeczką. Potem zapędzluję gencjaną. To najlepszy sposób. Antybiotyk dobrze, ale tylko przyśpiesza. Ona nie ma serca jak dzwon... Jedź.

(…) Kupiłam antybiotyk i jeszcze wino u Elwiry. Miała dostawę hiszpańskiej „Rioji”. Lubię je od czasu pobytu w Barcelonie. Ma taki świetny bukiet czarnej porzeczki. Podobno tylko tamtejsze, katalońskie winogrona mają taki smak i aromat.
Jest wystarczająco półsłodkie i wystarczająco cierpkie do kolacji wigilijnej.
(…)
W kuchni pachnie rybami i wre praca kolektywna.
Mama obiera śledzie i podaje Mani. Ta zaś kroi je w romby albo w makaronik i przekłada cebulą, którą drobno kroi Janne. Ma już oczy czerwone jak u królika. Paula z drugiej strony stołu blisko kuchni, trze marchew na grecki sos. Ciekawe, czego doda w tym roku? Papryki? Chili? Curry? W półmisku piętrzy się usmażona ryba.
- Cześć wszystkim. Mamo, chodź na chwilę.
Wchodzimy do jej pokoju. Pachnie geranium i jej perfumy.
- Spotkałam w aptece Janusza. Nic takiego, gadu – gadu i zaprosiłam go z tatą na Wigilię, bo będą sami.
- ...No i....?
- No i rozkleiłam się i nie wiem czy to wytrzymam, bo jak wracałam z miasta to mi się tak zrobiło... Pogłaszcz.
 - Moja ty, zakochana kobieto - Gnom przytulał mnie do policzka - Goniu, jeszcze przyjdzie twój czas, twoja miłość. Tylko nie śpiesz się. Nie popędzaj. Pamiętasz jak Tomasz ci to tłumaczył? A może nie ten ci pisany?
- Na razie chcę jego!
- Wiem. Może zaczaruj go?
- Mam uszyć lalkę? Lalka? Lalkiego? - zaśmiałam się. Już mi się z nosa leje oczywiście, oczy rozmazane. Głupia.
- Nie umiem cię pouczać. Jesteś już duża i sama wiesz. Daj buziaka i chodź do kuchni. Ja zajrzę do Kaśki i sprawdzę temperaturę. Daj ten antybiotyk. Tu masz chusteczki. A Janusz tak od razu się zgodził?
 - Nie, ma zapytać taty...
Dobrze tak. Mama traktuje moje bóle tak jak powinna. Przytulaniem. Od tego są mamy.

Usiadłam w kuchni blisko dzieciaków. Nalałam sobie koniaku i siedzę! Nic nie robię, nie wtrącam się. Oni szaleją i cieszą się wszystkim.
Janne jest urokliwy, serdeczny. Mimo wieku, zachowuje się jak dzieciak. Moje panny też. Dobrze, że Paula przylgnęła do nas. Siedziałaby teraz w Warszawie w jakimś pubie z palantami jakimiś i piła piwo. A tak, może się napić tutaj. I mogę też ją przytulić, jak mama.
- Paula, Mania, Janne – chcecie piwa? Otworzyć wam?
Każde dostaje szklaneczkę piwa i każde z nich przytulam. Łaszą się i odwzajemniają. Janne szczególnie. Jest wdzięczny za akceptację, za zaproszenie, za nastrój. Jest bardzo rodzinny.
- Byliście u pani Ani?
- Tak, - odpowiada on. – Tak, byliśmy wszistkie ale ich nie biło w doma, więc Tomas powiedział, żebi zwalić drewno na ....
- Na podwórko - powiedziała Paula.
- I co?
- I już! Janne wyraźnie był z całej akcji zadowolony. Podobało mu się spiskowanie i cała ta zabawa w „Niewidzialną Rękę”.
 - Mamcik, a oni mają, co jeść na święta? - to pyta Maria moja córka – Anioł.
- Nie wiem. Chyba nie, ale ona mi warknęła, że u niej nie ma Gwiazdki.
- Rozumiem ją - mruczy Paula - Ale jeść trzeba.
- Zrobimy kosz i już! Mamo, przynieś puste słoiki. Zaraz zapakujemy śledzie i rybę. Jest tego jak dla wojska... Wieczorem babcia ma robić pasztet, to też się go dołoży. Ja mogę upiec ciasto. I będzie!

Jakie to łatwe! Po prostu, podzielić się! W każdym domu prawie, jest dużo jedzenia. Teraz się i tak przejadamy. Jest kult żarcia. Moje dzieci – Anioły czują już powołanie do uszczęśliwiania ludzi. No i niech!

Kosz został spakowany. Jeszcze kawa, cukier jakieś babci przetwory: ogórki, grzybki, dżemy... Teraz poczekamy na pasztet.
Mama wyszła od Kaśki.
 - Ma gorączkę, ale dużo śpi. Pije napar z bzu, miód, więc musi być
dobrze. Teraz nakryłam ja po uszy, bo wietrzymy. U niej już otworzyłam. Pozmywajcie dziewczynki a ty Janne, wskocz na krzesełko i uchyl lufcik. Wywiejemy rybie zapachy a od Kaśki zarazki. Szybko, sprzątamy! Przyszła druga zmiana!
Mama mądra jest. Zawsze dużo wietrzy. Nie lubi zasiedziałego powietrza. Owszem ciepło tak. Luby smrodek – nie.

Śledzie w kilku smakach i postaciach stoją sobie już gotowe. Jedne na półmiskach inne w słoikach. Ryba po grecku, w tym roku z odrobiną kuminu (kumin – przyprawa wschodnia. Mocniejsza odmiana kminku.) i innym niż zwykle przecierem pomidorowym, też leży już gotowa w miskach i słoikach. Wszystkiego musi być dużo.
- Dzieciaki, teraz idźcie sobie a ja i babcia zajmiemy się pasztetem.
- Cześć wszystkim! - zagrzmiało od progu. Tomasz wszedł roześmiany - Głodny jestem!
- Gosiu zrób Tomkowi kanapkę albo, co tam a ja musze pójść do spiżarni po mięso.
Tomasz siedział, jadł i opowiadał o tym, co robił i z kim gadał na „śledziku” w nadleśnictwie. Miał dobre wieści o wykupie leśniczówki i polowanie się udało. Obwiązał się ścierką i zaofiarował do krojenia mięsa.
- To ja nie jestem potrzebna? - spytałam.
- Siadaj, wyjmiesz kości z zajęczyny - odpowiedział - Ale najpierw nalej nam po maluchu. Basinku, napijesz się ziołówki?
 - Tak, poproszę. Malutko. O, zakąsimy gorącymi skwarkami. U nas w domu jak Bronia robiła przetwory ze świniaka, zawsze smażyło się duże skwarki i kładło na chleb. Jeszcze gorące. Mama, znaczy babcia Bronia wypijała zawsze do tego kieliszek mrożonej wódki. Jak żył Michał, twój Gosiu, dziadek - Michał, to on nalewał wszystkim. Sobie mamie i masarzowi, który przychodził robić przetwory. I mówił: Na dobre zdrowie! Na trawienie i apetyt! Siulim!
- Co to „Siulim”? - zapytałam.
- Toast żydowski. Adoptowany później na salony. To, siulim! Na dobre zdrowie, na trawienie i apetyt!

Siedzieliśmy w kuchni. Tomasz kroił pieczone mięso i kręcił przez maszynkę. Mama poprzedniego dnia upiekła i udusiła je rano. Zająca, mięso i podroby, wszystko osobno. Teraz to, co zmielił Tomasz łączyła w dużej misce mieszając i sypiąc przyprawy.
Ma opaskę na czole i okulary na nosie. Co chwila spogląda na nas i uśmiecha się. Później kieruje wzrok do miski, jakby ten uśmiech wkładała do pasztetu. Śmieszny mój Gnom.

Teraz zaczyna się coś, czego jeszcze nie widziałam. Tomasz już rozpalił chlebowiec, tę część pieca, w której przed wojną piekło się chleb. Rozgarnął równo węgle i wkłada formy z pasztetem. Każda stoi w większej, wypełnionej wodą.
- Czemu tak? - pytam mamę.
- Nie wiem! Moja mama tak robiła i było świetnie. Nie zadaję sobie pytań. Skoro tak to robiła i było dobrze, znaczy jest O.K.
Proszę. Żadnych wątpliwości. Tradycja i już!
Gadamy sobie, ja zmywam a pasztet pachnie. Ziołami, gałką muszkatołową, mięsem... Za oknem już wieczór i mróz. Sporo gwiazd i księżyc. Wiem, bo poszłam za Tomaszem na werandę po drzewo. Zamykam za nim drzwi, bo ma zajęte ręce.
Jest tak pięknie! Powietrze kryształowe, zimne i orzeźwiające po kuchennym cieple. Z ust leci mi para. Nie czuję chłodu. Jestem rozgrzana i ciut zmęczona. Taka szczęśliwa, że tu jestem! Że wszystko robimy razem, że dzieci są...

Mój Boże! Jeszcze rok temu, dwa, nie myślałam takimi kategoriami. Zosia robiła w domu wszystko pod moją nieobecność. Ja siedziałam w firmie, taka damcia i wracałam już na gotowe. No, może robiłam zakupy coś tam sprzątałam, ale nigdy nie było tak w kuchni, jak tu – gorąco, gwarno, wesoło...
No i sama czułam się, trochę dzieckiem.
Teraz mówię o mojej młodzieży: „moje dzieci” jak mamcia! 


 sxc.hu

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Przyjaciółki


Po burzach i zawirowaniach – pogodzili się! Było znów wspaniale, ale… jej koleżankom to nie w smak! Judzą – „skoro raz narozrabiał, to zawsze może to powtórzyć! Nie daj się! Nie wierz mu, facetom się nie wierzy!” Tak czy siak namówiły skutecznie do… rozwodu. Ona rzuca papierami, ma wsparcie przyjaciółek! Układ miedzy nimi, jego i jej wspólne starania, rozmowy, pójście do Canossy, miłość, dzieci – nieważne.
Przeważyły wspierające koleżanki. Niejedna samotnie wychowująca, bo też rozwódka, więc ona WIE! Namawia do wyciśnięcia go jak cytrynę i pokazania mu miejsca w szeregu. „On kłamie, zobaczysz! Oni TACY są!” Osiągnęła swoje i tylko… czy jako przyjaciółka będzie spłacać kredyt? Zapewni codzienny kontakt dzieciom z ojcem? Przytuli, i pogada w łóżku, zaprowadzi syna do dentysty? Weźmie odpowiedzialność za rozpad rodziny?
Zamieściłam taką notkę na Fb, bo ciekawa jestem zdań na ten temat. Wiem, za mało danych dla konkretnego osądu, nie znamy backgroundu, ale ja trochę znam… Powinni się dogadać, jest podstawa. Już, już było dobrze ale wtrąciły się przyjaciółki.
To taki ostatnio obserwowalny trend „przyjaźni kobiecej”, modnej bardzo i przeciwstawianej przyjaźni małżeńskiej. Tak! Pamiętam jak pewna stacja telewizyjna zadzwoniła do mnie z propozycja wzięcia udziały w dyskusji „Czy dopuszczalne jest przyjaźnienie się z własnym mężem?!”. Kiedy zapytałam czy aż dyskusji trzeba i co oznacza „dopuszczalne jest?” pani reserchearka objaśniła mi, że wg pani psycholog i pani feministki które będą gośćmi – nie uchodzi! Przyjaźnić się możemy z przyjaciółką, a mąż to rzecz nabyta, istota z gruntu nam wroga i obca!
Powiedziałam że mam wręcz inne zdanie i chętnie je wygłoszę w imieniu tysięcy dobrych i szczęśliwych małżeństw. Redakcja rakiem wycofała się z zaproszenia mnie do dyskusji. Mój głos był… demode! Nie trendy – znaczy.
I tak niestety obserwuję tę damsko – damską przyjaźń która judzi, podburza kobietę w trakcie małżeńskiego wiru i zbyt często posuwa się bezkarnie za daleko. Przyjaciółki za kobietę decydują jak ona ma postąpić i dyktują rozwiązania ekstremalne, często bardzo ostre, złe, nie biorąc pod uwagę dobra dzieci i faktu, że małżeństwa kłóciły się i godziły od zawsze, byle tylko dać im św spokój. Wyłączając bicie i znęcanie się – tu wsparcie, pomoc jest bardzo potrzebna ale też bywa, że koleżanki nie mające stosownej wiedzy potrafią bardziej pogorszyć, niż polepszyć. Lepiej to idzie facetom. Przykład:
X była bita. Panowie z rodziny wkurzyli się, pojechali we trzech do niej, i wyprosili ją z domu. Usiedli do stołu z mężem i zapowiedzieli mu że ona jedzie z nimi zamieszkać do dalszej rodziny (wszystko zostało przygotowane), a on ma dwa wyjścia – albo idzie do AA i na terapię, albo nie zbliża się do niej wcale bo mu przestawią facjatę. Zrzucili się na zapomogę dla niej, na trzy miesiące. Z dala od faceta znalazła pracę i żyła powoli się wyprostowując. On poszedł na terapię po okresie strasznego buntu i wścieklicy. Dzisiaj, po dwóch latach separacji znów są razem. Czy jest alkohol – nie wiem, panowie z rodziny zrobili tyle ile się dało. Nie namawiali do rozpadu tylko podali rękę.
Współczesne przyjaciółki posuwają się do takiej socjotechniki, że kobiecie z problemem małżeńskim robią przysłowiowy kisiel z mózgu i zdecydowanie namawiają na wojnę. Nie dopuszczają myśli, że oni mogą się dogadać, że wybaczanie było, jest i będzie wpisane w nasze życie, że bywa iż po takich doświadczeniach związki bywają głębsze, mocniejsze tylko w pewnym momencie trzeba dać im spokój i zapewnić intymność.
Wiele, zbyt wiele małżeństw się rozpada, bo mąż nie miał pojęcia że bierze ślub z przyjaciółkami i to one będą rządzić w ich związku.

 www.domaszewska.pl