czwartek, 22 maja 2014

Podróż bardzo sentymentalna.

Byłam w Goniądzu, Siwy szuka możliwości polowań na ptaki. Fotografuje je pięknie, a okolice sa przecież zagłębiem! 
Skoro Goniądz, to czmychnęliśmy do Szafranek - mojej wsi z dzieciństwa.
Bednarka – jedna z najpiękniejszych dróg wiejskich dzisiaj też ładna, choć bardziej zabudowana.
Niestety, też dwoma willami kompletnie oderwanymi architektonicznie od zabudowy wiejskiej. Trudno mieć pretensje, ale razi.
Dalej od Goniądza – pastwiska i wierzby, piaszczysta droga, wszystko jakby zastygłe lata temu.
Piękne!
Szafranki witają starym mostkiem nad strugą – potoczkiem zasilającym Biebrzę.
Na tym mostku spotykaliśmy się wieczorami – po jednej stronie chłopcy po drugiej panny. Mówiło się na niego: klub. Wieczorem szło się do klubu! :-)

Zapukałam do domu Staśka Wróbla, czyli rybaka, co to przywoził łodzią, we czwartki, ryby łowione siecią w załomach i zakolach Biebrzy. Ona wówczas zawierała w swoich zakamarach cały Atlas Ryb polskich rzek! Wielkie bogactwo.
Niegdyś wielki, ryży (dokładnie tak - ryży) chłop, siedzi dzisiaj siwiutki, ledwo co kojarzący. Uśmiechnął się, jak mnie synowa przedstawiła. Oczy się zaszkliły...

Potem już przy stole z dziewczynami - śmiechy i gadanie z Haliną, bo właśnie ją tu zastałam (na stałe mieszka w Goniądzu) i Tadziu przyjechał na chwileczkę, bo pracuje na stacji benzynowej. Na tę okazję zamknął ją na haczyk! Żeby się zobaczyć z kumpelką z dzieciństwa!  Ha! To wieś, nikt mu nagany nie wpisze.
Wspominałyśmy to jedzenie zupy na schodach starego domu. Tam nam najbardziej smakowało! W takich talerzach metalowych, emaliowanych. Zazwyczaj to była szczawiówka, gęsta od ziemniaków jajek i śmietany, żeby sytniejsza była, w miskach ale tu to chyba ziemniaki z jajem sadzonym. Na zdjęciu za nami siedzi stary dziadek, co to od wojny miał stale niezarastającą ranę na urwanej pod kolanem nodze.
I dzisiaj jestem wdzięczna mojej Mamie, że nie zaganiała nas do stołu.
Cały rok siedziałam ładnie i grzecznie przy stole, w wakacje mogłam po swojemu! W wakacje nic nie musiałam, choć mama mnie napominała "najpierw obowiązek, potem przyjemność, więc może pojedziesz z dziewczynkami do żniw?" No jasne!!! Do sianokosów, do żniw, do krów, do świń, do czego tylko! A potem kąpiele w Biebrzy, bieganie po lasach i pastwiskach, starych bunkrach. Jazda na oklep na koniu Wróblów z Tadzikiem, którego w książce (Fikołki na trzepaku) nazwałam Sławkiem, bo się „nałożył” ze Sławkiem od Krymskich.
Wybacz Tadziu!
Nic się nie zmieniłeś! Masz po ojcu ryży łeb, uroczy uśmiech i najniebieściejsze oczy, jakie widziałam! (Tak, tak, mogłabym napisać najbardziej niebieskie, ale „najniebieściejsze” brzmią bardziej po tutejszemu). Halina też niezmieniona prawie wcale, szczuplutka, wdówka od 20 lat. Podkreśla to. Widocznie bardzo kochała męża i już dla nikogo serca nie otworzyła. Odchowała dzieci. Rozmawiamy… Tadzio wali mi prosto w oczy, że pogrubiałam. Szczery ale uśmiechnięty, więc to z serca.
Ponad 40 lat się nie widzieliśmy.
Wieś się trochę zmieniła, zmarła stara Akermanowa (98!), akurat wywieszali fioletowe flagi jak jechaliśmy.
Na pożegnanie dostaliśmy „flakon” kryształowego, swojskiego bimbru!
Wzruszenie mnie trzyma cały czas, Może by tak spotkać się raz jeszcze w szerszym gronie?
Pogadać, powspominać? Podobno osuszone rozlewiska Biebrzy znów zalewają, powraca naturalne środowisko, droga nad rzekę znów jest, bo kiedyś zarosła całkiem.

…Kocham wieś. Szafranki zastygłe w pamięci - bardzo. 

Zjadamy coś na schodkach starego domu.
Danka, ja śpiąca widać, nogi Eli, dziadek, Jaśka i Halina.

poniedziałek, 19 maja 2014

Szklanka do połowy, czyli żyrafa

Czytam wywiad z Kasią Grocholą i mam „powracającą melodyjkę”.
Pani dziennikarka generalnie jest za, ale  (musi być ALE) wtrąca:
Irytuje mnie, że serwuje mi pani bajki o rycerzu na białym koniu.

- A dlaczego nie?
Bo takie historie się nie dzieją.
I tu opada mi szczęka, bo jest więcej takich zarzutów, do Kasi i innych piszących. Że jeśli piszemy o czymś fajnym, to jest irytujące bo „przecież tak w życiu nie ma!” (pominę grafomańskie dziełka typu Harlequiny – także rodzime). Chodzi o zwyczajne opowieści o pogodnym życiu.
„Bo takie historie się nie dzieją” – upiera się pani i szlus!
Co za biedni ludzie… Co za ubóstwo w postrz
eganiu świata!
Ale może to jest tak, że dzisiaj mamy naprawdę dużo – gadżetów, wolności, radości, nie umieramy z głodu, przetrwaliśmy kryzys, wieś się buduje, ogródki pięknieją, w Biedronkach tłok, w kościołach śluby w pięknych koronkach, w kawiarniach zniżki 50% dla mam z dziećmi, a mimo to  … „Dobre historie się nie dzieją!
Panuje jakaś moda retro na dostojewszczyznę. Z całym szacunkiem dla Dostojewskiego ale on był i jest niepowtarzalny. I był dobrze osadzony w swoim postrzeganiu świata. Oczywiście, że nie mam nic przeciwko mrocznym widzeniom, tematom, ale żeby był TYLKO rewers. A awers? Nie ma! – grzmią dziennikarko – krytyczki.
Tak się składa że obie , ja i Kasia Grochola cenimy świetny amerykański film „Magnolia”. Co za amerykańska dostojewszczyzna  w świetnym wydaniu! Ale i dobry obyczaj jest miły oku i komedia...
Wiele osób sięga po mrok, nędzę i krew to zazwyczaj po to, żeby wstrząsnąć czytelnikiem. OK., tak też można, ale trzeba być Larssonem, żeby zrobić to wielce udatnie. A dziś to jest częsta recepta na oklaski krytyków.
Wracam do pani dziennikarki, bo i ja się spotkałam z podobnymi zarzutami: „Tak ludzie nie żyją, nie rozwiązują swoich problemów tak  zgrabnie!” czyli panie z gruntu uważają, że problemy muszą być nierozwiązywalne, latami człowieka motać i niszczyć,  w rodzinie miłości nie ma, a jak jest to podszyta zdradą, że wszystko jest oślizgłe i podstępne, kobiety wredne albo upadłe, (ale heroiczne) a faceci to drewniane kukły bez mózgu wypełnione stereotypową sieczką.
Ale gdy posiedzieć z panią dziennikarką przy kawie i wejść w prywatne sprawy, okaże się, że wychowała się w fajnej rodzinie, że tatuś był świetny, a prababunia to z pradziadkiem poznali się w kolei transsyberyjskiej i to ci była historia! Zupełnie jak ona i jej luby w samolocie do Hiszpanii!

Spotykam się z czytelnikami, znam ludzi, historie i ich rodzin, i zazwyczaj to są normalne przypadki pełne nudnego dobrego życia, miłości i zwyczajności.
Mają krytycy rację - z tego się dobrej powieści nie ukręci!  A zwykłą powieść bez zadęć, oni z mety i tak zglanują, bo „tak nie ma w życiu”.
W moim życiu też nikt nikogo nie gnoił, nie gwałcił, nie niszczył nadto pełno tego w koło – to wszystko jest ostatnio tak eksploatowane, że już nie robi wrażenia.   
Opisywanie świata to kwestia optyki. Pół szklanki pustej, pół pełnej.
Można oczywiście rozwód roztrząsać latami, rozorywać poczucie krzywdy (albo winy), można latami w sobie hodować urazę do mamusi, że kazała nam sprzątać pokój, albo nie puszczała na randki, i do taty który był srogi i nieprzystępny. Można się wściec na jakieś życiowe niehalo, zbić w złości ślubną zastawę, ale potem już żyć na tyle fajnie, na ile się da! Skoro miliony umieją …
Nie ważne jak upadasz, ważne jak się podnosisz.
Ba! Ale gdy szybko i zdrowo podniesiesz swojego bohatera/bohaterkę, to ci tego wyniosłe dziennikarki nie wybaczą! „Tak w życiu nie ma!” – orzekną krótko.

Znam młode stare i młode małżeństwa u których miłości i dobroci, czułości i niemodnego liryzmu mnóstwo! Domy w których świeże kwiaty, domowe nalewki, przytulanie i serdeczność, kulawy pies z przytułka jest codziennym obyczajem. Historie miłosne ludzi w średnim i dojrzałym wieku jak z bajek, aż korci żeby o tym pisać! Ale … zawsze się znajdzie pani dziennikarka, która wie, że „tak dobrze to nie ma!”. Biedna.
To jak z Anglikiem, który po raz pierwszy poszedł do ZOO i stanął przed klatką z żyrafą. Wielce zniesmaczony powiedział: „Coś takiego! Nie róbcie z nas idiotów! TAKICH zwierząt po prostu nie ma!”.
 

poniedziałek, 12 maja 2014

Baba dziwo i dziwki czyli Sodalicji Mariańskiej głos.

Mam wrażenie że wielu domorosłych komentatorów muzycznych (!) szermujących określeniami "skandaliczne, kurestwo, to mi uwłacza, cycki a sprawa polska, etc." nie słyszy siebie. Podobnie brzmiał i brzmiały (i brzmią) gromy i perory Sodalicji Mariańskiej, czy Armii Zbawienia.
Wielu feministkom też się udziela ten ton stróża, sorry - stróżki moralności. Wywalczyłyśmy równouprawnienie czy nie? Ktoś (KK, albo panie od feminizmu) narzucają tonem mentora artystom (i nie tylko) swoje zdanie o prowadzeniu się, ubieraniu i zachowaniu. Co to jest?! Z jednej cenzury w drugą?
Ktoś musi nam, wolnym kobietom mówić, co nam wolno zakładać, w czym wyglądamy dobrze, a w czym jak dziwki, że dekolt tak, ale nie taki, a mini tak, ale nie na scenę?
Nie dość dyktatu Horodyńskiej z Jacykowem?
Jeśli kobieta ma wolną wolę i chce pokazać dekolt, pupę, oblizywać wargi i ubijać masło na scenie, a jakieś jury to akceptuje - to wolna droga na Konkurs Jakiśtam! Proszę rzucić okiem na sceny darcia pierza w musicalu Chłopi (jakiś problem?), na znane piosenkarki typu Miley Cyrus, czy Rihanna, a też innych wiele. Dzisiaj otwieram MTV i leje się nędzny jarmark, wulgaryzm i obciach. C'est la vie. Dopuściliśmy i mamy!
Pretensje w formie pisemnej należy zgłaszać do eksporterów naszego dobra narodowego, a nie wykonawców, jak dla mnie czasem też zbyt wulgarnych (vulgaris - pospolity, ludowy, powszechny). Ja w ostatnim konkursie wolałam pogwizdujących Szwajcarów.
 Ale nie pouczam publicznie Cleo, w co ma się ubrać i jak śpiewać, ani jej nie obrażam (jak Kinga Matusiak dając w tytule felietonu słowo prostytutki), ani Donatana jak robić kasę na disco polo, bo czy to moja sprawa?

Wykrzykiwanie, że "ona nas reprezentuje" to też tęgi absurd!
Czy zespół Lordi, Marilyn Manson albo Conchita Wurst kogokolwiek reprezentuje, poza sobą? 
Czy na podstawie ich wyglądu będziemy sobie wyrabiać zdanie o kraju, z którego pochodzi? 
Będziemy oceniać mężczyzn albo kobiety Szwecji, Austrii czy Czarnogóry po wyglądzie piosenkarki czy piosenkarza?!
Czy ktoś na świecie będzie na tyle głupi, że będzie utożsamiał Polki (Słowianki) z jakąś piosenkarką?! Czy chłopiec o wyglądzie dziewczęcia ale z brodą komukolwiek zagraża? W czym jest inny od innych drag queens? Od Lady Gagi? Robi komu krzywdę? Komu?
Skąd zatem tyle jadu i niechęci w wypowiedziach? To dziwacznie, wielkie zacietrzewienie, oburzenie rodem z Chłopów Reymonta, słowa - jak wóz z gnojówką dla Jagny - Cleo i tancerek?
Tak naprawdę śmieszne.
Strach myśleć, co będzie, gdy na scenie zaśpiewają syjamskie bliźniaki.

A ksenofobia jest w wikipedii pod "K". 


piątek, 9 maja 2014

We wtorek kaczka jeszcze żyła…

Przypomniało mi się opowiadanko Roberta Lamoureux pod tym tytułem.

Mam z naszymi kaczkami podobnie:
Rok temu zadomowiła się w pobliskich szuwarach kaczka. Wiem, że
zasiadła na jajkach, więc jej nie przeszkadzaliśmy.
Była płochliwa, zdarzało się jej wzlecieć dokądś, bo się przestraszyła
dźwięku czy kogoś, kto blisko przechodził. Taka była.
Mijały dni.
Kiedyś strasznie lało, tak strasznie, że widziałam jak się podniósł
poziom wody w tym jeziorku bajorku przy którym ją nienachlanie
(przysięgam!) obserwowałam.
Widząc potop poszłam do niej – kaczka sfrunęła na łąkę obok, a
gniazdo… miałam rację, całe w wodzie! Uklękłam, wyjęłam z wody jajka,
przyniosłam ściętą, suchą trawę spod kopczyka, uformowałam nowe
gniazdo, poukładałam te jej jajka i przysłoniłam gałęzią. Nie miałam
nadziei na to, że siądzie, ale… siadła! Skakałam z radości. Siwy się
śmiał – „Kanapki jej zanieś i gorącej herbaty”.
Deszcz przestał padać, a ona siedziała dzielnie. Było już tuż, tuż do
wylęgu gdy zajrzałam, a tam o, zgrozo!  Gniazdo puste! Ktoś zabrał
jajka, kaczka odfrunęła zapewne z pękniętym sercem – pomyślałam
romantycznie.
Jakiś pies? Jakaś inna zwierzyna? Żal kaczuchy, złość na drapieżnika –
no, żesz kurcze! To my tu wojujemy z powodzią, ratujemy jajka, ona
siedzi jak słup soli - nieruchomo, jak jakaś bohaterka, a jakieś
pazerne zwierzę bierze jajka jak swoje?! Kilka znaleźliśmy zakopanych
opodal w piasku, na grządce… Ki diabeł?! Głodny diabeł!

W tym roku kaczka zadomowiła się w cudownie sprytnym miejscu – bardzo
ukryte gniazdo przygotowałam jej w szuwarach, ze słomy, nakryte
gałęziami świerku. Cudne! I kaczka to sobie zagospodarowała i siadła,
owszem, na jajkach! Miała takie sprytne wyjście na jezioro, korytarz z
traw, maciupką, zakamuflowaną zatoczkę przed tym korytarzem, świetne!
Czasem ją obserwowałam, wieczorami albo świtem - szła coś zjeść.
Bywało, że jej zostawiałam rozmokły chleb w tej zatoczce. Zjadała!
Siwy się śmiał i pytał, czemu nie zupę albo klopsiki i czemu nie
położyłam jej tam parasolki i pampersów dla kacząt.
Wczoraj poszłam zobaczyć, bo już byłaby pora wylęgu - co się dzieje? A
tam… puste gniazdo ze skorupami (więc się chyba wylęgły?), dwa jajka
zimne – zmarzły, bo były na dnie, więc ciągneło im od spodu chyba… ale
przecież tyle tam słomy było! – biadoliłam. Nawet kartki nie
zostawiła: „Wylęgło się 6. Odchodzę, dzięksy za chleb. Pozdrawiam. K”.

Najpewniej jednak ktoś jej zeżarł miot. Smutne, ale taki jest świat
natury, drapieżniki mordują krwawo inne zwierzęta, bo są głodne i
muszą nakarmić swoje dzieci. C’est la vie.

*

Często spotykam rozczulające teksty o zwierzaczkach, a to o
szczęśliwych kurach, a to zdjęcia rozkosznych barabaszków kotka i
pieska na kanapie. No śliiiicznie, doprawdy, niu – niu, ale naturze to
nie występuje. W naturze zwierzęta są niemiłosierne, skupione na
sobie, bezwzględne dla napastnika, konkurenta czy osobnika słabszego.
Ewenementem jest w stadzie zatroszczenie się o osierocone małe,
zazwyczaj sierotę któremu drapieżnik zeżarł matkę odtrąca się i ono
ginie z głodu albo zjedzone przez kogoś. Konkurenta przegania się,
żeby siać wyłącznie swoje geny, a zapładnia tyle samic ile się da.
Samce mają kilka samic w stadzie!
Żaden mąż nie dba o żonę bo i związków mało – zazwyczaj u łabędzi czy
słoni, pingwinów… U innych pan po zapłodnieniu leci szukać innej żeby
ją zapłodnić, o samicę nie dba w ogóle, w wychowaniu potomstwa nie
uczestniczy, no u drapieżników młode przechodzą szkołę życia żeby
nauczyć się mordować czyli zdobywać jedzenie.
Osobniki chore i zdeformowane zagryza się lub całkowicie odtrąca – nie
ma miejsca na humanitaryzm, dzięki temu zresztą gatunki trwają latami,
tysiącami lat! Gdyby dawałyby wśród siebie miejsce dla chorych i
słabych członków stada – nie przetrwałyby. Takie są prawa natury!
Węże dość długo połykają upolowane zwierze, nie zawsze je zabijając
jadem, (dusiciele jadu nie posiadają) najczęściej kłami wpychają sobie
żywą żabę, kapibarę czy innego zwierza do jamy brzusznej. Zwierzak
jeszcze żyje w świadomości! Okrutne? Nnnooooo…
Wypieszczona moja jamniczka instynktownie rzuciła się w trawę, by tam
zagryźć ślicznego, małego zajączka. Zagryza żaby, szczeka na konie.
Jest wszak drapieżnikiem! Koty polują na słowiki, bo drapieżnikami są!
A już małpy bonobo, sieją zgorszenie bo cały czas się cieszą seksem.
Każdy każdemu „robi dobrze”, co chwila ktoś kogoś bzyka albo robi loda
czy szybką minetkę – ot tak, dla radości obopólnej. Bez ślubu!!!

***

Świat zwierzęcych instynktów i zachowań jest jednak różny od naszych,
a romantyczne uniesienia prowadzą nas często w uczuciowe „maliny”.
Antropomorfizujemy zwierzęta, bo tak nam wygodnie, fajnie jest myśleć,
że myślą jak my, ale tak nie jest. Czują radość (szczególnie to widać
u udomowionych np. psów), smutek, ale inaczej pojmują świat i żyją po
swojemu, egocentrycznie, brutalnie, z lękiem wpisanym na stałe w
instynkt.
Ludzie są jednak zupełnie inni od zwierząt biorąc z nich tylko to, co
chcą zobaczyć w romantycznych porywach antropomorfizacji. Lepsi? To
wielkie, filozoficzne pytanie.
Prawa natury są nieubłagane – silny zjada słabszego, w wyziębionych
jajkach zamierają ptasie płody, np. szczury czy papużki zagryzają
swoje młode gdy czują niebezpieczeństwo lub gdy pokarmu za mało,
(zwłaszcza w klatkach). Głodny jastrząb zjada kaczęta bo… jest głodny,
albo ma głodne dzieci w gnieździe, i tylko nie wiem czemu modliszka
zżera faceta po dobrym seksie.

Poantropomorfizuję sobie… może seks kiepski? ;-)

piątek, 2 maja 2014

Pani Krysiu! Taka sytuacja

Przyjeżdżam na parking – miejsc sporo, ludziska jednak w kościołach i w domach, bo to dzisiaj duuuuuże święto. Zaparkowałam w miejscu wolnym na trzy samochody, bo jeżdżę półciężarówką, łatwe to nie jest. Zawsze staram się tak stanąć, żeby wsiąść i wyjechać dało się łatwo. Załatwiłam sprawę i wracam – obok mnie, znaczy obok mojego samochodu czerwona osobówka, a w niej pan.
Miejsca do tego żeby wsiąść najnormalniej – malutko… Do półciężarówki wsiada się niełatwo, trzeba (zwłaszcza, gdy się nie jest wielkim kowbojem) na stopień i dopiero do środka. Za nic się nie da tak jak do osobówki, gdy ciasno, to przy półotwartych drzwiach MOŻNA się wsunąć, jak po łyżce do butów. Tu – nie, ale zmierzyłam okiem i pomyślałam że jak się postaram to nawet bez burzenia spokoju pana w czerwonej osobówce – poradzę.
Otworzyłam drzwi na ile się dało, wrzuciłam torby, i spróbowałam wsiąść zapominając o tym, że wiotka i szczupła to ja już byłam. Żeby się wcinać to jeszcze z 5 cm! I … lekuśko stuknęło. LEKUŚKO! Delikatnie, bo z bardzo bliska, pod kontrolą!
Wsiadłam. Pan wyskoczył i puka do mnie zdenerwowany i z mety w afekty:
- Czy pani nie widzi, że mi pani samochód obtłukuje?!
Spoglądam – nie widzę  żadnej szramy, zadrapania. NIC i mówię spokojnie
- Ciasno jest, więc wsiadałam najdelikatniej jak mogłam, przepraszam, ale może nawet drzwi dotknęły pańskiego samochodu, ale bez widocznych efektów.
Pan czerwienieje i pokazuje mi palcem chaotycznym ruchem wyimaginowane zranienia jego samochodu wołając już dość dramatycznie:
- O! Tu, tu, tu, wszędzie! Walicie jak się da!
- Walicie? …Znaczy jakiś spisek?
- …tak sobie nic nie robicie, że ktoś stoi obok i walicie!
Cholera mnie wzięła dopiero teraz:
- Szanowny! Nie dałam rady wsiąść do samochodu tak pan zaparkował! Trzeba inaczej stawać. O!, ile miejsc w koło!
Widzę, że to młody dość facet, ale z tym niebezpiecznym błyskiem histeryka w oku. Ma w oczach skłonność do indyczenia się.
- O! Jaka hrabina! Że ma wielki samochód, to już myśli że wszystko jej wolno!
Tak, "hrabina" to poważny argument. Zamykam dziób, ale pan nadal szturcha mój samochód wskazując na drzwi i wołając że „wszyscy się rozpychają jak chamy jakieś”.
- Chce pan? Wezwiemy policję! – proponuję i przez moment na jego twarzy pojawił się cień nadziei na to, że ta policja przyjedzie z osikowym kołkiem czy co… ale ja mam dalszą propozycję: - pouczą pana jak parkować, bo to pan zaparkował później uniemożliwiając mi normalne wejście do samochodu a skoro wiecznie wszyscy pana obstukują, znaczy że pan nie parkuje jak należy!
Zamknęłam drzwi a pan… mało to wiarygodne, ale histerycy tak mają, trzasnął swoimi drzwiczkami w moje! Ja znam grubość własnego lakieru i toporność mojej półciężarowy. Jest całkiem prawdopodobne, że kant jego drzwi tym zrobiły sobie jakiś odprysk. Spojrzałam na niego z obleśnym spokojem, a on z triumfem, bo w takiej ciasnocie nijak wycofać! 
Jestem ambitna. Było naprawdę bardzo ciasno a pan wściekły, za Chiny się nie posunie, za mną też mało miejsca, bo moja półciężarówa nie ma obrysu smarta… No, ale uczyli mnie fajni kierowcy – Daruś, Czarek, Teksas…! No i od trzynastu lat jeżdżę półciężarówą i nie jest to terenówka na niby, czyli śliczna damska torebka udająca auto terenowe. Zawsze staram się, by nikomu nie zrobić kuku.
… Na siedem, co najmniej, wahnięć, tak co dziesięć centymetrów przód - tył, jedynka - wsteczny wycofałam moją brykę, bo nie raz już musiałam ćwiczyć to wycofywanie jak po „palcu” i nauczyłam się spokoju w tej materii i w takiej sytuacji.
Powinnam była wysiąść, dać mu moje tobołki i kluczyki i pokazać jak on wsiadłby bez zahaczania o cokolwiek? No, ale wiadomo, ze najlepsze rozwiązania przychodzą nam do głowy PO CZASIE.
Czemu ja o tym, pani Krysiu?
Aaaa, tak sobie. Bez obaw – nie zwyzywam całego męskiego rodu od debili i chamów, bo dobrzy i kiepscy kierowcy zdarzają się po prostu po obu stronach płci. Podobnie ze skłonnością do indyczenia się – i faceci to mają i panie.
A do pana rzekłabym tak, jak gadał mój tatko: „Nie narzekaj na lustro, gdy gęba krzywa! Naucz się parkować tak, żeby nie być poobijanym, bo to nie żaden spisek, a zwyczajna fujara z ciebie, Szanowny!”.

Na koniec mała scenka autentyk, która mi się przydarzyła dawno, gdy jeszcze jeździłam maluchem. Róg Hożej i Marszałkowskiej, pani przede mną rusza i natychmiast hamuje, bo się zlękła samochodu, który gnał jak wariat środkowym pasem Marszałkowskiej. Z hukiem wylądowałam jej w… tyle.
Wysiadamy. Widzę, że huk – to łamanie się tego czarnego, plastikowego zderzaka. Od tego wszak jest i… nic więcej! Jej nic! Pani podbiega i robi obdukcję swojego a potem mojego auta. Tłumek gęstnieje. Jak widzę po ludziach mają nadzieję, że zaraz weźmiemy się za kudły!
- To pani zderzak… - mówi pani podnosząc jedną z jego części i podaje mi. Zagląda mimo chodem do wnętrza. Bardziej zagląda…
- Gdzie pani to kupiła !? – pokazuje na Niepamiętamco.
- To….? – jestem nieco zbita z tropu ale odzyskuję rezon i odpowiadam – w IKEI!
- Mieli jeszcze?!   
- Mieli! Dopiero co chyba przyszła dostawa.
- A inne kolory? – pani świadoma że właściwie nic jej nie jest, spokojnie sobie ze mną gada. Ja też na spoko, bo i mi też nic poza tym plastikiem, żadna sprawa przecież. Tłum okazuje rozczarowanie i rozchodzą się. Ja i pani też się żegnamy. Przepraszam raz jeszcze, ona, że to jej wina, i machamy do siebie przyjaźnie.
Koniec. Kurtyna.
Można? Można… I to nie zależy od płci – więcej od dobrej woli i zakresu szkód.
Choć i byłam świadkiem wielce zimnej krwi pana, któremu mój syn (w mojej obecności) w poślizgu po lodzie skasował tył ślicznego Lexusa, a pan w garniturze (ho, ho, jakim fajnym) tylko podał mu swoją wizytówkę i burknął: „Widziałem we wstecznym, że mi pan dowali. Pulsacyjnym pan jeszcze nie umie?”
Nie, jeszcze nie umiał.
Konkluzja?
Dobre ubezpieczenie i umiejętność parkowania zdecydowanie sprawią, że indyczenie i afekt (czyli agresja) słabnie. J 

PS Nie wiem czemu pasuje mi tu ten Gołas!  https://www.youtube.com/watch?v=QfuZ8_3BjgE&feature=youtu.be