poniedziałek, 3 września 2012

Szczerbaty nocnik.



„Lęk wysokości” film polski.
Trochę mi głupio to pisać, ale ja nie jako krytyk filmowy, a prosty odbiorca:

To smutna historia, nawet bardzo smutna, bo dotyka schizofrenii. Niestety znów, jak to u nas, reżyser nie wierzy, że dla widza to już samo w sobie smutne, musi tak dowalić, przesterować wszystko, żeby się aż niedobrze zrobiło:
– dźwięk, jak zwykle na granicy zrozumienia. Mamrotanie, burczenie, ogólnie „dźwięk naturalny”, czyli na granicy zrozumienia dialogów. Sporo kurew oczywiście i pokrzyków.
– obraz właściwie biało-granatowy z odcieniami czarnego (Smut! Smuuut ma być wielki!), często zamazany, deszcz w tle, a jak bohater ma wspominki czy co, to już okropnie, bardzo i strasznie zamazane, z efektem zdartej taśmy filmowej, bo widz się nie zorientuje inaczej, że to retrospekcja! Widz głupi jest!
– syn bohatera pracuje w TV i oczywiście jest nonszalancki i ponury, i przykry (Dorociński, bo, kto? No jeszcze mógłby Majchrzak starszy), żona się z nim męczy, bo on ma traumę. No, ma, jak każde dziecko shizofrenika i rozwiedzionych rodziców, ale nie wierzę, że zawsze taki spięty i zły.
– Wszystko tu jest drrrramatyczne, ciemne, że nic tylko się powiesić.

Kino polskie... Nie umiemy opowiedzieć prostej historii, nawet prostej i smutnej – bez przekleństw, dramatu i tragedii na granicy kompletnego popieprzenia, zdjęć nieostrych i rozedrganej kamery, bez jakiejś naszej „shizy”, która gra główną rolę w każdym prawie polskim filmie.
Za moich czasów funkcjonowało powiedzonko:„Jaka jest różnica między szczerbatym nocnikiem a filmem węgierskim? Żadna, ani na tym, ani na tym wysiedzieć się nie da”.
Ja od dłuższego czasu na polskich filmach jakoś nie mogę. Ostatni jaki zaliczyłam bez bólu, to piękny, (i smutny!) „Tatarak”.

NIE lubię tej naszej maniery udramatyzowania wszystkiego, dosolenia i dopieprzenia ponad wszelką miarę, „bo widz nie zrozumie”, bo koniecznie trzeba te ważniejsze sceny wykapitalikować (od kapitalików rzecz jasna), wykrzyczeć, naszpikować kurwami, żeby było po naszemu, ściemnić obraz i zdjąć kolor, bo to życie, Panie, to takie czarne jest! Jak to męczy!
Lubię prostotę, klarowność, zwyczajność. Wczoraj obejrzałam z frajdą amerykański (no jednak!) „The Notebook”. Temat - Alzheimer i... pięknie, prosto opowiedziana historia. Ten sam temat – „Iris”, też pięknie opowiedziane, smutne, ale niedołujące do granicy wytrzymałości. Świetne zdjęcia, doskonałe aktorstwo starych aktorów – Gena Rowlands, James Garner, Judy Dench, Jim Broadbend i rzesze innych, starych aktorów, których Ameryka się nie wstydzi tylko dlatego że starzy, a wręcz odwrotnie – eksploatuje ile się da.
My zachłysnęliśmy się Danutą Szaflarską, bo już bardzo stara ale wszelkie inne role odmładzamy szczególnie gdy to telewizja i musi być GLAMOUR.
Tak, tak, amerykańskie kino, proste, zwyczajne, może i słodkie (smutne) zakończenia, bez dodatkowych udziwnień, ale ogląda się to doprawdy dobrze, bo jak powiedział Leon Niemczyk, „Ja idę do kina żeby obejrzeć jakąś historię i wzruszyć się, a nie umęczyć”.
Oddaję co cesarskie :
W „Lęku wysokości” absolutnie rewelacyjny KRZYSZTOF STROIŃSKI – bezapelacyjnie genialna rola w tym wszystkim. Rola oskarowa, prawie niema, bardzo aktorska, głęboka i bez przegięć. Świetna, Panie Krzysztofie!


Kadr z filmu "Lęk wysokości". Marcin Dorociński (z lewej) i Krzysztof Stroińsk, fot. Kino Świat

8 komentarzy:

  1. Moge sie tylko wypowiedziec na temat filmow szwedzkich, w kazdym ktos musi myc zebiska, ktos musi rzygac, ktos musi byc agresywny i krzyczec jak oszalaly.

    OdpowiedzUsuń
  2. Niestety od dłuższego czasu dochodzę do przekonania, że polskie kino, próbuje na siłę dostosować się do młodego widza. Przy tym oczywiście wszystkich traktując pod etykietą "widz jest głupi - widz nie zrozumie", a jak widz nie zrozumie to cała praca na nic, więc trzeba mu wskazać palcem, gdzie ma patrzeć, jak ma patrzeć, a już najlepiej to podyktować mu wachlarz emocji, żeby przypadkiem nie wybił się z schematu, prowadząc go za rękę od sceny do sceny. Krzywdzące dojrzałego widza, ale zyskujące sympatię nowych, młodych. Nic tak nie przyciąga dzieciaków jak "Kurwa na kurwie" sama była świadkiem, gdzie pełna sala widzów ziewała, a grupka "dzieciaków" miała ubaw po pachy, bo padła piękna wiązanka przekleństw pod patronatem ministra kultury. Cóż.
    Osobiście cenię sobie kino offowe, bo do tego wielkiego od jakiegoś czasu mnie po prostu nie ciągnie, nie ciągnie mnie do obejrzenia tego samego schematu, z tą samą puentą, w tych samych barwach, by wyjść z tym samym przekonaniem i w tym samym humorze, co zawsze. Idę oglądać film, a nie gwiazdy, nazwiska grające bez mała w każdej produkcji - to największa bolączka naszego kina.

    Pozdrawiam,
    Ilona

    OdpowiedzUsuń
  3. Kto do jasnej cholery, więc szkoli, kto uczy tych młodych filmowców? Kiedyś mówiło się o Polskiej Szkole Filmowej, a teraz? Dlaczego to wszystko zaginęło? Może ktoś by się pokusił o wyszukanie przyczyn, bo narzekania to ja też mam dosyć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Obawiam się że dzisiaj w dobie "szczania na pomniki" oni tylko lizną sztuki filmowej na poziomie podstawowym a potem "wiedzą lepiej".
      Autorka.

      Usuń
  4. Świetny blog koleżanki która się zainspirowała - http://segritta.pl/kinowe-maslo-maslane/

    OdpowiedzUsuń
  5. A tak nawiasem mówiąc, w filmie "Lęk wysokości" Stroiński jest tak przeobrażony przez charakteryzatorów, że jakby z tą białą brodą i łysiną na głowie usiadł obok mnie w jakiejś restauracji, to bym go nie poznał.

    OdpowiedzUsuń
  6. A myślałam,że całkowicie się nie znam na filmie:)Mam podobne odczucia- z dobrego, ważnego tematu zrobili film miałki, smieszny momentami przez ten napompowany sztucznie dramatyzm.A zapowiadał się tak świetnie.

    OdpowiedzUsuń
  7. Wydaje mi się, że podsumowanie: "Wszystko tu jest drrrramatyczne, ciemne, że nic tylko się powiesić" jest grubą przesadą. Fakt, film nie jest lekki i przyjemny, ale niestety nie dało się inaczej w realistyczny sposób przedstawić strasznej choroby, jaką jest schizofrenia. Jednak ja widziałem w nim, oprócz ciemności, także sporo "jasnych" momentów :). Na przykład "ciepła" postać żony głównego bohatera, scena w Tatrach, scena zakupu telewizora :). Ładna wizualnie była scena z pilotami, zresztą w ogóle zdjęcia mi się podobały, nie było nadmiernego - jak to zarzucasz - epatowania mrokiem. No i tych kilka spokojnych rozmów syna i ojca, takich zwykłych, ludzkich, pomimo ich wcześniejszych bolesnych przeżyć.

    Przypomniał mi się przy okazji wywiad z Dużego Formatu na temat innego filmu, "W pół drogi": http://wyborcza.pl/duzyformat/1,128009,12384403,Umieranie_bez_dubli.html. Reżyser mówi tam: "Chcemy patrzyć na umieranie jak na wzruszający proces, kiedy ludzie załatwiają ostatnie sprawy, mówią do widzenia i w spokoju odchodzą. A umieranie bywa potworne. W sensie fizjologicznym i psychicznym. Chory bywa nieznośny - złości go to, że ktoś mu pomaga, i to, że nie pomaga." Nasuwa się pytanie, czy my, jako widzowie, nie przyzwyczailiśmy się za bardzo do przedstawiania cierpienia w taki wzruszający, ale jednocześnie wyidealizowany sposób?

    OdpowiedzUsuń