sobota, 22 lutego 2014

Restauracja

Wiele lat temu, kiedy byłam mała, restauracje były nam, dzieciom, właściwie nieznane. Za to znane były obiady u babci czy cioci, czyli tzw. gościowanie.
Były gdzieś w dalekim świecie, na przykład w Śródmieściu albo na Starówce restauracje, z których zalatywało jedzeniem a wieczorami i muzyką, bo był i dancing, ale to było równie odległe, wyjątkowe, jak wesołe miasteczko czy cyrk, który przyjeżdżał do miasta raz na rok.
Pamiętam jak mojemu tacie się ciut polepszyło i zaczął raz w miesiącu zapraszać mnie i mamę do restauracji. A tam, proszę ja was, frytki!!! Za moich dziecinnych lat frytek się w domach nie smażyło, kto marnowałby flaszkę oleju na fanaberie? Nie było bud z frytkami i hotdogami, ani mrożonek. TAK! Nie wymyślono jeszcze mrożonek, więc nie było w sklepach frytek karbowanych, ani cieniuśkich typu toothpick, amerykańskich ze skórką – ŻADNYCH!
Wracając do restauracji – tam te cuda bywały! I jeszcze bywały tam dania takie, jakich ani babcia, ani ciocia nie wymyśliły. U babci czy cioci to był faszerowany kurczak albo sznycle, pieczony schab, albo - co najgorsze - bitki w sosie z kaszą. Dorośli się objadali, chwalili kaszę, że taka sypka (blee), albo że kopytka mięciuchne, czy buraczki (ojeja, jak można było lubić buraczki?!) znakomite!
Mama i ja będąc w restauracji z tatą miałyśmy każda swoją frajdę. Mama, bo nie musiała gotować i zmywać, a ja że były frytki i kelner, który się nachylał i pytał, co bym chciała, bo był tam i rumsztyk w karcie, i rostbef po angielsku, i chateaubriand z polędwicy, i stek wieprzowy z cebulką, i szaszłyk, i sztufada w sosie myśliwskim. Jej!
Ciotka Zośka, u której jadało się czasem na spotkaniach rodzinnych pyszności, opowiadała mi jak ją odwiedził kuzyn Felek z synkiem. Rafałek miał z 9 lat i pałaszował ciociny obiad z apetytem, a potem, żeby ciocię wychwalić pod niebiosa, powiedział jej z wielką miłością w oku:
– Ciociu! U ciebie jest pysznie jak… w restauracji! 
Ha! Dzisiaj restauracje i knajpy chcąc zdobyć klienta piszą, że: „U nas jak u mamy!” (zamiennie – babci).

Właśnie zastanawiałam się, kiedy odkryliśmy restaurację jako zamiennik, jako alternatywę do niedzielnego (czy każdego innego) obiadu? Późno.
Dzisiaj to już się stało normalne – pójść do restauracji. Czy to bar mleczny, knajpka, czy restauracja – jednak stać nas raz na jakiś czas, a już zwłaszcza w podróży! Już Polak nie taszczy ze sobą na wczasy maszynki spirytusowej i tony puszek gulaszu angielskiego i rosołu w proszku. Na świecie karmienie ludzi jest bardzo powszechne i zależy od zasobności kieszeni czy zjemy w przydrożnym grillu, rodzinnej karczmie, czy na salonach ze śnieżną bielą obrusów, kelnerami we frakach, gdzie zupę podaje się w filiżance wielkości połówki mandarynki, a nad drugim daniem zapłaczemy żałośnie, widząc malusią kupkę wymyślnie ułożonego jedzenia w gustownych bryzgach sosu, na talerzu o powierzchni hektara kwadratowego. Tu płacimy za nazwisko szefa, za gotowanie w ciekłym azocie albo w próżni – jeśli chcemy, oczywiście!
Bo jeśli nie, to ufamy małym, rodzinnych restauracyjkom, w których ludzi zawsze pełno – to oznaka, że dobrze tam karmią.
Ze zdziwieniem dowiedziałam się, że nawet biedne Tajki zdecydowały się na karmienie rodziny w knajpie obok miejsca zamieszkania, bo gdy policzyły prąd, produkty, wodę, środki czystości okazało się, że ekonomiczniej jest zjeść to samo, co ugotowałaby gospodyni obok, w barze, często u sąsiadki, bo barów tam mnóstwo. 
U nas wciąż to jeszcze rodzaj luksusu – zjeść w knajpie, „na mieście” to jednak ho, ho!
Owszem bywa, że uroczy pan domu zabiera rodzinę na hamburgera z frytkami, albo na pizzę do sieciówki przy okazji zakupów w megastorze, ale pominę to milczeniem, żeby owego fast foodu nie okrasić jakim niezdrowym przymiotnikiem. Wspólna, rodzinna wyprawa na obiad do restauracji stale jeszcze nie mieści się nam w standardach. A że po podliczeniu składników spożywczych, wody, gazu, a też czasu na gotowanie i zmywanie, wyszłoby taniej, to już nas jakby nie interesuje. I tylko tak myślę, że w domach często tata zjada obiad przed telewizorem, mama przy kuchni rozmawiając przez telefon z siostrą albo mamusią, a dzieci w pokojach przed komputerami. W restauracji musieliby siedzieć przy stole, nie trzymać na nim łokci, nie hałasować, nie kłócić się i… rozmawiać.
A to może okazać się trudne!


5 komentarzy:

  1. Restauracje z mojego dzieciństwa były magiczne, tylko tam były frytki i krem sułtański na deser :). Tej magii w dzisiejszych przybytkach kulinarnych już jest zdecydowanie mniej. A może to tęsknota za dzieciństwem?? Co prawda teraz obsługa jest zdecydowanie bardziej miła, ale wiadomo zmieniły się standardy. Co do samego jedzenia, no cóż, teraz już nie wzdycham za frytkami bo są wszędzie, a krem sułtański....chyba bym już tego ulepka nie zjadła. Wspólny obiad z rodziną u mnie jest na co dzień, no teraz już rzadziej bo dzieci się rozjechały po świecie, ale jak były w domu to był stałym elementem dnia, wspólny stół, posiłek, rozmowa. Ale tego trzeba zwyczajnie domowników nauczyć i wymagać.

    OdpowiedzUsuń
  2. Chodzimy, lubimy, nie tylko od święta. Wprawdzie lubię gotować i wymyślać różne fajne dania, ale czasem wolę, żeby ktoś to zrobił za mnie. W Warszawie knajpek nie brakuje, cenowo też można znaleźć przyzwoite, np. na Saskiej Kępie jest kilka sensownych. W tygodniu rzadziej, raczej w weekendy. I obowiązkowo na urlopie, szczególnie lubię góralskie klimaty, właśnie jestempo tygodniowym obzarstwie w Szczyrku, pysznie było!

    OdpowiedzUsuń
  3. Ciekawa refleksja.... Pozdrawiam

    P.S Na bloga trafilam przypadkiem po przeczytaniu Domu nad Rozlewiskiem i sadze, ze sie tu zadomowie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Restauracja kiedys - jak Pani pisze - byla swietem. W dzisiejszych czasach jest juz miejscem spotkan. Coraz rzadziej zapraszamy ludzi do domu, spotykamy sie w tzw knajpkach. Juz dawno nie bylam w restauracji takiej z prawdziwego zdarzenia, gdzie kelnerzy elegancko ubrani caly czas sie kreca przy stoliku, gdzie dania sa prawdziwymi dzielami sztuki i gdzie wymagany jest odpowiedni stroj a komorka na stole byla nie do pomyslenia.
    Pamietam, mieszkajac jeszcze w NL bylam na przelomie wiekow (tak dawno temu!!) w restauracji palacowej http://www.hetkasteelvanrhoon.nl/default.asp?page_id=15&name=BIGGO%20restaurant i tam wlasnie tak bylo - czulam sie jak w swiecie bajkowym, nie bardzo wiedzialam jak sie zachowac. Niezapomniane przezycie :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Mam dość liczną rodzinę i wszyscy lubimy domowe obiady pierogi i gołąbki to nasze ulubione niedzielne dania.Pani Małgorzato chyba wszystkie książki przeczytałam czekam na następne.Pozdrawiam z Płocka.

    OdpowiedzUsuń