środa, 7 stycznia 2015

Nie mam pomysłu ma noworoczny tekst


...może coś o przyjaźni? Czasem je tracimy i wydaje nam się że świat się zawalił, a tu ... nie.

"Kochana Moja Rozmowa przez ocean" - tekst mojej córki.. 


    Mamuś!
Straciłam w życiu dwie wielkie przyjaźnie, które
miały być po sam grób i wsze czasy. Jedna zaczęła się
w podstawówce, druga grubo po studiach, więc jak
widać nie ma reguły co do tego, kiedy zostały nawiązane.
Przyjaźń jest związkiem dwojga ludzi i jak związek
należy ją traktować – jako taka wymaga pewnego
rodzaju „chemii” na początku, wspólnych pasji lub
choćby hobby w trakcie − jakiegoś punktu stycznego,
dobrze rozumianej wierności oraz obustronności
i równowagi we wkładzie. Mam w swoim życiu dwie
czy trzy takie osoby, które mogę nazwać przyjaciółmi,
z którymi widuję się, a nawet tylko kontaktuję, raz
czy dwa razy w roku. Przyjaźń działa, bo i mnie, i im
taka częstotliwość odpowiada – nie jesteśmy o siebie
zazdrośni, dajemy sobie przestrzeń, a kiedy już się zetkniemy,
nie możemy się rozstać przez cztery, pięć godzin.
A potem znów pół roku przerwy. Z inną przyjaciółką
SMS-ujemy z każdym newsem i ważniejszym
przemyśleniem. Kiedy nie mamy kontaktu przez parę
dni, któraś zawsze wyśle „żądanie raportu” – i z tym
też nam obu dobrze! Z kolejną przyjaciółką wciąż się
na siebie obrażamy i boczymy, ona, że ja się znów nie
odzywam, ja, że jak już się odezwę, to ona „nie chce
o tym rozmawiać”. Tak to już jest z chemią, że na różne
pierwiastki reagujemy różnie. Czasem wybuchowo,
czasem obojętnie, czasem inhibitująco, czasem
aktywizująco. Taki lajf, jak to się mówi.
Ale prawdą jest, że z wiekiem do przyjaźni mam
stosunek coraz ostrożniejszy. Często dana znajomość
zaczyna się pięknie i ekscytująco, ale prędzej czy później
drogi albo poglądy się rozchodzą i trzeba na sprawie
położyć krzyżyk. Jeśli gra jest warta świeczki, znajomość
utrzyma się dłużej, choćbym zmieniła pracę,
miasto lub wyznanie religijne – bywało i tak.
Często jednak z daną osobą bardzo dużo łączy
mnie na jednej tylko płaszczyźnie, a przy zmianie
tej płaszczyzny nagle robi się niezręcznie i brakuje
tematów. Ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem.
Kiedyś gdzieś usłyszałam, że spotykamy ludzi
na dany moment życia i myślę, że ma to sens. Nie
dlatego, że ludzie są szybko zbywalni i wymienni –
nie, nie. To my się zmieniamy, choć często sami nie jesteśmy
nawet w stanie tego zarejestrować. Zmieniają
się nam priorytety, sposób spędzania wolnego czasu,
podejście do pewnych spraw, tempo i tryb życia oraz
milion pięćset innych czynników. Jeśli masz szczęście,
naprawdę wielkie szczęście, to ta jedna przyjaciółka
zmieniać się będzie razem z Tobą na równoległej trajektorii
w podobnym postępie i kierunku – i znów,
statystycznie jest na to przecież jakaś szansa, taka
sama jak spotkanie miłości na całe życie. Twoja druga
połówka – tylko trochę innego typu. Ech, marzenie…
A wracając – ludzie na dany moment. Każdy z nas
przecież ma lub miał, jak sama piszesz, najlepszą kumpelę
z ławki, super koleżankę „od papierosa” w biurze,
ulubioną sąsiadkę, tę z trzeciego piętra. I w danej okoliczności,
chwili dłuższej czy krótszej, ta osoba była
nam najbliższą na świecie, powiernikiem, doradcą
i podporą. Aż skończyłyśmy podstawówkę, rzuciłyśmy
palenie, zmieniłyśmy pracę lub przeprowadziłyśmy
się na inne osiedle, a twarz się rozmyła w pamięci
za obopólną zgodą i przyzwoleniem. I wiesz co,
nazwij mnie cyniczną, ale dla mnie to jest OK! Myślę,
że to normalne, naturalne i nieuniknione.
Można tu oczywiście debatować nad użyciem słowa
„przyjaciel” – dla mnie kiedyś było to słowo wielkie
i ważne, jak „miłość”. Nie używałam go nadmiernie,
nie szastałam, uważałam, cedziłam i selekcjonowałam.
Ale zmieniłam się, Mamuś, wiesz? W moim życiu
zaczęło się pojawiać z czasem całe mnóstwo miłości,
nie tylko tej przez duże „M”, do moich mężczyzn
czy kochanków, ale i przez mniejsze „m”. Miłości takiej
generalnej (tak to zdefiniowałam) do rodziny, do
przyjaciół, do rodziny moich przyjaciół czy rodziny
moich mężczyzn, do miejsc, do zwierząt, choć nikt mi
nie wierzył, że kochałam ślimaka. I tak samo wokół
mnie jest dużo przyjaźni, nawet jeśli niektóre z nich
mają krótki termin przydatności.
Oczywiście, że chciałabym mieć przyjaciółkę taką
na śmierć i życie, jak na filmach. Najlepiej całą grupkę,
jak u Bridget Jones, Carrie Bradshaw z Seksu w wielkim
mieście czy jak u Przyjaciół, taką, która zawsze jest
pod telefonem, zawsze przyjedzie, pocieszy, pomoże,
wesprze, a na koniec razem się upijemy na wesoło.
Mam moją grupkę, ale w rzeczywistości choćby
najwierniejsza grupka ma zawsze jakieś swoje życie,
swoje dramaty, migreny, ciąże, kredyty i nie zawsze są
w stanie podźwignąć cię z podłogi. I to też jest OK,
trzeba tylko zdać sobie z tego sprawę, żeby potem nie
było bolesnych rozczarowań i wypominań. „Im mniej
od ludzi oczekujesz, tym mniej doświadczysz rozczarowań”
to kolejna złota myśl, którą wzięłam sobie
ostatnio do serca. Przecież same nie lubimy, kiedy ktoś
od nas czegoś oczekuje, prawda? Nikt nie lubi presji,
żeby musieć, żeby należało, żeby wymagane było.
To tylko rodzi frustrację, i to najczęściej z obu stron.
O ile przyjemniej jest mile kogoś zaskoczyć, a potem
rozkoszować się radością zaskoczonego oraz własną
„zajebistością” (ups, sorry). Cenię to w przyjaźni – nie chcę, aby
mój związek z kimkolwiek był ciężką pracą. Lubię,
kiedy pewne kwestie przychodzą naturalnie, z lekkością
i przynoszą wszystkim zaangażowanym szczęście
lub chociaż mały uśmiech na twarzy.
A tak z zupełnie innej beczki, to właśnie mi się
przypomniał jeden z ulubionych moich filmów
o przyjaźni – Dwóch zgryźliwych tetryków. Aż chyba
sobie dziś obejrzę! Pamiętasz? Zastanawiałyśmy się
kiedyś, czy wzorowani byli na tych dwóch złośliwych
dziadkach z Muppet Show. A może nie? To chyba po
prostu też taki archetyp przyjaźni, zwłaszcza męskiej
– dogryźć sobie, dokopać nieco, wyszydzić przy
wszystkich, a potem razem iść na ryby. Wielu facetów
ma w swojej przyjaźni właśnie tę cudowną lekkość,
nieskażoną fochami, pretensjami i zawiścią, dzięki
czemu dużo łatwiej radzą sobie z konfliktami i są bardziej
odporni na zmiany życiowe. No, ale chłopem nie
jestem, to co ja tam wiem… A teraz, jak to się drzewiej
mawiało – idę na telewizję!
B.

5 komentarzy:

  1. Rzeczywiście mądrze pisze ;) pozazdrościć córki. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytam właśnie Pani książkę i...płaczę ze wzruszenia, Pani Córka jest w moim wieku i te same wspomnienia, przezycia, smaki...czytam jakby o sobie, coś pięknego, dziękuję!

    OdpowiedzUsuń
  3. Ma Pani mądrą córkę, uwielbiam Pani książki. Pozdrawiam i zycze wszystkiego Najlepszego w Nowym Roku.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dokładnie, ja też jestem za naturalnością w związkach. Jeżeli to ciężka praca to znaczy, ze się urabiamy po pachy tworząc kogoś kim nie jesteśmy. Wciąż uczę się, że prawie nic nie trwa wiecznie. "Prawie: to optymistyczny akcent ode mnie. Pozdrawiam serdecznie.
    http://lifegoodmorning.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń