piątek, 3 kwietnia 2015

Kilka jezior, całe pojezierze – czyli chwała Czajkowskiemu




Z góry zaznaczę, że nie jestem znawczynią tzw. muzyki klasycznej, czy jak kto woli poważnej, a jedynie kimś z lekka osłuchanym, konsumentką. Wiem kim byli Mozart, Bach, Vivaldi, Mendelssohn, Szopen (sam uzywał czasem spolszczonej formy), a nawet Rachmaninow i Szostakowicz, choć tu gdzieś mi się urywa klasyka w moim rozumieniu i odbiorze. W moim rodzinnym domu słuchało się klasyki w tradycyjnym rozumieniu. Zazwyczaj popołudniami, gdy mama poprawiała klasówki, ja bawiłam się w swoim kąciku lalek a tatko nastawiał coś ładnego i sobie szło…
Moimi idolami są Szopen i Czajkowski. Obaj odkryci na nowo już za dorosłości, choć z panem Piotrem Cz. znamy się od mojego dzieciństwa nieco bliżej. Miałam jakieś osiem lat. Byłam wówczas z rodzicami w Moskwie,  było lato i mama mi powiedziała, że idziemy do Parku Gorkiego na balet. Opowiedziała mi co to jest balet, a w drodze też libretto, które brzmiało jak piękna ale smutna baśń. To miało być Jezioro Łabędzie wystawiane w muszli koncertowej ot tak, w ramach teatr i sztuka dla wszystkich.
Zajęliśmy miejsca, zmierzchało się. Pamiętam, że patrzyłam jak urzeczona, wszystko było takie piękne! I panie tańczące na paluszkach i płynna piękna muzyka i ta ciepła noc i to, że rodzice zgodzili się, ba! Sami zaproponowali tę frajdę i mimo, że dobiegała północ nie srożyli się że nie śpię.
Jakże jestem wdzięczna za tę edukację! Za ten wieczór!

Tak oto zaczęła się moja mała przygoda z Jeziorem Łabędzim. Lubię oglądać nowe przedstawienia, nowe pomysły choreografów, bo ten balet daje im wielkie pole do popisu, puszczają wodze fantazji i od czasu do czasu jestem zaskakiwana nowym odczytaniem baśni o zaklętym jeziorze.
Miałam tę frajdę, że najpierw zobaczyłam artystów Teatru Bolszoj z ówczesną primabaleriną Eleonorą Własową w roli Odetty Otylii. Później zaliczyłam Jezioro już na sali teatralnej w Teatrze Bolszoj, zdaje się, że z Mają Plisiecką, ale głowy nie dam. Na zmianę tańczyły tam Plisiecka, Pawłowa i Ułanowa a mnie rodzice zafundowali jeszcze kilka baletów, więc mam prawo nie pamiętać.
Później, już jako nastolatka, w Teatrze Wielkim Opery i Baletu w Warszawie widziałam Jezioro Łabędzie w wykonaniu niezrównanego Stanisława Szymańskiego i bodaj Olgi Sawickiej.

Mijały lata, dorosłam, przeszalałam młodość przy Bitelsach i Czerwonych Gitarach, i całą późniejszą resztą rocka i popu. A gdy skończyłam czterdzieści lat...  znów wróciła klasyka, poczułam potrzebę słuchania dawnych mistrzów. Teraz już głęboko i świadomie pokochałam Szopena, Czajkowskiego i jeszcze kilku panów z zamierzchłej przeszłości.
I oto w pewien zimowy wieczór, na którymś z kanałów telewizyjnych, zobaczyłam balet bodaj leningradzki, z przedstawieniem Jeziora Łabędziego ale z ciut zmienionym librettem. Odettą był… carewicz Paweł Piotrowicz pokazany jako dziecko odebrane matce (Katarzynie II), neurastenik i nieszczęśnik. Znakomity balet, tak mi się podobał, że nawet miałam go na taśmie VHS ale zapis okazał się nietrwały. Trudno – mam ten balet w głowie.
Znów minął jakiś czas i słyszę o nowym, bulwersującym przestawieniu Jeziora, w Londynie. Choreograf Matthew Bourne obsadził w rolach głównych dwóch znakomitych tancerzy – niepokojącego Jose Maria Tirado jako Obcego (Stranger) (?) i Scotta Amblera jako księcia (alter ego Odetty?).
Balet narobił szumu, bo cała historia księcia jest opowiedziana jako historia gejowska. Matthew Bourne trafił w swój czas a może to czas go trafił – gdy Europa uczyła się tolerancji, zaczął się gejowski boom i parady równości.
To przedstawienie pojawia się też w końcowych scenach filmu „Billy Elliot”. Oglądałam to przedstawienie z DVD (niestety, nie w Londynie na deskach teatru…) i spodobało mi się. Jest nowatorskie, ostre i znakomicie zatańczone.

A teraz wisienka na torcie.
W operze w Sydney choreograf Graeme Murphy wystawił Swan Lake w 2008 roku. W roli Odetty wystąpiła Madeleine Eastoe.
Cała historię umieszczono pod koniec XIX wieku. To historia zdrady księcia Siegfreda, który wolał od swojej młodej i uroczej żony zamężną i dzieciatą damę.
Odetta tak bardzo kocha, tak przeżywa zdradę, że ląduje w szpitalu psychiatrycznym. Wreszcie sprawa ma finał w samobójczym skoku do jeziora.
W całej tej historii publiczność zobaczyła nawiązanie do historii lady Diany, księcia Karola i Kamili Parker Bowles.
Zasiadłam, obejrzałam i jestem pod wielkim wrażeniem. Całość jest podzielona na część bardziej teatralną, w której tancerze pokazują cały początek historii, intrygi i część baśniową (jezioro) mniej teatralną, za to bardzo klasycznie baletową. Bal, na którym książę pokazuje rodzicom swoją narzeczoną, ewidentnie kochający i zakochany, znudzenie Odettą i nagłą fascynację (albo powrót fascynacji) inną kobietą – zamężną i dzieciatą. Widz ma tu dość czytelne odniesienie (jak stwierdziła australijska publiczność) do dworu brytyjskiego i wydarzeń, które wszyscy pamiętamy. Dalsza historia, Akt II, to teatralno - dramatyczne przedstawienie rozpaczy i załamania psychicznego delikatnej Odetty, pobyt w szpitalu psychiatrycznym i leczenie jej lodowatą wodą przez zakonnice (nawiązanie do XIX-wiecznych metod doktora Kneippa). Znakomite sceny baletowe, znakomita Madeleine Eastoe, świetny pomysł scenarzysty i scenografa. Madeleine jest w swojej roli perfekcyjna, znakomita aktorsko, nieprzerysowana i sugestywna. Patrzyłam na inne baletnice, również świetnie tańczące, ale żadna z nich nie udźwignęłaby roli Odetty tak jak robi to Eastoe. Danielle Rowe tańczącej rolę (chyba dobrze odczytuję) Odylii, konkurentki, również zasługuje na najwyższe pochwały. To artystka też znakomita, perfekcyjna i świetna aktorsko.
W balecie liczy się tylko ruch, mowa ciała, gesty, nawet drobne pochylenie głowy czy gest dłonią są dla widza czytelniejsze niż słowa, i ta choreografia jest w pełni czytelna, doskonale pomyślana i ciekawa. Wykonanie perfekcyjne.

Całość poruszająca, a jak dodać Mistrza Czajkowskiego i jego muzykę – mam istną kąpiel w pięknie, wzruszeniu i zachwycie.
Dzisiaj to wzruszenie jest u nas niemal niemodne. W wielu „nowatorskich” przedstawieniach teatralnych i współczesnym polskim kinie – pełnym szarości, przeklinania z lubością, zmieniania dzieł literackich nie wiedzieć czemu i po co, szokowanie brzydotą i ohydą trudno znaleźć okazję do wzruszeń. Jedyni, którzy się bronią, to klasyczne przedstawienia teatrów z mniejszych miast i kilku (niemodnych) warszawskich i oczywiście Teatr Wielki Opery i Baletu w Warszawie, w którym rządzą i oby rządzili zawsze Mariusz Treliński i Boris Kudlicka
, a których bajeczne przedstawienia, nawet szalenie nowoczesne, czasem szalone (latający Holender i basen z cieplą wodą na scenie) zachwycają i poruszają. Także na świecie!

I tak myślę, że to właśnie jest rolą wielkiej sztuki – poruszenie, danie widzowi okazji do przeżycia wzruszenia, zachwytu – co dzisiaj w zblazowanym świecie jest z lekka wstydliwe i démodé. A jednak wielkie przedstawienia z wielkimi artystami, ciekawie wystawione, świetnie zagrane znajdują na świecie widzów pragnących więcej i więcej. I może dlatego, że te teatry szanują klasykę, pielęgnują dobre rzemiosło i szanują widza – są pełne i mają pełną kasę.

To takie proste – ludzie głosują nogami i portfelem na to, co dobre.

(Madeleien Eastoe Swan lake Opera House Sydney)

 Hmmm, mam nadzieję że kiedyś jeszcze jakiś choreograf wpadnie na nowy pomysł jeziora łabędziego, będę miała szansę to zobaczyć i zaliczyć do mojego pojezierza. 

1 komentarz:

  1. Z przyjemnością przeczytałam ten tekst traktujący o moim ulubionym balecie oglądanym przeze mnie, niestety, tylko w telewizji i to już dość dawno. Nie pamiętam nawet odtwórców głównych ról, ale wydaje mi się, że wystąpiła tam Olga Sawicka, która odeszła kilka dni temu...

    OdpowiedzUsuń