Takie,
które serwuje nam książka, jak w dzieciństwie, gdy czytaliśmy książki
podróżnicze i w myślach, wieczorem, leżąc już w łóżku, przenosiliśmy się w inne
światy. Czasem to była Ameryka Południowa a czasem odległy kosmos.
Pisarz
i nasza wyobraźnia tworzyły taką… literacką teleportację.
Dzisiaj mamy tanie podróże, kamerki w całym świecie takie, że możemy
siedząc w domu zobaczyć w Internecie czy w Livigno spadł już śnieg i jakie są
korki na ulicach Delhi.
A mimo
to nadal książki podróżnicze cieszą się powodzeniem.
Są
wśród nich książki, które nazywam „wydmuszką” – ot ktoś pozbierał wiadomości,
pojechał gdzieś na tydzień, dwa, narobił zdjęć i przy odrobinie szczęścia w
wydawnictwie wydaje… Mamy przed sobą piękną i kolorową wydmuszkę, w której
treści, co kot napłakał, a wszystkie refleksje „podróżnika” vel „podróżniczki”
możemy streścić w słowach – JA tam byłem! Miód i wino piłem i coś niecoś
widziałem! Bum! Koniec.
Są też
książki, które nadal wsysają nas czytelników, jak czarna dziura.
I taka
właśnie książka leży przede mną. CEGŁA.
Zaglądam do niej. Ooooo, mało zdjęć! Druk całkiem normalny albo wręcz
mały. Stron mnóstwo. Marek Zimowski, zwany swego czasu „Ptaszkiem”, od lat
mieszka w Australii. Za młodu śpiewał w Centralnym Chórze Związku Harcerstwa
Polskiego, którym dyrygował druh Władysław Skoraczewski. Taka przeszłość, to
zacna przeszłość! To szkoła życia i wrażliwości – bez wątpienia. I taki jest
Marek: jest uważnym i wnikliwym obserwatorem życia. Ale żeby nie było za łatwo
opisać Mu swoją obecną ojczyznę postanowił opisać ją z baaaaardzo bliska. Z
samochodu.
Wsiadł
w swojego Land Rovera i pojechał wzdłuż wybrzeża dookoła Australii. Spędził tak
90 dni w podróży obfitującej w zdarzenia nader różne. To nie tylko spotkania z
ludźmi, zwierzętami, obyczajami, innymi niż w Polsce, ale też z własnymi
myślami, refleksjami. No i oczywiście nie było łatwo, bo nie podróżował wyłączni
szosami. Wielka część trasy wiodła przez interior, w którym bywa pusto, bywa, że
nie ma łączności i w którym psują się urządzenia samochodowe od takich, którym
Marek da radę, do takich gdzie potrzeba było fachowca.
To
jest książka „do żucia”. Nie na raz. To się czyta długo, wieczorami. Jest się z
Markiem, powoli poznając złożoność i jednocześnie prostotę Australii.
Byłam
tam i ja, ale w komforcie i krótko – przyjaciele zabrali nas w maciupeńką podróż
jakieś 1000 km od Perth. To jest jakaś odrobinka! Ale od tamtego czasu mam w
sobie głód Australii.
Marka spotkałam w Perth, przelotnie. Umówiliśmy się na… cmentarzu.
No, to ja życzyłabym sobie, żeby na takim mnie – już jako Aniołę, odwiedzano!
Urokliwy park bez grobowców i kamiennych, ciężkich nagrobków. TYLKO tabliczki w
ziemi a niektóre przyczepione do metalowego mostka nad stawem, do ławek.
Tabliczki memuarowe. Cicho, gorąco, pachną olejki eteryczne z wielkich drzew i …
skaczą kangury. Sero, serio. Taka pocztówka mi w głowie została, po spotkaniu z
Markiem, przepraszam za tę mała prywatę. :-)
Serdecznie zapraszam do lektury każdego, kto lubi niekończące się
historie.
Uwielbiam takie książki, zwłaszcza, że nie mam fizycznej potrzeby podróżowania poza strefę bezpieczeństwa, która jest dla mnie Europa. Za to z przyjemnością podążam w wyobraźni za reporterem -przewodnikiem.
OdpowiedzUsuńPrzygarnęłabym świątecznie albo z innej okazji :)
OdpowiedzUsuń