wtorek, 5 stycznia 2016

Kiedyś trawa była zieleńsza, czyli marudzenie starej baby.

A jednak wydaje mi się, że pamięć mi nie szwankuje. Czasem płata figla, ale przecież tyle pamiętam! Tyle mam w oczach, uszach, jakby to było wczoraj.
To przez tę pamięć tak podmarudzamy – my doroślaki: „Oooo, kiedyś to …”.
Moja córka mi kiedyś sarknęła:
- Jak zaczniesz ględzić, że kiedyś trawa była zieleńsza to znaczy, że pierniczejesz.
No, to zaczęłam, Kochana moja!
Cóż poradzić, choćby niedawne koncerty noworoczne.  Jakoś, mimo wysiłków, nie umiem nie słyszeć, że co niektóre Gwiazdy fałszują, że ich cały artyzm, to wydzieranie się w myśl zasady – im głośniej ryknę tym więcej będzie oklasków. Taka dygresja - znakomicie się to sprawdza w Voice of Poland, czy też Voice of Gdziekolwiek. Wychodzi na scenę ktoś i mruczy do mikrofonu. Jury śpi. Potem bierze wdech i jak nie huknie jakimś fortissimo! Wtedy jury wali w guzik i odwraca się, jakby wyrwane ze snu. A przecież to tylko fortissimo!
Dzisiaj nie sposób nie zauważyć, że nasze młode kadry sceniczne aspirujące do gwiazdorzenia znają już tylko ten myk – wydrzeć się, a w międzyczasie pokrzykiwać „hejka! dobrze się bawicie?”, „rączki w górę!!!”.
Jakoś zapominają (nie wiedzą?), że istnieje też piano, legato… Koncert to najpierw gigantyczne nagłośnienie, mega (wszystko dzisiaj jest MEGA) stroboskopowe oświetlenie, czyli light show, a cała reszta, czyli utwór i wykonanie najmniej ważne. Aby tylko wykonawca był zjawiskowo przebrany, rzucał się po scenie od lewej do prawej, a czasem poskakał.
Razi mnie słowo WYKON, ale powiem tak – dla takiego czegoś, co widuję ostatnio i ten „wykon” pasuje, jako słowny nowotwór. Wszystko jeszcze dałoby się jakoś wytłumaczyć potrzebami wielkiego widowiska, ale najgorsze w tym wszystkim jest olewanie najprostszych i – wydawać by się mogło – żelaznych zasad dobrej muzyki: dykcji, poczucia harmonii, umiejętność oddychania i trzymania tonów. Czyli niefałszowanie. Ale gdzie tam…
Dzisiaj manierą niemal wszystkich panów „gwiazd” polskiej muzyki jest pojękiwanie i to przez zaciśnięte wargi. Jakby żucie tego, co wycieka z gardła w postaci słów. Dziwaczne akcentowanie fraz i fatalna dykcja. Może i dobrze, bo słowa w piosenkach są od lat nudne i przewidywalne. Denne.
Panie wypadają lepiej przynajmniej w dykcji i ruchu, ale też uwielbiają fortissimo. I tylko.
Ruch sceniczny solistów i zespołów u nas prawie nie istnieje. To w K-POP’ie (koreański pop) nie przeszłoby. Koreańscy wykonawcy wylewają wiadra potu na salkach ćwiczebnych, i przynajmniej ruszają się na scenie synchronicznie i nowocześnie – świetnie. Taka dywagacja.
OK., mój admin mnie stale strofuje, że marudzę.
No, to dla Niego specjalnie pean ale wcale nie o muzyce polskiej:

PEAN dla WARSA.
Pamiętam (PAMIĘTAM!) czasy, gdy WARS to było dość trudne miejsce w pociągu. To był wagon, w którym podłoga kleiła się do podeszew, zawsze jakoś tak… brudna nawet po przetarciu ścierą. Stoliki wyłącznie wysokie bez stołków barowych, i pan Władek za barem w wymęczonym mundurze PKP, który ZAWSZE wyglądał tak, jakby pan właśnie wyszedł z kanałów. W kotle utrzymywał „temperaturę ciała” nieśmiertelny bigos, w drugim pływała niechętnie kiełbasa zwyczajna. W wielkim czajniku wrzał wrzątek na herbatę w szklankach i kawę „po turecku”(?) czyli tzw. inteligenckie błoto – łyżka kawy i war. Pan Władek kroił chleb w grube sznytki (poznańskie), czyli kromki i wydawał piwo żywiec w szklanych butelkach. Przy stolikach na mocnym szpagacie dyndały otwieracze. Kobiety mogły poprosić o szklankę do tego piwa.
Jak ma się do tego dzisiejszy WARS?

Obecny WARS to wagon jasny, czysty i przestronny.
Siedzenia i stoliki zróżnicowane, ładnie ubrana obsługa – zazwyczaj (nie spotkałam innej) uśmiechnięta i miła. A menu…
Gdy jadę rano bardzo lubię tzw. szwedzkie śniadanie – świeżutko usmażona na masełku jajecznica ułożona na talerzu z płatkami wędzonego łososia obok. Jest i koperek świeży i pyszne cappuccino. Herbaty jakie tylko – zielona, czarna, owocowe.
Jedną z sałatek – polecam (nie wiem czy jeszcze jest, bo menu bywa zmieniane co jakiś czas) kalifornijską. Na chrupiących liściach sałat leżą krążki czerwonej cebuli, plasterki wędzonego kurczaka, cząstki mandarynki i do tego pan za barem leje ze słoiczka świeży, wyjęty z lodówki, winegret z ciuteczką cynamonu! Bajka!
A schabowego – też uprzejmy pan albo pani wyjmuje z lodówki, przykrywa folią i klepie na naszym zdumionych oczach. Panieruje najnormalniej, jak babcia Zenia, w jajku i bułce (żadne tam gotowce!), po czym smaży na (sadząc po smaku) mieszance oleju ze smalcem (!). Taki świeżutki i chrupiący, z ziemniaczkami z koperkiem (!) ląduje na przyjemnie jednorazowym talerzu przede mną. Co jeszcze? Oj, można wybierać spośród potraw śniadaniowych, kanapek, przekąsek, sałatek, zup oraz dań głównych – z tymże schabowym na czele!
Napoje wszelkie – poza winem i wódkami. Piwa i cydr. Mile podane w szkle. Przecieram oczy. Jest pięknie. Tak, nie tak tanio, jak w barach mlecznych, ale cóż poradzić – i tak taniej niż na lotniskach, na których nawet woda kosztuje tyle, co cały obiad na mieście…
No, czyli zachwyt! Znaczy jeszcze się aż tak bardzo nie zestarzałam, nie rozmarudziłam… 
Pean miał być? I jest!

PS ALE wracając do koncertów - Steczkowska, Rodowicz, chłopaki z Pectus – jak zawsze świetni! Jak stary, dobry, polski pyszny schabowy!
Reszta do szkół muzycznych, choć przyznam, że Margaret tańczy na scenie coraz odważniej i fajniej, a Ewa Farna ma power, jak dobre, polskie piwo. Reszta Najnowszych Gwiazd (mimo mojego wielkiego wysiłku, żeby zrozumieć czym dzisiaj jest Polska Muzyka Rozrywkowa) to taki… bigos z kotła w temperaturze ludzkiego ciała. Nie wspomnę o Boney M, bo to już był smuuuuuuuut i żenada. Lepiej było zaprosić niezwykle wciąż sprawną i śliczną Helenę Vondrackową, albo Jirzego Korna z jego (byłą?) grupą4TET.