czwartek, 30 kwietnia 2015

Katarzyna Cichopek zagrała w teatrze i... świat się nie skończył drodzy hejterzy.

Kasia, Katarzyna Cichopek jest dla mnie symbolem siły i ... pewnego dziwnego zjawiska w Polsce. 
Siły, że daje radę żyć najnormalniej i uśmiechać się swoim ślicznym dziwczęcym uśmiechem mimo jawnego hejtu internautów i ... nie tylko.
Kasia jako panienka postanowiła zrealizować swoje marzenie - w Stanach to się nazywa American Dream i każda niemal nastolatka oddałaby królestwo i pół konia za możliwość zagrania w serialu. 
Zgłosiła się na castin, wygrała i zaczęła grać w serialu. Podobnie jak bracia M. (bliźniacy też potrzebni do niego). 
W tym serialu gra już kilka dobrych lat... ściślej piętnaście. 
A Stanach byłaby już osobą uznaną, nikt by niekpił, że to naturszczyczka, bo ILE lat trzeba się nagrać żeby wreszcie przestać nią być?!
Zbigniew Buczkowski też dziwi się że po 30 latach przed kamerami, jeszcze są uszczypliwcy mówiący o nim "naturszczyk". Ile można?

Kasia i Bracia M. (pisałam juz o tym) zostali brzydko zdeprecjonowani przez uznanych polskich aktorów (J.Nowicki, J.Englert) jakby faktycznie robili coś złego! A przecież nie zabrali ról owym aktorom, bo nasi Starzy Mistrzowie nie zagrają mimo wielkich talentów 16 letnich dzieciaków. Więc o, co chodzi? Może zbyt wielu aktorów się kształci w szkołach? Niemniej jeśli do serialu potrzebne były dzieciaki to próżno ich szukać w PWST. 
Są aktorzy wszechstronni, są i charakterystyczni. Zbigniew Buczkowski od lat jest charakterystyczny i Kasia zapewne Antygony nie zagra ale rozwija się, stara jak może i brawo jej za to. Emotikon smile Zresztą Zbigniew Buczkowski ma już dyplom aktora estradowego a tak przy okazji tylko wsponę że Ania Przybylska i innych wielu duplomu nie posiada! A dorobek - tak!
Zagranicą nikomu się tego nie wypomina - Cameron Diaz, Al Pacino, Nicolas Cage etc etc... nie mają dyplomów! 
Na Zachodzie to okazja do oklasków, że siostry Olsen czy inne dzieciaki zrobiły karierę na ekranach kin czy telewizorów, u nas okazja do ... hejtu, nawet wewnątrzśrodowiskowego. Jakoś nie słysze żeby starzy piosenkarze wylewali wiadra żalu, że Dawid Kwiatkowski zabiera im scenę i fanki, a nie raz słyszałam wyrzuty środowiskowe i (nie tylko) pod adresem Kasi czy braci. A już brukowce używały sobie używają na nich jak na przysłowiowej łysej kobyle, czasem wręcz skandalicznie. 
Czy to ich wina że poszli na casting, że od 15 lat grają, że są obecni w życiu artystycznym światka aktorskiego i że ten światek jest, jaki jest? 
Podoba mi się, że Piotr Szwedes dał Kasi pomocną dłoń, że Kasia (prywatnie świetna dziewczyna, dziś już dojrzała kobieta) chce się rozwijać i nadal na scenie uczyć się fachu do którego weszła i w którym tkwi.



https://www.facebook.com/167786453243545/videos/908078759214307/?fref=nf

niedziela, 12 kwietnia 2015

Ja też zapytam o czytanie.

"Ale książka to przecież nie jest dokładnie to samo co nabiał czy śrubki"
http://wyborcza.pl/1,75968,17735310.html

No, nie wiem, dzisiaj chyba to taki sam towar jak inne. A jeśli mówi się, że to artykuł pierwszej potrzeby, to czemu państwo nie dotuje artykułów jeszcze bardziej potrzebnych takich jak jedzenie, prąd, woda? I dlaczego ma dotować książki? To przekorne pytanie – wiem, ale samo się nasuwa, gdy mamy gospodarkę rynkową.
Jest jeszcze gorzej – Ministerstwo Kultury zamiast otoczyć troską biblioteki i nacisnąć na edukację woli rozdawać publiczne pieniądze na świątynie.

Skąd przekonanie, że tania książka znajdzie nabywcę, jeśli nabywca w ogóle nie interesuje się książkami? Nie jest rozbudzony intelektualnie? To chyba pierwsza i najważniejsza odpowiedź na pytanie – dlaczego Kowalski nie czyta?
Jest  ponoć 10 000 000 domów w których książki się "nie komponują". No właśnie! Zamarłe intelektualnie społeczeństwo buduje sobie domy, w których są modne meble i różne gadżety ale nie ma regałów z książkami, bo one przypominają „mordęgę”, czyli szkołę. Czyli coś w systemie EDU nawaliło.
Myślę, że winę za ten stan rzeczy ponosi edukacja podstawowa, dzieci zamiast pędzić z materiałem powinny być nauczone technicznie sprawnego czytania, pisania i liczenia. Ambitny materiał powinien poczekać.
Pamiętam czasy, gdy z mozołem uczyłam się ładnie stawiać literki i czytać płynnie. W szkole i w domu. Tysiące kółeczek, laseczek i trzymania się linii – to nauka harmonii, staranności i cierpliwości. Podobnie czytanie – od dukania do płynnej interpretacji – na lekcjach po kolei wskazywani przez panią czytaliśmy na głos czytanki do trzeciej klasy, aż do osiągnięcia efektu. Wtedy książki wchodziły „same”! Uważam, że to jest bardzo ważny czynnik. Prawie wcale nie brany pod uwagę dyskusjach, a przecież to podstawa.

Następna przyczyna sprawiająca, że książek Polak nie kupuje, to nawyk, cena i dostępność.  Sprychał mnie krytyk literacki, gdy powiedziałam publicznie, że książka to taki sam towar, jak każdy inny. Bo tak dzisiaj jest! W PRL były książki w księgarniach (wbrew obiegowej opinii „znawców”), i na Dniach Książki i Prasy tłumy! Mam książki z tego czasu na półkach, czytam w stopce nakłady - do pozazdroszczenia! Zwłaszcza literatura polska ale i klasyka światowa to przeciętnie 30000 – 50000 egz. bo były dotowane. (Mam czwarte wydanie słynnych Skiroławek – nakład 700000 egz!) Fantastyka szła jak ciepłe bułeczki.
No to dotować czy nie? Czy tańsza książka zostanie kupiona? Doceniona jako coś równie potrzebnego jak chleb?

OK. A jak już ujednolici się dzisiaj cenę książki, to zapewne …wzwyż? Będzie kosztowała średnio 50 PLN. Drogo...
Jakoś też nie wierzę, żeby usztywnienie ceny książki zadziałało np na EMPiK, który tak czy siak bez regulacji prawnych będzie żądał od wydawców wielkich rabatów.
Jednak TO jest i powinna być bitwa między wydawcami i tym upadającym molochem. A wydawcy siedzą cicho. Do dyskusji namawia się krytyków i pisarzy. Pogadali, pokłócili się publicznie, poobrażali i tyle.
EMPiK czy Matras wielu ludziom jest po drodze – to zupełnie inna kategoria niż małe księgarnie. Próbowałam to wyjaśnić bezskutecznie moim zagniewanym rozmówcom. Bywam w centrach handlowych okazjonalnie i widzę, że rodzina, która przyszła po buty, spożywkę, albo tylko odbyć „windows shopping” zajrzy i do EMPiKu czy Matrasa – panowie do muzyki i książek, panie do prasy kolorowej i książek, albo na odwrót i zazwyczaj coś tam kupią.
To też kwestia logistyki – małe księgarnie mieszczą się najczęściej przy ulicach, przy których nie ma jak zaparkować, więc ich klientami są ludzie korzystający z transportu miejskiego, spacerujący po mieście, mający czas żeby wejść do księgarni. Do centrów handlowych przyjeżdża się najczęściej samochodem i zostawia go na parkingu. Już wiadomo, że mamy sporo czasu do łażenia więc jak ludzie przyjechali po buty czy czapkę, to zajrzą też do EMPiKu. Z dziećmi, którym w nagrodę też się kupi książeczkę. W tygodniu nie ma na to czasu – to wszak norma. I jeśli zabraknie na ich trasie EMPiKu (lub czegoś podobnego, innej księgarni w centrach handlowych – i to miałam na myśli rozmawiając z panem z Metra), to poprzestaną na kieckach i spożywce. Nie trafią do księgarni, bo jej nie mają na osiedlu, we wsi w miasteczku - po drodze.

Biorąc pod uwagę żale dyskutantów, że w księgarniach i w EMPiKach nie ma wszystkich książek, na jakie mielibyśmy apetyt, śpieszę donieść, że wobec boomu wydawniczego ( ponad 100 nowości wychodzących TYGODNIOWO!) zadowalająca nas księgarnia mająca "wszytko",musiałaby mieć powierzchnię hali odlotów w Dubaju.
Tak więc dzisiaj książka sprzedaje się zarówno w Biedronkach, w kioskach Inmedio, w księgarniach i księgarenkach, w salonach EMPiK (wespół z chińskim drobiazgiem typu guziki, pasmanteria i trzepaczki do kawy i wszystko do dekupażu (bo inaczej im się budżet nie spina - pytałam), w księgarniach internetowych – i tam chyba przenosimy się powoli. Tam jest "wszystko" - od archiwaliów po gorące nowości. 
Mieszkańcy pozbawieni bliskości księgarń kupują w Necie. Nie tylko książki papierowe ale e-booki, audiobooki też, bo to nowa, coraz fajniejsza oferta do słuchania, gdy ręce zajęte czyli gdy uprawiamy sport, sprzątamy czy podróżujemy.
I PR - czy telewizja publiczna serwuje nam programy o książkach? Reklamuje je zachęcając do czytania? Zamiast pluszczących się celebrytów czy popisujących dzieci może tak ciekawy program o książkach? Nie gadające głowy staje jęczące o tym jak to fatalnie piszemy, a zachęta do czytania, słuchania świetnych pozycji? Grażyna Torbicka (od lat) daje radę z filmem, to może ktos równie sympatyczny i wiatygodny, obeznany mógłby coś o literaturze? 

Na koniec Krzysztof Varga z którym się zgadzam:
Na wakacjach byłem akurat we Francji i mniej więcej orientuję się, jak tam wygląda sytuacja czytelnicza – a jest zupełnie inna niż w Polsce. Pomijając ogromne francuskie tradycje w tej dziedzinie, wypadamy na tym tle fatalnie. Mam swoją teorię, że tak naprawdę wynika to z braku mieszczaństwa w Polsce. Mieszczaństwa w sensie nie pejoratywnym, czyli drobnomieszczaństwa i kołtuństwa, ale takiej warstwy społecznej, która uważa, że powinna być mniej więcej na bieżąco z lekturami i aktualnymi wydarzeniami kulturalnymi, choćby z powodu snobizmu.
Kiedy spojrzymy na kraje europejskie, które mają najwyższy poziom czytelnictwa – takie jak państwa skandynawskie, Francja, Niemcy, Czechy – to nie tylko jest w nich silne mieszczaństwo i jego tradycja, lecz także są to kraje zlaicyzowane. To ciekawa paralela, że w krajach, w których Kościół nie odgrywa tak dużej roli jak w Polsce, czytelnictwo jest większe. Z tym, że nasi dobrzy chrześcijanie, zdaje się, Biblii też za bardzo nie czytają. I to jest właściwie punkt do szerszej dyskusji, dlaczego tak mało czytamy.”
PS w małych miasteczkach księgarnie są połączone ze sklepem papierniczym, są też koszulki i jakieś tam inne badziewko. "Czemu?" - zapytałam - pani odpowiada - "z samych książek nie utrzymam sklepu. Ludzie nie kupują..."
Ale na gadżety m
ają. 

piątek, 10 kwietnia 2015

Pocięci

Pocięci – dobrze napisałam. Nie „poczęci” i nie „posiekani”, pocięci. My jesteśmy pocięci, jako społeczeństwo. Od dawna, jak i inne społeczeństwa zapewne, bo kiedyś podczas nierówności klasowych też cięcie szło wzdłuż zasobności, szlachectwa, wyznania…
Jakoś tak mi się wydawało, że to powoli zarasta, że już normalniejemy i te podziały nie są ważne choć przecież różnimy się majątkiem, wyznaniem a po szlachectwie zostały nam herbarze w szafie i sygnet po dziadku. Błękitem krwi nikt dzisiaj na poważnie nie szpanuje.
I tak już miało być fajnie – dużo się mówiło o wolności wyznania, o równości i solidarności, wolności wypowiedzi, sumienia etc., etc…
Dzisiaj ze smutkiem patrzę jak skorodowaliśmy – jak mocno jesteśmy podzieleni – krzyżem, Smoleńskiem, medycyną (de facto poglądami na nowości) i jak dalej pęka między nami to co nie powinno pękać.
Różnica zdań już bywa powodem do ustawienia jakiegoś płotu, wywalania z  grona znajomych.
Róznica zdań na często dość banalne tematy.
Czas jakiś temu wypowiedziałam się publicznie o sklepie, o którym też wypowiedzieli się wszyscy z branży. I to też był znakomity powód do tego żeby środowisko podzieliło się na tych, którym sklep jest wstrętny, na tych obojętnych a też takich którzy akceptują, że jest taki a nie inny i z asortymentem różnorakim. To kwestia de gustibus a także sprytnej manipulacji dziennikarza, który zbierając opinie (pochwalne) zbierał te opinie w sposób bardzo... współczesny, czyli „to jutro idzie do druku, więc autoryzacji nie przewidujemy”. Wyjaśniła to dobrze Krystyna Kofta w publicznym mailu odpowiadającym na mail Jacka Dehnela ( w którym pytał Krysię co miała na myśli i czemu się tak a nie inaczej wypowiedziała), jakby tłumacząc się mu z tego, jak została zmanipulowana. Obie jesteśmy w podobnym wieku, przyzwyczajone do innego poziomu dziennikarstwa a młody (dość młody) Jacek Dehnel urodził się już w innych czasach i doskonale chyba wie, jak działają współcześni zjadliwi dziennikarze, którzy nie mają zasad ale mają wyznaczony cel i stojącą za tym kasę. Tak czy inaczej nadal Dehnel pozostaje z Krystyną Koftą w najnormalniejszych stosunkach, ani jej nie złajał ani nie usunął ze znajomych z Fb. Widać można…
To zresztą mniej ważne. Wypowiedź dotyczyła sklepu, sprawa dyskusyjna, godna faktycznie obgadania, bo nie o rybny sklep idzie a o sklep z szerszym zapleczem (powiedzmy to - kontrowersyjny sklep z książkami), który – jak wspomniałam – od dawna mąci w branży. Mniej to dotyczy literatów a znacznie bardziej milczących w tej sprawie (?) wydawców, którzy w pierwszym rzędzie powinni o owym sklepie pogadać.
Tak czy siak dyskusja się wzmogła a ja zostałam wywołana publicznie do tablicy w tej właśnie sprawie. I nie byłoby w tym niczego nienormalnego, od dawna wdałam się, niestety, w jakieś rozmowy publiczne o branży. Gadać, spierać się rzecz ludzka, nawet można mieć skrajnie inne zdania ale, jak napisałam, jestem z tego pokolenia, które nie było kiedyś aż tak pocięte, owszem różniliśmy się zdaniami ale umieliśmy siedzieć przy jednym stole, poróżnieni na chwilę znów wypijaliśmy na zgodę, przyjaźniliśmy, kolegowaliśmy etc…

Ale to już było i nie wróci więcej (obawiam się).
Jakież było moje pierwsze zdumienie, gdy zamieściłam na swoim „wallu” jakiś obrazek ze śmiesznym hasełkiem drogą udostępnienia (fejsbukowicze wiedzą co to jest, to rodzaj wytnij – wklej) z profilu Janusza Palikota. I mój fajny i niegłupi znajomy nagle napisał do mnie suchą wiadomość, że ... skreśla mnie z grona znajomych, bo on Palikota nie toleruje.
To był pierwszy kopniak. Nie, nie zdziwienie – kopniak. Jakby mnie on, znajomy, całkiem przecież miły, fajny facet, kopnął brutalnie.
Daj spokój, powiedział mąż, ludzie sami sobie dają świadectwo małości, daj spokój.
Drugie zdziwienie to owa rozmowa (szeroka, bo objęła jak napisałam pół branży) o owym sklepie. Moja bliska znajoma z branży, a jakże uważająca się za znawczynię tematu i  deklarująca wielką sympatię dla mojej skromnej osoby nagle wystąpiła z paluszkiem skierowanym na mnie, natupała, rozmawiając ze mną (publicznie) tonem wzburzonej pani wychowawczyni i dała mi do zrozumienia, jak bardzo ją zawiodłam. Koniec znajomości!
I tym razem mąż wypowiedział zdanie niepocieszające ale prawdziwe – „Naturalna selekcja, daj spokój”.

Myślę i nadziwić się nie mogę.

piątek, 3 kwietnia 2015

Kilka jezior, całe pojezierze – czyli chwała Czajkowskiemu




Z góry zaznaczę, że nie jestem znawczynią tzw. muzyki klasycznej, czy jak kto woli poważnej, a jedynie kimś z lekka osłuchanym, konsumentką. Wiem kim byli Mozart, Bach, Vivaldi, Mendelssohn, Szopen (sam uzywał czasem spolszczonej formy), a nawet Rachmaninow i Szostakowicz, choć tu gdzieś mi się urywa klasyka w moim rozumieniu i odbiorze. W moim rodzinnym domu słuchało się klasyki w tradycyjnym rozumieniu. Zazwyczaj popołudniami, gdy mama poprawiała klasówki, ja bawiłam się w swoim kąciku lalek a tatko nastawiał coś ładnego i sobie szło…
Moimi idolami są Szopen i Czajkowski. Obaj odkryci na nowo już za dorosłości, choć z panem Piotrem Cz. znamy się od mojego dzieciństwa nieco bliżej. Miałam jakieś osiem lat. Byłam wówczas z rodzicami w Moskwie,  było lato i mama mi powiedziała, że idziemy do Parku Gorkiego na balet. Opowiedziała mi co to jest balet, a w drodze też libretto, które brzmiało jak piękna ale smutna baśń. To miało być Jezioro Łabędzie wystawiane w muszli koncertowej ot tak, w ramach teatr i sztuka dla wszystkich.
Zajęliśmy miejsca, zmierzchało się. Pamiętam, że patrzyłam jak urzeczona, wszystko było takie piękne! I panie tańczące na paluszkach i płynna piękna muzyka i ta ciepła noc i to, że rodzice zgodzili się, ba! Sami zaproponowali tę frajdę i mimo, że dobiegała północ nie srożyli się że nie śpię.
Jakże jestem wdzięczna za tę edukację! Za ten wieczór!

Tak oto zaczęła się moja mała przygoda z Jeziorem Łabędzim. Lubię oglądać nowe przedstawienia, nowe pomysły choreografów, bo ten balet daje im wielkie pole do popisu, puszczają wodze fantazji i od czasu do czasu jestem zaskakiwana nowym odczytaniem baśni o zaklętym jeziorze.
Miałam tę frajdę, że najpierw zobaczyłam artystów Teatru Bolszoj z ówczesną primabaleriną Eleonorą Własową w roli Odetty Otylii. Później zaliczyłam Jezioro już na sali teatralnej w Teatrze Bolszoj, zdaje się, że z Mają Plisiecką, ale głowy nie dam. Na zmianę tańczyły tam Plisiecka, Pawłowa i Ułanowa a mnie rodzice zafundowali jeszcze kilka baletów, więc mam prawo nie pamiętać.
Później, już jako nastolatka, w Teatrze Wielkim Opery i Baletu w Warszawie widziałam Jezioro Łabędzie w wykonaniu niezrównanego Stanisława Szymańskiego i bodaj Olgi Sawickiej.

Mijały lata, dorosłam, przeszalałam młodość przy Bitelsach i Czerwonych Gitarach, i całą późniejszą resztą rocka i popu. A gdy skończyłam czterdzieści lat...  znów wróciła klasyka, poczułam potrzebę słuchania dawnych mistrzów. Teraz już głęboko i świadomie pokochałam Szopena, Czajkowskiego i jeszcze kilku panów z zamierzchłej przeszłości.
I oto w pewien zimowy wieczór, na którymś z kanałów telewizyjnych, zobaczyłam balet bodaj leningradzki, z przedstawieniem Jeziora Łabędziego ale z ciut zmienionym librettem. Odettą był… carewicz Paweł Piotrowicz pokazany jako dziecko odebrane matce (Katarzynie II), neurastenik i nieszczęśnik. Znakomity balet, tak mi się podobał, że nawet miałam go na taśmie VHS ale zapis okazał się nietrwały. Trudno – mam ten balet w głowie.
Znów minął jakiś czas i słyszę o nowym, bulwersującym przestawieniu Jeziora, w Londynie. Choreograf Matthew Bourne obsadził w rolach głównych dwóch znakomitych tancerzy – niepokojącego Jose Maria Tirado jako Obcego (Stranger) (?) i Scotta Amblera jako księcia (alter ego Odetty?).
Balet narobił szumu, bo cała historia księcia jest opowiedziana jako historia gejowska. Matthew Bourne trafił w swój czas a może to czas go trafił – gdy Europa uczyła się tolerancji, zaczął się gejowski boom i parady równości.
To przedstawienie pojawia się też w końcowych scenach filmu „Billy Elliot”. Oglądałam to przedstawienie z DVD (niestety, nie w Londynie na deskach teatru…) i spodobało mi się. Jest nowatorskie, ostre i znakomicie zatańczone.

A teraz wisienka na torcie.
W operze w Sydney choreograf Graeme Murphy wystawił Swan Lake w 2008 roku. W roli Odetty wystąpiła Madeleine Eastoe.
Cała historię umieszczono pod koniec XIX wieku. To historia zdrady księcia Siegfreda, który wolał od swojej młodej i uroczej żony zamężną i dzieciatą damę.
Odetta tak bardzo kocha, tak przeżywa zdradę, że ląduje w szpitalu psychiatrycznym. Wreszcie sprawa ma finał w samobójczym skoku do jeziora.
W całej tej historii publiczność zobaczyła nawiązanie do historii lady Diany, księcia Karola i Kamili Parker Bowles.
Zasiadłam, obejrzałam i jestem pod wielkim wrażeniem. Całość jest podzielona na część bardziej teatralną, w której tancerze pokazują cały początek historii, intrygi i część baśniową (jezioro) mniej teatralną, za to bardzo klasycznie baletową. Bal, na którym książę pokazuje rodzicom swoją narzeczoną, ewidentnie kochający i zakochany, znudzenie Odettą i nagłą fascynację (albo powrót fascynacji) inną kobietą – zamężną i dzieciatą. Widz ma tu dość czytelne odniesienie (jak stwierdziła australijska publiczność) do dworu brytyjskiego i wydarzeń, które wszyscy pamiętamy. Dalsza historia, Akt II, to teatralno - dramatyczne przedstawienie rozpaczy i załamania psychicznego delikatnej Odetty, pobyt w szpitalu psychiatrycznym i leczenie jej lodowatą wodą przez zakonnice (nawiązanie do XIX-wiecznych metod doktora Kneippa). Znakomite sceny baletowe, znakomita Madeleine Eastoe, świetny pomysł scenarzysty i scenografa. Madeleine jest w swojej roli perfekcyjna, znakomita aktorsko, nieprzerysowana i sugestywna. Patrzyłam na inne baletnice, również świetnie tańczące, ale żadna z nich nie udźwignęłaby roli Odetty tak jak robi to Eastoe. Danielle Rowe tańczącej rolę (chyba dobrze odczytuję) Odylii, konkurentki, również zasługuje na najwyższe pochwały. To artystka też znakomita, perfekcyjna i świetna aktorsko.
W balecie liczy się tylko ruch, mowa ciała, gesty, nawet drobne pochylenie głowy czy gest dłonią są dla widza czytelniejsze niż słowa, i ta choreografia jest w pełni czytelna, doskonale pomyślana i ciekawa. Wykonanie perfekcyjne.

Całość poruszająca, a jak dodać Mistrza Czajkowskiego i jego muzykę – mam istną kąpiel w pięknie, wzruszeniu i zachwycie.
Dzisiaj to wzruszenie jest u nas niemal niemodne. W wielu „nowatorskich” przedstawieniach teatralnych i współczesnym polskim kinie – pełnym szarości, przeklinania z lubością, zmieniania dzieł literackich nie wiedzieć czemu i po co, szokowanie brzydotą i ohydą trudno znaleźć okazję do wzruszeń. Jedyni, którzy się bronią, to klasyczne przedstawienia teatrów z mniejszych miast i kilku (niemodnych) warszawskich i oczywiście Teatr Wielki Opery i Baletu w Warszawie, w którym rządzą i oby rządzili zawsze Mariusz Treliński i Boris Kudlicka
, a których bajeczne przedstawienia, nawet szalenie nowoczesne, czasem szalone (latający Holender i basen z cieplą wodą na scenie) zachwycają i poruszają. Także na świecie!

I tak myślę, że to właśnie jest rolą wielkiej sztuki – poruszenie, danie widzowi okazji do przeżycia wzruszenia, zachwytu – co dzisiaj w zblazowanym świecie jest z lekka wstydliwe i démodé. A jednak wielkie przedstawienia z wielkimi artystami, ciekawie wystawione, świetnie zagrane znajdują na świecie widzów pragnących więcej i więcej. I może dlatego, że te teatry szanują klasykę, pielęgnują dobre rzemiosło i szanują widza – są pełne i mają pełną kasę.

To takie proste – ludzie głosują nogami i portfelem na to, co dobre.

(Madeleien Eastoe Swan lake Opera House Sydney)

 Hmmm, mam nadzieję że kiedyś jeszcze jakiś choreograf wpadnie na nowy pomysł jeziora łabędziego, będę miała szansę to zobaczyć i zaliczyć do mojego pojezierza.