Z góry zaznaczę, że nie jestem znawczynią tzw. muzyki klasycznej, czy jak kto woli poważnej,
a jedynie kimś z lekka osłuchanym, konsumentką. Wiem kim byli Mozart, Bach,
Vivaldi, Mendelssohn, Szopen (sam uzywał czasem spolszczonej formy), a nawet Rachmaninow i Szostakowicz, choć tu gdzieś
mi się urywa klasyka w moim rozumieniu i odbiorze. W moim rodzinnym domu
słuchało się klasyki w tradycyjnym rozumieniu. Zazwyczaj popołudniami, gdy mama
poprawiała klasówki, ja bawiłam się w swoim kąciku lalek a tatko nastawiał coś
ładnego i sobie szło…
Moimi idolami są Szopen i Czajkowski. Obaj odkryci na nowo
już za dorosłości, choć z panem Piotrem Cz. znamy się od mojego dzieciństwa nieco
bliżej. Miałam jakieś osiem lat. Byłam wówczas z rodzicami w Moskwie, było lato i mama mi powiedziała, że idziemy
do Parku Gorkiego na balet. Opowiedziała mi co to jest balet, a w drodze też
libretto, które brzmiało jak piękna ale smutna baśń. To miało być Jezioro
Łabędzie wystawiane w muszli koncertowej ot tak, w ramach teatr i sztuka dla
wszystkich.
Zajęliśmy miejsca, zmierzchało się. Pamiętam, że patrzyłam
jak urzeczona, wszystko było takie piękne! I panie tańczące na paluszkach i
płynna piękna muzyka i ta ciepła noc i to, że rodzice zgodzili się, ba! Sami
zaproponowali tę frajdę i mimo, że dobiegała północ nie srożyli się że nie
śpię.
Jakże jestem wdzięczna za tę edukację! Za ten wieczór!
Tak oto zaczęła się moja mała przygoda z Jeziorem Łabędzim.
Lubię oglądać nowe przedstawienia, nowe pomysły choreografów, bo ten balet daje
im wielkie pole do popisu, puszczają wodze fantazji i od czasu do czasu jestem
zaskakiwana nowym odczytaniem baśni o zaklętym jeziorze.
Miałam tę frajdę, że najpierw zobaczyłam artystów Teatru
Bolszoj z ówczesną primabaleriną Eleonorą Własową w roli Odetty Otylii. Później
zaliczyłam Jezioro już na sali teatralnej w Teatrze Bolszoj, zdaje się, że z
Mają Plisiecką, ale głowy nie dam. Na zmianę tańczyły tam Plisiecka, Pawłowa i Ułanowa a mnie rodzice zafundowali jeszcze kilka baletów, więc mam
prawo nie pamiętać.
Później, już jako nastolatka, w Teatrze Wielkim Opery i
Baletu w Warszawie widziałam Jezioro Łabędzie w wykonaniu niezrównanego
Stanisława Szymańskiego i bodaj Olgi Sawickiej.
Mijały lata, dorosłam, przeszalałam młodość przy Bitelsach i
Czerwonych Gitarach, i całą późniejszą resztą rocka i popu. A gdy skończyłam czterdzieści lat... znów wróciła klasyka,
poczułam potrzebę słuchania dawnych mistrzów. Teraz już głęboko i świadomie
pokochałam Szopena, Czajkowskiego i jeszcze kilku panów z zamierzchłej przeszłości.
I oto w pewien zimowy wieczór, na którymś z kanałów telewizyjnych,
zobaczyłam balet bodaj leningradzki, z przedstawieniem Jeziora Łabędziego ale z
ciut zmienionym librettem. Odettą był… carewicz Paweł Piotrowicz pokazany jako
dziecko odebrane matce (Katarzynie II), neurastenik i nieszczęśnik. Znakomity
balet, tak mi się podobał, że nawet miałam go na taśmie VHS ale zapis okazał
się nietrwały. Trudno – mam ten balet w głowie.
Znów minął jakiś czas i słyszę o nowym, bulwersującym
przestawieniu Jeziora, w Londynie. Choreograf Matthew Bourne obsadził w rolach
głównych dwóch znakomitych tancerzy – niepokojącego Jose Maria Tirado jako
Obcego (Stranger) (?) i Scotta Amblera jako księcia (alter ego Odetty?).
Balet narobił szumu, bo cała historia księcia jest
opowiedziana jako historia gejowska. Matthew Bourne trafił w swój czas a może
to czas go trafił – gdy Europa uczyła się tolerancji, zaczął się gejowski boom
i parady równości.
To przedstawienie pojawia się też w końcowych scenach filmu
„Billy Elliot”. Oglądałam to przedstawienie z DVD (niestety, nie w Londynie na
deskach teatru…) i spodobało mi się. Jest nowatorskie, ostre i znakomicie
zatańczone.
A teraz wisienka na torcie.
W operze w Sydney choreograf Graeme Murphy wystawił Swan
Lake w 2008 roku. W roli Odetty wystąpiła Madeleine Eastoe.
Cała historię umieszczono pod koniec XIX wieku. To historia
zdrady księcia Siegfreda, który wolał od swojej młodej i uroczej żony zamężną i
dzieciatą damę.
Odetta tak bardzo kocha, tak przeżywa zdradę, że ląduje w
szpitalu psychiatrycznym. Wreszcie sprawa ma finał w samobójczym skoku do
jeziora.
W całej tej historii publiczność zobaczyła nawiązanie do
historii lady Diany, księcia Karola i Kamili Parker Bowles.
Zasiadłam, obejrzałam i jestem pod wielkim wrażeniem. Całość
jest podzielona na część bardziej teatralną, w której tancerze pokazują cały
początek historii, intrygi i część baśniową (jezioro) mniej teatralną, za to
bardzo klasycznie baletową. Bal, na którym książę pokazuje rodzicom swoją
narzeczoną, ewidentnie kochający i zakochany, znudzenie Odettą i nagłą
fascynację (albo powrót fascynacji) inną kobietą – zamężną i dzieciatą. Widz ma
tu dość czytelne odniesienie (jak stwierdziła australijska publiczność) do
dworu brytyjskiego i wydarzeń, które wszyscy pamiętamy. Dalsza historia, Akt II,
to teatralno - dramatyczne przedstawienie rozpaczy i załamania psychicznego
delikatnej Odetty, pobyt w szpitalu psychiatrycznym i leczenie jej lodowatą
wodą przez zakonnice (nawiązanie do XIX-wiecznych metod doktora Kneippa). Znakomite
sceny baletowe, znakomita Madeleine Eastoe, świetny pomysł scenarzysty i
scenografa. Madeleine jest w swojej roli perfekcyjna, znakomita aktorsko,
nieprzerysowana i sugestywna. Patrzyłam na inne baletnice, również świetnie
tańczące, ale żadna z nich nie udźwignęłaby roli Odetty tak jak robi to Eastoe.
Danielle Rowe tańczącej rolę (chyba dobrze odczytuję) Odylii, konkurentki, również
zasługuje na najwyższe pochwały. To artystka też znakomita, perfekcyjna i
świetna aktorsko.
W balecie liczy się tylko ruch, mowa ciała, gesty, nawet drobne pochylenie
głowy czy gest dłonią są dla widza czytelniejsze niż słowa, i ta choreografia
jest w pełni czytelna, doskonale pomyślana i ciekawa. Wykonanie perfekcyjne.
Całość poruszająca, a jak
dodać Mistrza Czajkowskiego i jego muzykę – mam istną kąpiel w pięknie,
wzruszeniu i zachwycie.
Dzisiaj to wzruszenie jest u nas niemal niemodne. W wielu „nowatorskich”
przedstawieniach teatralnych i współczesnym polskim kinie – pełnym szarości,
przeklinania z lubością, zmieniania dzieł literackich nie wiedzieć czemu i po
co, szokowanie brzydotą i ohydą trudno znaleźć okazję do wzruszeń. Jedyni,
którzy się bronią, to klasyczne przedstawienia teatrów z mniejszych miast i kilku
(niemodnych) warszawskich i oczywiście Teatr Wielki Opery i Baletu w Warszawie,
w którym rządzą i oby rządzili zawsze Mariusz Treliński i Boris Kudlicka ,
a których bajeczne
przedstawienia, nawet szalenie nowoczesne, czasem szalone (latający Holender i
basen z cieplą wodą na scenie) zachwycają i poruszają. Także na świecie!
I tak myślę, że to właśnie jest rolą wielkiej sztuki –
poruszenie, danie widzowi okazji do przeżycia wzruszenia, zachwytu – co dzisiaj
w zblazowanym świecie jest z lekka wstydliwe i démodé. A jednak wielkie przedstawienia z wielkimi artystami, ciekawie wystawione,
świetnie zagrane znajdują na świecie widzów pragnących więcej i więcej. I może
dlatego, że te teatry szanują klasykę, pielęgnują dobre rzemiosło i szanują
widza – są pełne i mają pełną kasę.
To takie proste – ludzie głosują nogami i portfelem na to,
co dobre.
(Madeleien Eastoe Swan lake Opera House Sydney)
Hmmm, mam nadzieję że kiedyś jeszcze jakiś choreograf wpadnie na nowy pomysł jeziora
łabędziego, będę miała szansę to zobaczyć i zaliczyć do mojego pojezierza.