O, roku ów!
Nie robię podsumowań,
ale w tym roku zdarzyło się coś takiego, że... zrobię, a co!
:-)
Ja mam w sobie pewien rodzaj
wiary w "siedem krów". Znaczy, że są lata chude i tłuste, że to się w
życiu przeplata i że się z dołków wychodzi, choć bywa, że zajmuje to więcej
czasu niż tylko "hop!". Dołki bywają dołami, a nawet Rowami
Mariańskimi.
W latach pięknych warto sobie stawiać mocne
cele, bo nie ma większej frajdy w życiu niż zdobycie jakiegoś własnego Mount
Everestu.
Trzeba być uważnym z marzeniami (zwłaszcza, gdy
się ma 60 +), bo jeśli zdecydujemy się na realizację marzeń niespełnialnych
rozczarowanie może nas wrzucić w otchłań rozpaczy a leciutka korekta sprawi, że
marzenie z lekka (albo porządnie wręcz) urealnione pozwala je spełnić i mieć
wielką frajdę, że się dało radę.
(Siwy na przykład wie, że pewne sporty
ekstremalne nie są dla niego, więc w wieku 64 wskoczył na narty nieekstremalnie
i jakoś daje radę! Myślę, że w tym roku chłopaki zaciągną go na czarną trasę i
poradzi sobie!)
Ja kilka lat walczyłam
z chudymi krowami.
Przyznam się, że było
baaaaardzo ciężko.
Zwłaszcza bycie
wyrolowaną z zimna krwią, przez ludzi niegdyś bliskich jest dramatycznie
przykrym przeżyciem.
Ale, jak mówią
"abyśmy zdrowi byli" i ja jestem.
(oczywiście, że gdzieś
tam skrzypię ale generalnie jest OK)
Większość chudych krów poszło sobie.
Większość chudych krów poszło sobie.
Mam nadzieję, że w
naszym małym kosmosie rodzinnym będzie dobrze.
Oczywiście mam
marzenia, z lekka skorygowane (bo piękna, młoda i szczupła to ja już byłam) i
tylko trzeba stworzyć projekt, plan i realizacja jest MOŻLIWA. :-)
I na koniec koniecznie muszę opisać pewną
historię.
Siedem lat temu rozstali się z hukiem i
trzaskiem. Nazwijmy ich Adam i Ewa, albo Anita i Stefan, albo Iga i Romek -
nieważne.
W pewnych kręgach ludzie znani. Z bagażem
życiowym synami, i sukcesami. On odszedł. Miał dość.
Skracając, i nie wchodząc w szczegóły-
rozstanie miało być z jakimś porozumieniem, ale niestety przerodziło się w... wojnę
siedmioletnią.
Wzajemnym uszczypliwościom i awanturom,
nieporozumieniom, oskarżeniom i złośliwościom nie było końca. Wyniszczające i
wredne to było. Brzydkie. Któregoś dnia Ona zamyśliła się głęboko nad tym, jak
reagują synowie, zwłaszcza młodszy. Dorastał, było źle.
"To nasza wina" - pomyślała i zaczęła
myśleć nad tym jak przynajmniej schłodzić ten wyniszczający pożar.
"Żeby było jak u was! - mówiła mi
niejednokrotnie (bo to wiecie, że z byłym mężem, ksywka "Pierwszy",
kumplujemy się najzwyczajniej) - żeby bez tych złośliwości, wojny. Po co to?!
On ma swoje życie, ja swoje. Wiesz - mówiła z sensem - że ja nienawidzę agresji
i awantur. Chciałabym móc tak to poukładać żebyśmy nie zalewali się toksyną
wzajemnych oskarżeń. To jest kompletnie niepotrzebne!
On faktycznie szalał... Nie znałam go takim.
Życie osobiste mu się nie układało. Może dlatego był taki sfrustrowany,
wściekły?
Ona rozpoczęła pracę nad swoim planem zalania
agresji spokojem i porozumieniem. Szczerze mówiąc podziwiam ją za to.
"Marzenie ściętej głowy" - myślałam po cichu wiedząc, jakie
hiszpańskie emocje wkradają się w ludzkie zachowania. Raz spuszczona ze smyczy
niechęć, agresja nie jest łatwa do okiełznania.
Skracając, cała ta historia to... telenowela -
nie przymierzając – południowoamerykańska. I to C - klasowa.
Tak, tak - domysły są słuszne.
Podczas kolejnej próby porozumienia z awanturą,
uspokojeniem się, pyskówką i znów spokojną rozmową wyszło, że... on ją stale
kocha! Że ŻADNA - tylko ona! Rozmawiali niemal tydzień. Jak ona to nazywa -
"kompletna, bolesna ale oczyszczająca resekcja wrzodu". Udało się.
W tydzień zmienili mieszkanie na większe, bo są
razem nieodwołalnie.
A teraz, całą rodziną, wraz z synami
oczywiście, są od tygodnia w ciepłych krajach, piją szampana, dobrze jedzą,
zwiedzają, kąpią się i trzymają za ręce.
Ufffff. Zakończenie tak słodkie, że aż...
podzieliło znajomych. Jedni przyklasnęli - i jęknęli: "Noooooo, NARESZCIE!
Kiedy szampan?"
Innym się to w głowie tak dalece nie mieści, że
mają focha.
Ja powtarzam za nią: "Co chatka, to
zagadka". Mnie się podoba.
Znam ich i nie sądzę, żeby za tydzień, a nawet
za rok coś się zmieniło. Są na to za starzy i chyba oboje wiele zrozumieli, a
ocenianie ich, to już w ogóle idiotyzm, bo takich rzeczy się nie ocenia! TO ICH
SPRAWA. Szlus i ament.
Ja tylko mogę klasnąć w dłonie, i powiedzieć
im, że ogromnie mnie to cieszy, bo ja jestem z pokolenia, które pamięta
hippisowskie hasło "Make LOVE not war".
...i dobrze jest!
No.
To życzę Wam, żeby
chude krowy poszły precz, żeby mimo marnych prognoz przynajmniej w życiu
osobistym było fajnie i dobrze. Żebyście byli kochani i mieli kogo kochać.