Jak nużą
mnie już te wszystkie pisane wulgarnie, urywanymi zdaniami, opisujące jakieś
wydumane stany psychodeliczne, jakieś niby polskie szambo. Szare obrazki, szary
język, szare myśli i poszarpana polszczyzna, bo dzisiaj jest moda na brzydotę,
trzeba ją opisywać brzydkim językiem. Pytałam wówczas, czy dzisiaj nikt już nie
umie opisać świata pięknym językiem?
Chcę pięknej książki!
Chcę pięknej książki!
Wyśmiano
mnie.
Krytycy i
pisarze wydumali sobie, że pisząc tak, chciałam zwrócić uwagę na siebie, więc
zgodnie z polską tradycją niedoczytania, niezrozumienia i stworzenia sobie
własnej wersji mojej wypowiedzi (co po angielsku nazywa się Straw Man argument),
obśmiano moje pytanie i mnie.
Niektórzy
bez klasy, inni w białawych rękawiczkach. Bez zrozumienia.
Trudno. To
walka przegrana, jeśli nie ma chęci wysłuchania interlokutora.
Dzisiaj
najspokojniej mogę powiedzieć, że mam tę książkę, o której mogę powiedzieć
śmiało, że jest Piękna. Pięknie wydana i pięknie napisana i nie jest
harlequinem, ba, nawet nie jest romansem, jest albumem, swoistą opowieścią,
refleksją?
To „Biel” Marcina Kydryńskiego.
Autor jest
erudytą nie jest to więc pierwsza jego książka pięknie napisana. Pierwej opisał
Lizbonę: „Lizbona. Muzyka moich ulic.”
Nigdy nikt
tak miasta nie opisał.
Autor wychowany
starannie i oczytany od dziecka ma łatwość posługiwania się językiem polskim. Żongluje
językiem z prestidigitatorską łatwością, choć lepiej napisać: z lutniczą precyzją
Będąc wielbicielem, znawcą muzyki ma jeszcze ten dar, że słyszy dźwięki w pełnej ich skali, jest świadom
czym jest harmonia, a fałsz sprawia mu ból. Jako fotograf, wrażliwy i wnikliwy
obserwator, ma też wyczulony wzrok i zmysły pozwalające ogarniać to czego inni
najczęściej nie widzą. Szerokie horyzonty, wielka wiedza, erudycja i
umiejętność przelania tego na papier, nadania ciekawej formy, oczarowanie czytelnika
– to dzisiaj ginący gatunek pisarza.
Śmieszą mnie
fochy czytelniczek/czytelników, piszących z wyższością, że język pana Marcina
jest dla nich zbyt barokowy, zawiły. Serio?!
Mój tatko
powiedziałby „Nie narzekaj na lustro, gdy gęba krzywa”, a mama powiedziałby
spokojnie – nie rozumiesz? Masz encyklopedię, zajrzyj!
Przyznawanie
się do tego, że operowanie zdaniami złożonymi, stosowanie przenośni, parafraz,
epitetów, metafor, porównań, oznacza przyznanie się do kiepskiego poziomu, do
nieoczytania. Nie jest winą autora, że ma wykształcenie i posługuje się pełnym
zasobem słów, rzuca cytatami, zna nazwiska ludzi mających coś do powiedzenia w
sprawie, którą on opisuje.Często - zna ich osobiście. To zaleta i należy to wypunktować a nie jęczeć że "język za trudny".
W „Bieli”,
jak i w poprzedniej swojej książce, w audycjach radiowych Marcin Kydryński używa języka malarskiego,
poetyckiego, fakt – bywa że wyniosłego, ozdobnego ale nie zawsze – gdy trzeba, prostego,
mocnego i bardzo trafnego.
„Biel”
powstała jako rezultat wieloletniej fascynacji autora Afryką.
Piękny i bogaty
język, świetne fotografie mamią, wydaje się, że dostaniemy do pomacania, do
posmakowania Afrykę taką jaka jest na pocztówkach biur podróży. Gorącą, żółto-biało-brązową,
z ugrem i zielenią, z ciemnymi postaciami wiotkich kobiet i zwinnych mężczyzn,
zapachem buszu po deszczu…
Nic bardziej
mylnego.
To swoisty
paradoks, że wysublimowane piękno natury nie jest w centrum zainteresowania
autora, ono mu zaledwie towarzyszy, tworzy tło. Raczej niedotykane, pomijane
albo tylko dyskretnie zaznaczane. Dostajemy Afrykę „na surowo”, bez
ugarnirowania jej tanim widoczkiem piasku z palmą, czy buszu z zebrą. To Afryka
taka jaka jest naprawdę – przerażająca swoją innością, brutalnością. Nieprzystająca
do naszych pojęć o stosunkach międzyludzkich, humanitaryzmie, współpracy i współistnieniu. Afryka
niezrozumiała, krwawa albo tylko brudna, bezmyślna, leniwa, brzydka, zaśmiecona,
i smutna raczej, niż bajkowa. Zalana łzami i krwią.
Czytając tę
książkę musiałam się zmierzyć z moim pojęciem o tym, jaki jest ten „czarny”, a w
zasadzie gorący, suchy ląd, uładzić się sama ze sobą, bo szczególnie dzisiaj
wobec wielkiej migracji muszę sama sobie odpowiedzieć na wiele trudnych pytań. Okazuje
się, że temat empatii jest trudniejszy niż sądziłam.
Mam
szczególną przyjemność mieć tę książkę – album (zdjęcia!) i audiobooka, którego
jestem… akuszerką, bo uprosiłam zarówno pana Marcina (miał opory), jak i wydawnictwo,
żeby autor swoim sjestowym głosem, z charakterystycznym, ojcowym „r” przeczytał
mi tę książkę na głos.
I słuchanie
go, to dopiero jest wielka frajda.
DZIĘKUJĘ za
możliwość poznania tego kontynentu, na który się nie wybieram, a który chciałam
poznać, zobaczyć, poczuć choć w maleńkiej części dzięki komuś, komu ufam.
Kilka wybranych cytatów:
Jeżeli ktoś
nazwie ją albumem fotograficznym, sprawi mi
przyjemność.
Gdy uzna, że to książka o Afryce, nie będę się
spierał. Na
nieprzyjemny zarzut, że jest w istocie autobiografią,
nie będę
umiał odpowiedzieć, zażenowany, przyłapany na
gorącym
uczynku. Sam myślę o Bieli jak o notatkach na marginesach
książek,
które zawsze mam ze sobą w podróży, bo lubię
rozmawiać ze
znacznie mądrzejszymi od siebie. Książki są dla
mnie
najważniejsze.
A nie
ludzie? – ktoś spyta. Książki to są ludzie, przecież.
Wydestylowani do samej istoty rzeczy.
*
Bosaso to
niedostępne klify i górskie jaskinie. Schronienie
dla
ekstremistów, przechowalnia samobójców. James
Fergusson w swojej książce World’s
Most Dangerous Place pisze,
że młodym
nomadom zwerbowanym za garść jedzenia do
radykalnych bojówek pokazuje się tańce pulchnych dziewcząt
radykalnych bojówek pokazuje się tańce pulchnych dziewcząt
z filmów
bollywoodzkich, mówiąc, że są to nagrania przesłane
z nieba
przez poprzednich męczenników sprawy. Osobny
temat:
erotyczna frustracja, seksualne niespełnienie nastoletnich
rekrutów z
pustyni – jako motywacja do świętej wojny.
Możliwość
jej uniknięcia, gdyby wcześniej ktoś ich przytulił
do nagiej piersi.
*
Tymczasem muzyka północy, ta z sudańskich taksówek,
*
Tymczasem muzyka północy, ta z sudańskich taksówek,
z autobusów
w skalistych pejzażach Erytrei, z etiopskich kiosków
z gazetami
miała inne zadanie: ogłuszyć. Uniemożliwić
refleksję.
Wypełnić pustkę tysiąca mil piasku i pustkę w naszych
stumanionych
zmęczeniem głowach. Wyłączała mózg.
Podkreślała
wspólnotę. Nawet gdyby podróżujący tym samym
autobusem
przez trzy dni po 14 godzin na wstępie nie czuli
się sobie
bliscy, ta muzyka miała ich scalić, pojednać w ów
napastliwy,
nieznający sprzeciwu sposób. Niczym w świecie
Orwella.
Drażniła
powtarzaną w nieskończoność frazą, głos miał
w sobie tę
gwałtowność, która wyklucza ukojenie, miał ton
tłuczonego
szkła. Słuchałem mimowolnie i czułem, jakby grajek
wtykał mi do
uszu długi kolec akacji. Ta muzyka zdawała
mi się
nienawistna bardziej niż smród zjełczałego masła na
włosach
kobiet, niż odór zwierząt przewożonych w skwarze
pod
siedzeniami. Fetor ich odchodów. Nie zostawiała miejsca
na to, co
odrębne. Była jak stado fałszywie grającej na dudach
szarańczy. Niszczyła
wszystko na swojej drodze.
*
W którym momencie wszystko poszło nie tak? Być może
*
W którym momencie wszystko poszło nie tak? Być może
od samego
początku, w 1819 roku, to był zły pomysł Kongresu
Stanów
Zjednoczonych, by uwolnionych niewolników odesłać
z powrotem
do Afryki. Choć hasło brzmiało godnie i przeznaczono
na tę podróż
100 tysięcy ówczesnych dolarów, głównie
chodziło o
to, by młodzi, silni, bystrzy i od niedawna wolni
ludzie nie
zasiali w konserwatywnym białym społeczeństwie
zamętu.
Statek „Elizabeth” wywiózł ich więc na zesłanie bez
prawa powrotu,
ale opatrzono tę ekspedycję etykietą prawości.
Może to był
zły znak, że zanim w ogóle znaleziono miejsce
na osadę, co
czwarty z uwolnionych zmarł na malarię?
Może miała
się w przyszłości zemścić decyzja, by ziemię dla
nowo
przybyłych wymusić od miejscowego władcy za bezcen,
przystawiając
mu pistolet do czoła?
Co stało się
potem, stało się naprawdę. Nie było eksperymentem
psychologii
społecznej. Philip Zimbardo zastanawiał się
nad tym szczególnie ostrym zakrętem ludzkiej duszy dopiero
nad tym szczególnie ostrym zakrętem ludzkiej duszy dopiero
sto
pięćdziesiąt lat później, gdy studentów Uniwersytetu
Stanforda
podzielił na dwie grupy i umieścił w więzieniu
w rolach
strażników i więźniów. Eksperyment przerwano po
sześciu
dniach, gdy okazało się, że studenci obdarzeni przywilejem
władzy nie
zawahali się przed upodleniem, torturą,
zniszczeniem
grupy zdefiniowanej jako słabsza.
Na idyllicznych plażach Afryki Zachodniej niedawni
Na idyllicznych plażach Afryki Zachodniej niedawni
niewolnicy,
z Biblią w ręku, nie pojawili się, by szukać śladów
przeszłości
i odnaleźć stęsknione rodziny. Znając jedynie
zasady
funkcjonowania wielkich plantacji Południa, zastosowali
je wobec
rdzennej afrykańskiej ludności. Zmusili do
pracy,
nałożyli podatki, pozbawili praw i ziemi. Zbudowali na
wybrzeżu
osiedla na wzór miast Ameryki. Wystrugali werandy,
kolumnady.
Ubrani w krynoliny, fraki i czarne cylindry
podążali w
dewastującym upale do licznych kościołów, a swój
kraj, pod
amerykańską flagą, ochrzcili Christopolis. Biblię
czytali
jednak nieuważnie. Nie im pierwszym i nie ostatnim
umknęły
przykazania miłości.
*
Ryszard Kapuściński notował w Lapidarium: „Jestem
*
Ryszard Kapuściński notował w Lapidarium: „Jestem
przekonany o
całkowitej odmienności kultur. Gdy dzisiaj pracownik
na rzecz
pomocy rozwojowej udaje się do wioski afrykańskiej,
to robi to
zwykle dlatego, że sam tego chce, a nie
dlatego, że
tamtejsi ludzie są jakoś specjalnie tym zainteresowani.
Być może ich
kultura jest kulturą minimalizmu, wolą
nic nie
robić. Jest w tym jakaś przemoc, gdy zmusza się ich,
by uwierzyli
w wartości obcej kultury. (…) Najlepsze byłoby
zaakceptować
to. Nie trzeba zmieniać wszystkiego”.
*
Na marginesie: jest dzisiaj w dobrym, politycznie poprawnym
*
Na marginesie: jest dzisiaj w dobrym, politycznie poprawnym
tonie
napisać: „W Afryce spotkałem na swojej drodze
ludzi,
którzy niczym się od nas nie różnią”. Brzmi dla niektórych
szlachetnie,
ale to nie mój pogląd. Nie tylko dlatego,
że z
łatwością dowiodę, iż w Afryce lepiej od nas biegają,
tańczą i
rzeźbią w drewnie. Że statystyczny przechodzień na
ulicy w
Dakarze przypomina antycznego dyskobola, a w moim
mieście
często worek ziemniaków. System wartości muezina
z Omdurmanu
jest tak odmienny od przemyśleń maklera giełdowego
z Wall
Street, że równie dobrze mogliby należeć do
dwóch
odmiennych gatunków zwierząt na odległych od siebie
planetach.
Mnie równie daleko do każdego z nich, choć staram
się
zrozumieć obu. Z różnym skutkiem.
Co też znaczy:
w Afryce? Somalijski pasterz wydaje mi
się tak
oddalony od zanzibarskiego rybaka, jak wielbłąd od
rekina.
Kairski taksówkarz tak inny od myśliwego Mursi, jak
pyton od
lamparta. Wierzę, że te sformułowania nie wartościują.
Lub robią to
a rebours, bo właśnie
odrębność jest dla mnie
Wartością.
*
Za jazdę z
mężczyzną na tym samym motocyklu dziewczynę
uśmierca się
kamienowaniem. Za kradzież obcina się ręce. Radykałowie
z
organizacji Boko Haram (w wolnym tłumaczeniu:
„precz z
zachodnią cywilizacją”) prześcignęli w okrucieństwie
i liczbie
ofiar nawet Państwo Islamskie. Sahid, a wraz z nim
każdy chyba
mieszkaniec Sierra Leone, konfliktów religijnych
i
plemiennych nie pojmuje.
Tu
rebelianci obcinali dorosłym ręce, żeby nie mogli głosować
w wolnych
wyborach. Ale dzieciom cięli maczetą dłonie
i stopy
także, by zaszokowany świat przysłał pomoc humanitarną,
z której oni
mogliby szerokim gestem skorzystać. Ostatecznie
szło o pieniądze. Silna motywacja.
Sierra Leone
pozostaje wciąż jednym
z
najbiedniejszych państw na świecie, mimo pomocy humanitarnej
najwyższej w
historii, jeśli przeliczyć ilość dolarów
przyznanych
na jednego mieszkańca. Gdzie te pieniądze,
ktoś spyta?
Linda Polman
w książce Karawana kryzysu, jednej z najbardziej
wstrząsających
moich lektur w ostatnich latach, próbuje
podjąć ten
temat. Jedno jest pewne. Te pieniądze nie trafiły do
slumsów Freetown.
*
W wiosce
John Obey poznałem chłopca Ibrahima Jalloha.
Jest sierotą
wojennym. Nie mówi o Taylorze. Milczy o ruf.
Łowi ryby.
Wieczorami wraca pożyczoną pirogą, wydrążoną
z pnia
bawełnianego drzewa. Nie posiada niczego. Co za
wolność.
Mieć tylko majtki. Jeść owoce z drzewa i łowić ryby,
pić
deszczówkę i sok z mango. Pływaliśmy o zachodzie słońca
w ciepłych
wodach Atlantyku, zmierzch barwił je na szmaragdowo.
Pamiętam,
jak Ibrahim wspiął się na czarną skałę
i odurzony
czystym szczęściem istnienia zawołał:
– I co o tym
myślisz? Kochasz Sierra Leone? Czy to nie
najpiękniejsze
miejsce na ziemi?
Potrzebował mnie do potwierdzenia w sobie tej miłości.
*
Powieść W pustyni i w
puszczy, jakkolwiek napisana w roku urodzin
Czesława
Miłosza, była wciąż jeszcze doświadczeniem pokoleniowym
dla nas,
roczników lat sześćdziesiątych. Przynajmniej
dla trzech
generacji stworzyła pas startowy dla marzeń,
zrodziła
tęsknotę za tym, co odległe i odmienne. Za brzmieniem,
kolorem i
żarem Południa.
Wiek po jej
wydaniu coraz częściej słychać głosy, by „tę
żałosną
ramotę” usunąć z lektur szkolnych, by ją napiętnować,
a
najchętniej zapomnieć. Może więcej pożytku przyniosłoby jej
uważne
czytanie. Wniknięcie w kontekst historyczny, rozmowy
o istocie
kolonializmu, analiza głębokiej przemiany, jaka
dokonała się
w ostatnim stuleciu w kwestii etyki i moralności,
dyskusja o
„poprawności politycznej” i jej protekcjonalizmie.
Czy nie
ciekawa może być w szkolnej klasie rozmowa
o tym,
dlaczego Sienkiewicz, pisząc tę książkę w czasach, gdy
Polska była
podzielona między trzech zaborców, nie ujmuje
się za
sudańskimi powstańcami, lecz fanatycznie staje po stronie
brytyjskiego
najeźdźcy? Czy lektura powieści nie może być
wstępem do
rozmowy o idei rasizmu?
Ale też o
pojęciu rycerskości. Wśród gwaru głosów atakujących
Sienkiewicza
pojawiły się i takie, że utrwala zły stereotyp
dominującego
chłopca nad ubezwłasnowolnioną dziewczynką.
To dziwaczny
trop, wydaje mi się, że moje pokolenie
wolałoby
nazwać bohatera „opiekuńczym” i cechę tę pochwalić.
Zwłaszcza że
Staś wkraczał powoli w dorosłość, a Nel była
zaledwie
ośmiolatką.
Staś na
pytanie o to, co nastąpi w Afryce po ich wyjeździe,
otrzymuje od
swego wybawiciela krzepiącą odpowiedź:
„Anglia”.
Czy to nie znakomity punkt wyjścia do lekcji historii,
by opowiedzieć, co istotnie zdarzyło się potem?
(dziękuję wydawnictwu Edipresse za możliwość zamieszczenia cytatów)