...Będąc młodą lekarką
– pamiętacie?
Otóż i ja postanowiłam
napisać coś jako młoda (stażem!) znawczyni kuchni. Tym razem
koreańskiej, bo naprawdę studiowałam ją uczciwie i porządnie
przez kilka kolejnych lat w samej Korei Południowej.
Będąc zwykłą
mieszkanką wielkiego miasta Ulsan, zgłębiałam tajniki tamtejszej
kuchni, która nazywa się hansik nie tylko łażąc po różnych
kuchniach, knajpkach etc, ale i śledząc pilnie programy kulinarne w
telewizji koreańskiej, kupując produkty, próbując w domu zrobić
to, co jadłam gdzieś w mieście.
Czułam się jak
studentka, starałam się, wczuwałam i nie unikałam tematów
trudnych, próbowałam zupę ze skrzepem krwistym czyli „soup for
the day after”. Choć czerwi jedwabników nie spróbowałam,
śmierdzą strasznie! NIE! Orzeszki ginko też mi ni smakowały, ale
spróbowałam. Nawet obrzydliwca urechis spróbowałam…
Dzisiaj zapragnęliśmy
czegoś koreańskiego, więc poszliśmy do restauracji o pięknej
nazwie „Shilla” (nazwa niegdysiejszego królestwa w Korei).
Serwuje się tam dania kuchni orientalnych w tym koreańskiej. I tu
przestaję się uśmiechać, choć jeszcze wielki i miły uśmiech
posyłam uroczej kelnerce z Ukrainy mówiącej nieskazitelnie po
polsku i starającej się jak najlepiej wykonać swoją pracę.
Wchodząc powitaliśmy
dwóch panów gastronomów po koreańsku:
- Ana Se Yo!
Ucieszyli się, a pani
kelnerka po wymianie kilku zdań wiedziała, że znamy hansik, i
czekamy na to, żeby zjeść coś, co przypomni nam smaki z Seoulu.
No i …
Ja rozumiem oszczędność,
ale tu panowie przesadzili, nadto poczułam się totalnie olana.
Owszem kimchi kiszone przez jednego z panów niezłe.
Dostaliśmy kilka miseczek
z piklami, jako charakterystyczny rys kuchni wschodu. Dobrze, tak być
powinno, choć w smaku brakuje mi ostrej, miodowo sojowej słodyczy,
fajny suszony wodorost z drobinami cukru (ciekawy smak, znany mi jako
chrupki z brunatnic zwanych w Japonii wakame) ale marynowany w sosie
sojowym ziemniak gotowany, czy pół łodyżki wodnej pietruszki to…
malizna i pójście na łatwiznę.
Moja zupa z wołowiną i
makaronem warzywami etc, mająca być rodzajem eintopf, to w istocie
woda z sosem sojowym, kilkoma (!) nitkami makaronu sojowego i kilkoma
włóknami (!) wołowiny gotowanej. Nie, nie były to kawałki mięsa
obiecane w menu – to były jakieś ledwie ślad. Resztka wywaru?
Odrobina warzyw, w tym… cebula zamiast dymki. W ogóle chyba nie dodano fermentowanej pasty
sojowej, która nadaje specyficznego smaku zupom w Korei, czy kilku
choćby wiórków imbiru, białej rzodkwi, czosnku. Pasta papryczana
– owszem, była.
Zupa taka kosztuje
bagatela – 43 złote!
To oznacza też nadmierną
oszczędność (czytaj pazerność) właściciela który tak
kalkuluje dania, że w sobotnie popołudnie knajpka świeci pustkami.
Za o wiele mniejsze
pieniądze dostane wielką michę zupy z porządną mięsną wkładką
makaronem i specyficznym smakiem orientu już kilka kroków dalej, na
bazarku przy Alei Lotników, w wietnamskiej budzie.
Jednym słowem, mimo
reklamy w Necie – wtopa! Nie warto tam szukać smaków Korei.
Lepiej może radzą tam sobie z powszechnym dzisiaj suhi. Szkoda, bo
suhi-arni w Polsce więcej niż kiosków z gazetami, a restauracji
innych niż wszystkie – brak.
Koreańska byłaby jakimś
rarytasem, odmianą, ale tam chyba nikomu się nie chce. Owszem
bulgogi chyba niezłe, wołowina niby grillowana (smażona) – jak w
wielu orientalnych knajpkach niezła, ale już bez miseczki ryżu.
Dlaczego? Korean pizza, czyli rodzaj omletu - naleśnika z kilkoma
paskami ciętej kimchi, wiórkiem zielonego czegoś (dymka?) i
kilkoma koktajlowymi krewetkami albo kilkoma pierścieniami kalmara
to w Korei najtańsze danie, zazwyczaj zakąska, a tu kosztuje 48 zł!
(80 na dwie osoby) Za co? „Koreański tatar” czyli surowa
wołowina (150g, niech będzie 200g) z żółtkiem i paskami białej
rzodkwi (gdzie reszta przypraw?) kosztuje….80 zł! To żart?!
Zupa na zdjęciu –
pokrewna do mojej tyle, że z boczkiem. Widać michę pełną
obfitości, ale to tylko reklama, czyli robienie z tata wariata.
W mojej wrzącej miseczce
bieda, jakiś… totalny piątek! Żadnego mięsa, rzodkwi, dymki,
papryki, kimchi, czosnku, imbiru, pasty sojowej. Rzadzizna, słona,
czerwona woda z jajem – droga!
Zrobić wyliczenie?
- woda – gratis
(kranówa)
- pół cebuli – 20 gr
- 6 nitek makaronu
sojowego – niech będzie i 1 zł
- pasta papryczana, sos
sojowy – 2 złote. No, 3!
- łyżka warzyw
rozgotowanych – no złotówka.
- jajo z Biedronki – 40
gr.
Razem – 5.40, niech
będzie 6. Narzut 100% - daje 12 zł, a tu 48 zł! Skąd?
Podobnie ów placek
- 2 jaja – 1 zł
- łyżka mąki – 5 gr
- olej – 10gr
- kilka wiórów
warzywnych – niech będzie 2 zł
- Łyżka ciętego kimchi
– 40 gr
- Owoce morza (mieszanka
morska Abramczyk 250g = 8 zł) no, niech będą dwie łyżki, czyli 3
złote
Razem – 6,60 na oko. Na
kieszeń………………………. 80 zł!
Ładnie - co?
Golonka koreańska czyli
golonka ugotowana w specjalnych (niedrogich) przyprawach – to 80
zł!
Kilogram w sklepie
kosztuje 10 zł. Przyprawy w wodzie – no, 2 zł.
Na talerzy spoczywa jakieś
no… pól kilo mięsa, czyli 6 zł. Plus garni – 50 gr.
Reszta to bardzo
przesolony narzut!
Rozumiałabym samo centrum
miasta dobry lokal i wysoki czynsz, ale tu, na Wałbrzyskiej, w
Centrum Handlowym, które jest jednym z wielu i znacznie mniej
popularne od Galerii Mokotów czy Arkadii. No i nie są to czasy gdy
owoce morza czy ryby w Polsce to jakiś rarytas. W hurtowniach
internetowych można kupić już wszystkie przyprawy świata.
Niedrogo.
Czuję się oszukana na
maxa!
Zapewne są tu pyszne
dania, o których pisze jeden internauta, Koreańczyk (nie zarabia tu
i nie zna cen), a mój towarzysz nie miał niczego przeciw buldogi.
Trzeba powiedzieć, że ładnie zaaranżowane wnętrze, choć bez
wstrząsu. Ja po przeliczeniu cen i próbie wyłowienia z mojej
miseczki czegokolwiek i smaku koreańskiego hansik, jestem jednak
zawiedziona.
Szkoda że nie mam
temperamentu Magdy Gessler!