niedziela, 6 maja 2012

TA ZZA PŁOTA


Słabo Ją znałam. Przyjeżdżała do swoich teściów, którzy mieszkali tuż obok nas. Młodsza ode mnie, drobna, ładna blondynka. Drobnokoścista, zgrabna, ubierająca się modnie, ale bez świecideł. Zazwyczaj nieumalowana, świeża. Rozmawiała uprzejmie z teściową, ale widać było, że teść ją ceni bardziej. Wiele lat później powie mi „On jedyny mnie szanował, kochał jak córkę. To był świetny człowiek!”. Byłam Jej wdzięczna za brak zaczepek, za uprzejme „cześć” na powitanie i ewentualne pożegnanie. Za to, że nie próbowała się ze mną zaprzyjaźniać, rozmawiać. Nie potrzebowałam tego, nadto uważałam, że kompletnie nic nas nie łączy, więc po co zadawać sobie trud rozmowy o niczym?
Modliłam się w duchu, gdy zamieszkaliśmy w domku – bliźniaku, żeby sąsiedztwo było nienachalne i tak się stało! Żadnych tam - może wypijemy kawkę? Zapraszamy do nas.
Między nami, a Jej teściami uprzejme współistnienie wystarczyło. Mijały lata. Jej teść zmarł, a teściowa zamieniła się z nimi, znaczy z Nią i ich synem na mieszkania. Teraz za sąsiadkę miałam… Ją. Trzymałam dystans, uprzejme dzień dobry, cześć i żadnego zaglądania sobie do garnków! Z czasem gadałyśmy w ogródku o tym, że na wspólnej roślinie mamy mszyce, że trzeba zgrabić liście, że pięknie kwitną marcinki. Pożyczałyśmy sobie spryskiwacz, sekator. Ja pouczałam Ją dyskretnie, co robić z roślinami, które ona kupowała na targu – gdzie je sadzić i jak dbać. Miałam większą wiedzę. Z czasem ja stałam się dojrzałą kobietą, a ona nadal była taka dziewczęca, delikatna, eteryczna, drobna, właściwie …fajna! Już mnie nie drażniła, już pożyczałyśmy sobie jajko, filiżankę cukru, chociaż nie siadywałyśmy jedna u drugiej na kawce i ploteczkach. To, nie. Dzieci nam się zestarzały J o nich gadałyśmy czasem przez płot, gdy coś robiłyśmy w naszych ogródkach. Ona świetnie gotowała młodą kapustę…

Wyjechałam na dłużej, a kiedy wróciłam, powitałam Ją serdecznie, już właściwie bez tego głupiego uprzedzenia. Opowiedziała mi o chorobie jaka Ją dopadła gdy mnie nie było i o tym, że mąż Jej musiał wyjechać z nagła daleko i na długo. Bardzo szybko zjadała Ją choroba, więc ja i mąż uruchomiliśmy wszelkie znajomości. Rak macicy zżerał Ją na moich oczach. Zupełnie nagle okazało się, że jest mi bliska, że chcę się o Nią troszczyć, że kiedy przychodzi płacząc z bólu, natychmiast siadałam na kanapie, obejmując ją całą sobą i kołysałam, trzymałam dłonie na jej brzuchu, bo ona uważała, że to jej „zdejmuje ból”. Kupowałam Jej vilcacorę i jakieś inne specyfiki, o których czytała, w które wierzyła. Próbowała różnych leków, diet. Lekarz onkolog, ale też holista wspierał Ją nawet w tych jej wymysłach. Jeździłam z nią na kursy czy też szkolenie, zajęcia z psychologiem dla osób chorych onkologicznie (w domyśle – ciężko chorych). Rozmawiałyśmy o chorobie, leczeniu wreszcie też… o umieraniu. Codziennie byłyśmy ze sobą. Gdy była w dobrej formie gotowała i przynosiła jakąś zupę albo duszone warzywa, sałatki. Często jadała u mnie. Gdy miała siły, urządzałyśmy sobie na tarasie gabinet kosmetyczny. Ona była w tym znakomita! Robiła mi peeling albo manicure, mówiąc „ale się zaniedbałaś!”. Zdałam sobie sprawę, że kocham Ją jak siostrę, że jest mi najbliższą osobą i że zrobię co się tylko da, żeby ją wyrwać rakowi, ale gdy zaatakował Jej jelita i naciekał na kości – wiedziałam, że zbliża się nieuchronne. Rzuciłam wszystkie zajęcia które nam przeszkadzały i byłam tylko dla Niej. Rozmowy, przytulanie, płacz, śmiech, po prostu bycie ze sobą – to teraz było najważniejsze. Wrócił Jej mąż, a choroba przeszła do stanu terminalnego. Już nie przychodziła – leżała u siebie w otoczeniu rodziny i umierała.

Jest we mnie. Zapadła mi w serce, kocham Ją bardzo. Dzisiaj czerpię siłę z tego naszego wspólnego bycia razem. Poświęciłam Jej najnowszą powieść. W ten sposób zachowam Ją choć na kartach książki. Widzę Ją, gdy tak stoi w ogródku, w koszuli nocnej z namalowanym miśkiem czy prosiakiem, w śmiesznych papciach, z kubkiem kawy z mlekiem. Blond włosy ma zwinięte i spięte niedbale ołówkiem.  
- Patrz Gonia, jak mi ładnie zakwitła magnolia!
- Widzę, Marysiu. Masz do niej rękę!
- Chcesz te kosaćce? Tak mi się rozrosły!
I dała. Do dzisiaj mi kwitną.
Mania, tęsknię za Tobą.



Małgorzata Kalicińska. „LILKA” – premiera w maju.

6 komentarzy:

  1. Nasuwa się jedno "Niektórzy ludzie czynią Świat wyjątkowym, tylko dlatego, że są."

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moja przyjaciółka z dzieciństwa odeszła dwa lata temu.Po prostu połknęła za dużo tabletek.Ja oprócz pytania dlaczego zadaję sobie jeszcze jedno-jak to się stało i czy ja mogłam jej pomóc.Często ją wspominam .Ona nadal jest w moim sercu.

      Usuń
  2. Ehhh...Te wspomnienia...Dzisiaj kupiełmz Bluszczem Twoją książkę z felietonami. Przeczytałem pare stron. Interesujące.

    OdpowiedzUsuń
  3. dziś skończyłam czytać tę książkę, jest wspaniała i wzruszająca, polecam wszystkim niezależnie od wieku.

    OdpowiedzUsuń
  4. Pani Małgosiu, trafiłam tu poszukując w necie ciekawej książki na te jesienne chłody, którymi nas obdarza tegoroczny lipiec...trafiłam na "Lilkę" a potem tu..
    Nie wiedziałam, że prowadzi Pani bloga, będę zaglądać na pewno bo uwielbiam Panią czytać !

    OdpowiedzUsuń
  5. Książka, która urzekła mnie najbardziej z dotychczasowej twórczości Pani Małgorzaty. Jest po prostu magiczna, przywołuje mnóstwo wspomnień z życia. Po książkę ustawia się u mnie długa kolejka znajomych, która wciąż rośnie, to chyba dobry znak ;)

    OdpowiedzUsuń