Słabo Ją znałam.
Przyjeżdżała do swoich teściów, którzy mieszkali tuż obok nas. Młodsza ode
mnie, drobna, ładna blondynka. Drobnokoścista, zgrabna, ubierająca się modnie,
ale bez świecideł. Zazwyczaj nieumalowana, świeża. Rozmawiała uprzejmie z
teściową, ale widać było, że teść ją ceni bardziej. Wiele lat później powie mi
„On jedyny mnie szanował, kochał jak córkę. To był świetny człowiek!”. Byłam Jej
wdzięczna za brak zaczepek, za uprzejme „cześć” na powitanie i ewentualne
pożegnanie. Za to, że nie próbowała się ze mną zaprzyjaźniać, rozmawiać. Nie
potrzebowałam tego, nadto uważałam, że kompletnie nic nas nie łączy, więc po co
zadawać sobie trud rozmowy o niczym?
Modliłam się w duchu, gdy
zamieszkaliśmy w domku – bliźniaku, żeby sąsiedztwo było nienachalne i tak się
stało! Żadnych tam - może wypijemy kawkę? Zapraszamy do nas.
Między nami, a Jej teściami
uprzejme współistnienie wystarczyło. Mijały lata. Jej teść zmarł, a teściowa zamieniła
się z nimi, znaczy z Nią i ich synem na mieszkania. Teraz za sąsiadkę miałam… Ją.
Trzymałam dystans, uprzejme dzień dobry, cześć i żadnego zaglądania sobie do
garnków! Z czasem gadałyśmy w ogródku o tym, że na wspólnej roślinie mamy
mszyce, że trzeba zgrabić liście, że pięknie kwitną marcinki. Pożyczałyśmy sobie
spryskiwacz, sekator. Ja pouczałam Ją dyskretnie, co robić z roślinami, które
ona kupowała na targu – gdzie je sadzić i jak dbać. Miałam większą wiedzę. Z
czasem ja stałam się dojrzałą kobietą, a ona nadal była taka dziewczęca, delikatna,
eteryczna, drobna, właściwie …fajna! Już mnie nie drażniła, już pożyczałyśmy
sobie jajko, filiżankę cukru, chociaż nie siadywałyśmy jedna u drugiej na kawce
i ploteczkach. To, nie. Dzieci nam się zestarzały J o nich gadałyśmy czasem przez płot, gdy coś robiłyśmy w naszych ogródkach.
Ona świetnie gotowała młodą kapustę…
Wyjechałam na dłużej, a
kiedy wróciłam, powitałam Ją serdecznie, już właściwie bez tego głupiego
uprzedzenia. Opowiedziała mi o chorobie jaka Ją dopadła gdy mnie nie było i o
tym, że mąż Jej musiał wyjechać z nagła daleko i na długo. Bardzo szybko
zjadała Ją choroba, więc ja i mąż uruchomiliśmy wszelkie znajomości. Rak macicy
zżerał Ją na moich oczach. Zupełnie nagle okazało się, że jest mi bliska, że
chcę się o Nią troszczyć, że kiedy przychodzi płacząc z bólu, natychmiast
siadałam na kanapie, obejmując ją całą sobą i kołysałam, trzymałam dłonie na
jej brzuchu, bo ona uważała, że to jej „zdejmuje ból”. Kupowałam Jej vilcacorę
i jakieś inne specyfiki, o których czytała, w które wierzyła. Próbowała różnych
leków, diet. Lekarz onkolog, ale też holista wspierał Ją nawet w tych jej
wymysłach. Jeździłam z nią na kursy czy też szkolenie, zajęcia z psychologiem
dla osób chorych onkologicznie (w domyśle – ciężko chorych). Rozmawiałyśmy o
chorobie, leczeniu wreszcie też… o umieraniu. Codziennie byłyśmy ze sobą. Gdy
była w dobrej formie gotowała i przynosiła jakąś zupę albo duszone warzywa,
sałatki. Często jadała u mnie. Gdy miała siły, urządzałyśmy sobie na tarasie
gabinet kosmetyczny. Ona była w tym znakomita! Robiła mi peeling albo manicure,
mówiąc „ale się zaniedbałaś!”. Zdałam sobie sprawę, że kocham Ją jak siostrę,
że jest mi najbliższą osobą i że zrobię co się tylko da, żeby ją wyrwać rakowi,
ale gdy zaatakował Jej jelita i naciekał na kości – wiedziałam, że zbliża się
nieuchronne. Rzuciłam wszystkie zajęcia które nam przeszkadzały i byłam tylko
dla Niej. Rozmowy, przytulanie, płacz, śmiech, po prostu bycie ze sobą – to
teraz było najważniejsze. Wrócił Jej mąż, a choroba przeszła do stanu
terminalnego. Już nie przychodziła – leżała u siebie w otoczeniu rodziny i
umierała.
Jest we mnie. Zapadła mi
w serce, kocham Ją bardzo. Dzisiaj czerpię siłę z tego naszego wspólnego bycia
razem. Poświęciłam Jej najnowszą powieść. W ten sposób zachowam Ją choć na
kartach książki. Widzę Ją, gdy tak stoi w ogródku, w koszuli nocnej z
namalowanym miśkiem czy prosiakiem, w śmiesznych papciach, z kubkiem kawy z
mlekiem. Blond włosy ma zwinięte i spięte niedbale ołówkiem.
- Patrz Gonia, jak mi ładnie
zakwitła magnolia!
- Widzę, Marysiu. Masz do
niej rękę!
- Chcesz te kosaćce? Tak
mi się rozrosły!
I dała. Do dzisiaj mi
kwitną.
Mania, tęsknię za Tobą.
Małgorzata Kalicińska.
„LILKA” – premiera w maju.
Nasuwa się jedno "Niektórzy ludzie czynią Świat wyjątkowym, tylko dlatego, że są."
OdpowiedzUsuńMoja przyjaciółka z dzieciństwa odeszła dwa lata temu.Po prostu połknęła za dużo tabletek.Ja oprócz pytania dlaczego zadaję sobie jeszcze jedno-jak to się stało i czy ja mogłam jej pomóc.Często ją wspominam .Ona nadal jest w moim sercu.
UsuńEhhh...Te wspomnienia...Dzisiaj kupiełmz Bluszczem Twoją książkę z felietonami. Przeczytałem pare stron. Interesujące.
OdpowiedzUsuńdziś skończyłam czytać tę książkę, jest wspaniała i wzruszająca, polecam wszystkim niezależnie od wieku.
OdpowiedzUsuńPani Małgosiu, trafiłam tu poszukując w necie ciekawej książki na te jesienne chłody, którymi nas obdarza tegoroczny lipiec...trafiłam na "Lilkę" a potem tu..
OdpowiedzUsuńNie wiedziałam, że prowadzi Pani bloga, będę zaglądać na pewno bo uwielbiam Panią czytać !
Książka, która urzekła mnie najbardziej z dotychczasowej twórczości Pani Małgorzaty. Jest po prostu magiczna, przywołuje mnóstwo wspomnień z życia. Po książkę ustawia się u mnie długa kolejka znajomych, która wciąż rośnie, to chyba dobry znak ;)
OdpowiedzUsuń