To choroba przewlekła,
ale nie ciężka. Jeśli ktoś na nią zapadł, to nie ma na nią właściwie żadnej
szczepionki, aspiryny – NIC!
To choroba, na którą się
zapada z wyboru, zgodnie z chińskim przysłowiem:
Chcesz być szczęśliwy
przez chwilę to się upij!
Chcesz być szczęśliwy
przez kilka lat – to się ożeń.
Chcesz być szczęśliwy
całe życie – zostań ogrodnikiem.
Nabyłam kiedyś tego
wirusa, gdy nagle zupełnie dopadała mnie wielka chęć posiadania własnego
kawałka ziemi, ale niekoniecznie wielkości chusteczki do nosa koło tarasu. Coś
z większym oddechem, za miastem a tak naprawdę …to na kompletnej wsi. Marzenia
są po, to żeby je realizować i miałam oto swój kawałek. Potem inny, znacznie
większy i wiem to na pewno, że wiosenny wirus zawsze powraca.
Widzę to u moich
koleżanek, znajomych. To coroczny świerzb dłoni – dorwać się wreszcie do
łopaty, grabi! Założyć kaloszki albo ogrodowe drewniaki czy trampki i hop w
grządki! Powywalać stare suchości, chaberdzie, pięknie ukopać, zagrabić,
wciągać w płuca zapach wilgotnej ziemi i czekać niecierpliwie na siew na
sadzenie, a są i tacy, co wcześniej już sieją pod osłonami, pikują… sami sobie
przygotowują materiał, żeby po „ogrodnikach” i zimnej Zośce wskoczyć, wpłynąć
do ogrodu jak na otwarte morze – całym sobą i już bez strachu nasadzać, siać,
nasadzać, siać! Potem, (jak sądzą niezarażeni laicy), co to za frukt?! Co za
frajda? Wieczne pielenie, podlewanie… Iiiiitam!
No, właśnie na tym polega
ten wirus, że to jest jak karmienie i doglądanie własnego dziecka. Obserwacja
jak rośnie, zakwita, czasem owocuje. To wiedza i ta nieopisana ogrodnicza
przyjemność sprawiają, że jesienią Joanna F. moja znajoma, zapalona… ba!, powiem,
zwariowana (i Ona się nie obrazi) ogrodniczka zaczyna następny etap tej choroby
– przetwarzanie. Bo bywa też i stan ciężki tego schorzenia, – czyli smażenie,
kiszenie, zalewanie zalewami swoich plonów.
Jej przyjaciele mają
zaszczyt zostać obdarowanymi Jej przetworami, z owoców i jarzyn z Jej ogrodu.
Powidła śliwkowe klasyczne, żurawina do mięs, lekkie dżemy i konfitury, ogórki
na różne sposoby (jak u dr Niegłowicza ze Skiroławek – pamiętacie?), a ja
wymyśliłam kiszone selery naciowe i nauczyłam się od Lucyny Ćwierciakiewiczowej
robić konfiturę z zielonych, niedojrzałych pomidorów. Coraz więcej jest nasion roślin rzadkich,
coraz większa odwaga w hodowaniu u nas karczochów, kardu, nachi, okry,
fasolnika chińskiego i dziwacznych sałat.
Ach! Witajcie Kochani,
zarażeni tym boskim wirusem! Zaczynamy coroczną naszą chorobę szczęśliwą –
OGRÓD!
zdjęcia pochodzą ze strony: www.teczowyogrod.net.pl
Ogrodnikiem jestem z pierwszego zawodu. Nigdy nie pracowałem w zawodzie,ale na starosc chyba to się zmieni.
OdpowiedzUsuńJak ja to znam! W tym roku moja choroba się pogłębiła - odkryłam róże.Zamówiłam całe mnóstwo i nie mogę się doczekać, kiedy je dostanę.
OdpowiedzUsuńA konfiturę z zielonych pomidorów odkryłam w zeszłym roku - z limonkami, imbirem, goździkami - rewelacja.
Pozdrawiam wiosennie!
Jestem w mniejszości, bo ogród to niekoniecznie (tzn. bardzo lubię ogrody, ale nie kręci mnie grzebanie w ziemi, sadzenie, sianie itp.), za to doniczki z kwiatami na parapecie - owszem.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam wiosennie!
Bardzo fajny wpis. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń