Poproszono mnie o pozwolenie na udostępnienie na pewnym portalu edukacyjnym
poniższego fragmentu z moich Fikołków na trzepaku.
„W Garbatce urządzono imieniny wujka Jacka. 14 sierpnia. Przyjechało
mnóstwo ludzi. Siostra Jacka, Danka, cioteczne jakieś, Marysia i Hanka
Lebküchlerówny, wuj Lebküchler, babcia Asia i rodzice Jacka, babcia Zofia i
dziadek Mietek. Zrobił się straszny rejwach. Starsi panowie zeszli z oczu
kobietom. Wzięli kawęi nalewkę i zaszyli się na bocznej werandzie z wujem
Henrykiem. Jacek bawił syna, bo już chyba był po urlopie i z pięć dni się nie
widzieli (Jacek co niedziela przyjeżdżał swoim trabantem). Terenia opowiadała
teściowej, jak Michał się rozwija, a pozostały fraucymer kipiał w kuchni.
Wszystkie kobiety bądź przywiozły ze sobą swoje specjały, bądź pitrasiły je
teraz właśnie.
Zaczęto nakrywać do stołu w wielkim
salonie. Był ciemnawy, chłodny, w sam raz na przyjęcia. Z kredensu wyjęto
ocalałe z wojny zastawy. Stawiano na białych obrusach stare, piękne talerze,
czyszczono srebrne sztućce i przecierano kieliszki. Kryształowe i rżnięte we
wzorki. Wszyscy ze sobą gadali i gadali, jakby nie widzieli się ze sto lat, a
przecież widywali się w Radomiu często. Wszystkie imieniny, urodziny, rocznice
i święta spędzali razem! Obserwowałam to trochę wyciszona i onieśmielona.
Na stół w kuchni zaczęły wjeżdżać marynaty
i różne zakąski na pięknie udekorowanych półmiskach. Cukrzone śliwki w mocnym
occie, gruszki malutkie
z ogonkiem marynowane z goździkami, korniszony i grzybki. W kuchni Hania (bardzo dorosła, ale kazała mi mówić sobie po imieniu!!!) robiła widelcem majonez, do którego babcia Zofia dosypywała jej gotowanego żółtka. Takim gęstym i żółtym dekorowano śledzie i jajka na twardo, układane na zielonym groszku. W szklanej, podłużnej miseczce ułożono tatara, posypano cebulką
i siekanymi ogórkami kiszonymi.
z ogonkiem marynowane z goździkami, korniszony i grzybki. W kuchni Hania (bardzo dorosła, ale kazała mi mówić sobie po imieniu!!!) robiła widelcem majonez, do którego babcia Zofia dosypywała jej gotowanego żółtka. Takim gęstym i żółtym dekorowano śledzie i jajka na twardo, układane na zielonym groszku. W szklanej, podłużnej miseczce ułożono tatara, posypano cebulką
i siekanymi ogórkami kiszonymi.
Gwar w kuchni był coraz mniejszy. Trzeba
było dokładać do pieca i pilnować, żeby pieczeń równo się opiekała, uważać, by
rosół nie wrzał, buraczki nie przypaliły się… Na schodach ganku w ciszy
gosposia obierała ziemniaki.
Salon wyglądał ładnie i kusząco. Na
bufecie stały rzeczy „podręczne”: koszyki z pieczywem, imbryki na herbatę, kawa
rozpuszczalna w małej, brązowej puszce z napisem „Marago” i zwykła, mielona z
młynka, też w puszce, i ciasta „na potem” – sernik, szarlotka, piszinger.
Naturalnie stał też tort albo i trzy, bo zarówno Danka, jak i mama, babcia
Zofia, były mistrzyniami w tej dziedzinie. Bezowy tort babci Zosi to był poemat
cukierniczy. Danusia zaś robiła ogromne torcisko z masą na maśle i z rumem. I
piętra były różne, jedno żółte, biszkoptowe, drugie ciemne z karmelem… Cuda słodkie,
stojące teraz na paterach i oczekujące na czas deserów. Obok ciast kompoty i
piwo dla panów, karafki z nalewką. Wódka mroziła się w lodówce. Białe koronkowe
serwety i serwetki kontrastowały z ciemnym mahoniem mebli, światło z podwórza
łagodnie przesiewało się przez ażurowe firanki, chroniące pokój przed muchami.
Przyszła pora na przyjęcie. Wszyscy
składali Jackowi życzenia. Zrobił się szum i zasiadanie do stołu. Pierwsze
toasty i „śledzik”, i „szyneczka”, i… „ależ, proszę, wszystko świeżutkie”,
hałas, rozmowy i wszystko takie miłe i rodzinne. Przy stole czułam się troszkę
nieswojo, mimo że o mnie nie zapominano, ale ta ilość tematów, ludzi
przytłaczała mnie i wolałam szybciej wyjść i pojeździć na rowerze.”
Z pewną czułością wróciłam pamięcią do tego wydarzenia.
Młodzież w większości nie czuje dziś tego nastroju w starym domu, ze
starymi meblami i starymi ludźmi, którzy są (i oby zawsze byli) strażnikami
tradycji, pamięci rodzinnej. Pamiętam ten wielki, przepastny kredens i chłód
pokoju, zapach drewna, wosku, i lekki gwar. Lekki, bo kiedyś nikt nie mówił
podniesionym głosem przed przyjęciem. Po – różnie bywało.
Dzisiaj takie imieniny Jacka odbyłyby się zapewne na zewnątrz, przy grillu,
bez tego nastroju święta, bez powiewającej firanki, dyskretnego dzwonienia
kryształowych kieliszków i niewymuszonej uprzejmości. Goście są ubrani plażowo,
skwierczą żeberka i karkówka, pssssstrykają puszki z piwem i jesteśmy „na maxa
wyluzowani”.
No tak. Quot libet – każdemu to, co mu się podoba,
smakuje, co lubi, od czego chce uciec i odreagować w sobotni dzień lata, na
imieninach, rocznicy czy co tam jeszcze.
A przecież mi żal... jak Okudżawie.
PS Kocham stare meble z duszą. Kiedyś mój Były sarknął, gdy poszłam w
starocia na jakimś jarmarku: "znów?!", więc odsarknęłam „czemu ty tak
nie lubisz starych rzeczy?!”. Stropił się i uśmiechnął: „ja nie lubię?! Ależ
skąd! …O! Proszę, ciebie lubię!”. Roześmiałam się.(wtedy i teraz).
Tak, powoli staję się takim starym kredensem. Z duszą i
wspomnieniami.