poniedziałek, 30 grudnia 2013

Refleksyjnie i do przodu!

Jakby się tak zastanowić i prześledzić to, czym nas atakują media, to nie ma się z czego cieszyć a nawet – po głębszej analizie – załamka na całej linii.
Jakoś niczego, jako ludziska, nie nauczyliśmy się. Religie kręcą zbiorową świadomością w każdą stronę – bywa, że dobrą, ale fundamentaliści jednak (w każdej się znajdą i wrzeszczą najgłośniej) wykręcają wszelkie idee w stronę wojowania z kimś, czymś, z jakimś wrogiem diabłem. Ludzie przeciw ludziom. Smutne.
Czytam Narrenturm Sapkowskiego, Czytam Imię Róży Eco (tym razem uszami, jako audiobook) – mroki Średniowiecza to nieustanne prucie flaków jednych wierzących w jedynego Boga drugim wierzącym w tego samego Boga. Niepojęte! Inkwizycja, narzucanie wyłącznie swojej najmojszej prawdy za wszelka cenę, krucjaty i wojny, strach i stałe generowanie lęku, a jednocześnie sybaryckie życie biskupów, stosy i walka o przetrwanie tych najbiedniejszych. O traktowaniu kobiet nie wspomnę. Wszystko z Bogiem i Chrystusem na ustach.
I dzisiaj podobnie. Naród podzielony krzyżem a niegodziwości zamiatane pod dywan, wygenderowany (wydżenderowany) nowy diabeł, żeby jakoś zmienić wektor krytyki.
Nie napawa to radością i optymizmem.
Wielka finansjera, przekręty, afery, mordy, wredne ploty i pomówienia hien dziennikarskich, nieszczęścia – to spłynęło z mediów w tym roku szerokim strumieniem.
Nic tylko iść do GS-u i kupić sznur.
Ale... Gdy się skupić na tym, co sobie wybieramy na życie, co lubimy, kim się lubimy otaczać, kogo i czego słuchamy, może się okazać, że żyjemy w świecie – jakby – alternatywnym. Bez wojny ideologicznej, bez osobistych wrogów, bez nienawiści i szczucia. Może z dyskusjami ale ad rem a nie ad personam.
Za oknem, na spacerze, podczas rozlicznych wyjazdów i pobytów w różnych miejscach widzę i spotykam wiele osób szczęśliwych, zadowolonych i uśmiechniętych, mimo kłopotów, problemów z pieniędzmi i zdrowiem. Żyją zwyczajnie, pogodnie, kochają się, spotykają z przyjaciółmi, śpiewają w chórach albo zespołach ludowych, albo tylko przy goleniu. Hodują kota, psa, uprawiają ziemię albo jakieś ogródki, umieją godzinami opowiadać o tym, jak się szczepi jabłonie, jak się przechowuje hippeastrum do następnego kwitnienia, robią przetwory, nalewki, budują drewutnie albo samoloty...
Spotkałam wspaniałych artystów, których nikt nigdy nie zaprosi do telewizji (na szczęście!) realizujących swoje artystyczne pasje w małych środowiskach. Tak! Jest cały wielki, artystyczny świat poza telewizją i jej programami typu reality/talent show. I dobrze! Są pisarze, malarze i poeci niedostrzegani przez kapituły, tworzący pięknie, umieją wzruszyć, poruszyć, zaciekawić. Poznałam najzwyklejsze rodziny, w których toczy się dobre życie, w których jeszcze ciągle miłość „realizuje się” z szacunkiem i czułością. Rodziny patchworkowe, które cieszą się sobą, że są „zestawem powiększonym” i że więcej tu miejsca na różnorodność, sympatię i wsparcie, niż jakieś podjazdowe wojenki czy podszczypywanki. Tak! Są takie i jest ich niemało.
Dzięki spotkaniom z takimi ludźmi jeszcze nie zwariowałam, nie załamałam się po małej, dziwnej awanturze (zamiast rzeczowej rozmowy).
Oni, dobrzy ludzie, dają mi siłę i optymizm. Przekonanie, że jak długo tacy jesteśmy - spragnieni dobra, piękna, spokoju, serdeczności, uprzejmości, estymy, zwyczajnej radości życia – mamy wybór czym, kim się otaczamy, będzie nam dobrze i pięknie! Nauczymy tego nasze dzieci, może i wnuki?

Moja córka mieszkająca w Australii na pytanie: „jak tam jest” odpowiedziała po namyśle:
– Wiesz, tak trochę po brytyjsku, w sensie pewnej przejrzystości i porządku ale cały czas nastrój jakby wakacyjny. Ludzie się uśmiechają i nie są tak pospinani. Może to sprawa długiego lata? A może poluzowanego gorsecika?
 Podoba mi się. Już niedługo mam nadzieję wchłonąć tę atmosferę.

W Nowym Roku życzę Wam zatem mniej mediów, mniej plotek i kopania się z koniem, mniej uwagi poświęcanej tematom narzucanym przez plotkarzy i hejterów. Więcej uśmiechu, rodzinności, własnego, ciekawego życia, radości z wnuków, dzieciaków, ogrodu, z pracy, z kontaktów towarzyskich, przeżytych radości i wzruszeń. Kontakt z pięknymi ludźmi, zjawiskami (choćby to był piękny zachód słońca), przeżyciami, radość z osiągnięć i najzwyklejsza staroświecka miłość, to taka prosta recepta na dobre samopoczucie.
No i australijskiego luzu i słońca w kapeluszu życzę Wam, Kochani w tym Nowym 2014 Roku!


środa, 18 grudnia 2013

Przedświątecznie, na słodko

Chłopaki misiaki.

Spotkanie po latach. Siwe włosy ukryte pod farbą, zmarszczki i może niekiedy lekka nadwaga ale to my – dziewczyny z liceum.
Pogodna rozmowa po latach i bez skrępowania, ze śmiechem, opowiastki o naszych randkach, miłostkach, pierwszych pocałunkach. Wchodzimy lekko w dość intymne wyznania o chłopakach. Jest już era po „naszej klasie”, po spotkaniach i odnalezieniu się tam albo na fejsbuku.
My, dzisiejsze, mamy wiedzę, doświadczenie, świadomość tego, co w życiu ważne, co było błędem, pomyłką, wtopą – jak mówią nasze dzieci. Rozmawiamy szczerze, serdecznie. I nagle nas olśniło, że każda z nas mówi podobnie – jakże często zakochiwałyśmy się całkiem bez sensu!

Chłopaków naszych ze szkoły możemy podzielić na trzy grupy. 
    Pierwsza to ci, którzy byli śliczni, przystojni, poruszali naszą wyobraźnię (głównie), czasem niezdobyci, czasem nonszalanccy, no… tacy książęta, bad boys, ładne niedorostki, łamacze serc, kochasie. To były czasy, kiedy przecież nie tworzyliśmy jeszcze trwałych związków, to dalszy ciąg rozpoznawania, kim jest facet, co to jest zakochanie, miłość, czym są pieszczoty i ten pierwszy raz.
    Druga grupa, to chłopaki – misiaki. Koledzy, kumple, prawie jak bracia, serdeczni, godni zaufania. Bywa, że obrońcy, przyjaciele, powiernicy. Kiedy się miało dwóję z matmy, z fizy – pomogli, siedzieli, uczyli i cieszyli się, że zdałyśmy. Czasem my odwdzięczałyśmy się biologią, historią albo polskim, albo odwrotnie. Z nimi biwaki, duszne rozmowy o Świecie i Kosmosie, czasem wspólne występy w szkolnym teatrze. Nosili tweedowe marynarki albo swetry dziergane przez mamy, w które czasem wypłakiwałyśmy nasze aktualne stany dusz. Byli tacy… bezpieczni! Kochane chłopaki!
    I ta trzecia grupa – ci, których prawie nie pamiętamy. Zapomniani koledzy z tła, prawie anonimowi, uciekli nam z pamięci, przemknęli …
My przeżyłyśmy te nasze różne love stories, ten i ów połamał nam serce na kawałki, przez innego nie mogłyśmy jeść, może i nie zdałyśmy z klasy do klasy, a jeszcze jakiś zakpił boleśnie i zranił na długo.

A z kim dzisiaj jesteśmy?
Przy stole kilka kobiet w związkach. Jedne ze starymi mężami, inne z nowymi partnerami. Jakich dzisiaj mężczyzn pragniemy, kochamy? Porządnego – pada pierwszy przymiotnik, a zanim następne, że ci nasi są rzetelni, uczciwi, inteligentni, weseli, sympatyczni, kochani, pewni, zaradni. I tak już sobie tych naszych panów siwowłosych i ze zmarszczkami przedstawiamy – która w jakim się zakochała, ile lat razem i czemu z nim akurat świat jest fajny i bezpieczny. Wyszło na to, że romansować to myśmy wolały z różnymi szopenfeldziarzami, ładni i fajnie ubrani z blond albo czarną grzywą byli na wagę złota, świetnie tańczyli, całowali bosko, mieli kasę na kawę i lody, zapraszali do kina, dyskotekę, czasem pożyczali od ojca samochód albo, z rzadka, mieli własny. I te grzywki, te oczy…
A z kim nam dzisiaj dobrze? Z chłopakami – misiakami. Niedoskonali, jak my niedoskonałe. Mają zakola albo wręcz łysiny. Grzywy, jeśli jeszcze są, to siwe, bywa brzuszek, bypassy…  Ale są NASI. Z nimi jest pewnie i bezpiecznie i może nie tańczą jak szaleni, nawet na kurs tanga nie chcą iść, ale znoszą nasze złe humory, twierdzą, że kochają nasze wałeczki, zmarszczki i nawet menopauzę, wspominają wspólne wakacje, bawią się z wnukami i mają najukochańsze oczy na świecie.
…I chyba maleńką zadrę w sercu za to, że nie kochałyśmy ich za młodu. Wypominają nam to, półżartem, żebyśmy ich przytuliły i zapewniły o naszej miłości. 

Do świątecznych życzeń dobrej, serdeczniej miłości dołączam linka. 
Ogladajcie razem! Dojrzałość potrafi być świetna!

czwartek, 12 grudnia 2013

DNA, czyli sprawdzam.



Kilka aspektów tej sprawy na szybko:
– Kobieta nie zawsze wie, czyje ma dziecko, gdy się była uprzejma zabawiać z kilkoma (no, nawet tylko dwoma) panami w podobnym terminie. Odkładając na bok moralny wydźwięk zabawy (nie jestem wszak sędzią) mam jednak zastrzeżenie natury higienicznej. Dzisiaj, gdy się hasa z kimś „obocznie”, to jednak prezerwatywa powinna być warunkiem i podstawą owego hasania. Po pierwsze choroby, a po drugie ciąża, która dzisiaj jest łatwa do rozwikłania pod kątem – who is who?
To ważne z kim mam dziecko, ważne kto mu da opiekę, nazwisko i najzwyklejszą miłość. Może to dzisiaj niemodne, ale zapewniam, że dla dziecka bardzo ważne.
– Oboje hasający muszą wiedzieć i mieć świadomość tego, że wytrysk bez prezerwatywy to jak nic droga do ciąży! I choćby pani zapewniała, że dzisiaj „droga wolna” – zdarza się wielka złośliwość losu lub… samej pani.
No i nadal grożą choroby. Od AIDS po jakieś niewinne rzeżączki czy chlamydie. Nieużywanie (nieposiadanie w kieszeni) pospolitej gumki jest dzisiaj absolutnym idiotyzmem i pakowaniem się w kłopoty.
– Pieniądze.
Jak nie wiadomo o co chodzi, to wiadomo, że chodzi o pieniądze. Badania DNA, którym ponoć masowo poddają się niepewni ojcowie, nie mają przecież na celu zaspokojenia zwykłej wątpliwości czy też dumy z posiadania potomka! Nic bardziej złudnego! Badanie DNA to sprawa KASY. Oczywiście zarabiają laboratoria – jest popyt, jest podaż! Nade wszystko jednak chodzi o wścieklicę tatusia, który tatusiem nie jest i nie ma zamiaru łożyć na nie swoje dziecko aż po kres studiów owego!
Dziwne, a może całkiem normalne, to indywidualna rzecz, ale bardzo szybko u tatusiów rogaczy wyłącza się funkcja „Kocham”. No, cóż... ciężko mi to pojąć, ale empatycznie rozumiem, że gdy DNA zaprzeczyło, to nagle inaczej patrzę na syneczka albo córeczkę.  Od feralnego badania widzę: NIE MOJE!
- Nadal pieniądze.
Tatuś który nie miał pojęcia, że został tatusiem, a został oskarżony o tatusiostwo, też chce wiedzieć czy będzie alimentował potomka, czy też jest przypadkowym jeleniem – bankomatem. Znam taką historię pana jelenia bulącego na nie swoje dziecko, bo w tamtych czasach badanie z krwi nie zaprzeczyło, więc sąd dał wiarę pani wskazującej palcem na kolegę. A i ostatnio pewien tygodnik opisał przypadek damy, która cztery razy dostarczała materiał genetyczny do badania i zdziwiła się, gdy laborant zapytał o następne próbki, bo jak na razie – pudło!
Nie dziwi wściekłość żony, która nagle dowiaduje się, że mąż musi płacić jakiejś pani alimenty, bo miał wpadkę. Sporo tych różnych konfiguracji zgodnie z powiedzonkiem – co chatka to zagadka.
Znajomy zapytał mnie (jakby spadł z Marsa), czy nie sądzę, że teraz kobiety zaczną się może jakoś lepiej prowadzić i mniej oszukiwać. Wyśmiałam ten pomysł. Nie, tak się nie stanie. Krew nie woda, chuć silna jak tsunami (coś-niecoś pamiętam z młodości) odbiera rozum. Ten rozum trzeba mieć zanim nas dopadnie to coś, co się nazywa pożądanie i to takie na maxa. Nie znacie? Szkoda, szkoda, bo to fajne jest.
Zanim nas ogarną owe płomienie, warto zakupić stosowny sprzęt czyli gumkę! Wtedy nie powołamy do życia niewinnego dziecka, które w tym wszystkim najbardziej cierpi najbardziej, a zdrada czy też prosta, analogowa rozwiązłość, czy też sybarytyzm, radość życia (do wyboru) pozostanie tylko nasza sprawą.
– DZIECKO.
I tu spuszczam z tonu. Dziecko w razie problemów cierpi najbardziej. Najpierw ma rodzinę i miłość z przydziału. Wszystko ma! Mamę, tatę, babcie i dziadków, ciocie i cioteczne rodzeństwo. I nagle tatuś czyta w prasie artykuł, albo gada z kumplem i… idzie zbadać ojcostwo. Okazuje się że dziecko nie jest jego.  Awantura, rozpad związku, tata odchodzi, (dziadkowie w płacz i idą za synem) i płaci alimenty (takie jest prawo – po roku dziecko jest już twoje i szlus). Albo tata zostaje udobruchany dla „dobra dziecka” ale dawna sielanka już nie wróci. Często za to wracają wyrzuty. I tak się rodzina rozleci wcześniej czy później, bo dzisiaj sztuka wybaczania odeszła do lamusa. Dzisiaj się nie wybacza - jak w starożytnej Japonii. Raczej obraza i trzaśnięcie drzwiami a dziecko… Zazwyczaj zostanie z mamą, często bardzo wściekłą i pełną poczucia krzywdy.
Kolejna samotna mama i wkurzony ambitny nietata fundują dziecku traumę i smutny los. Tak, wiem – usłyszę, że dzieci wychowane w „szczęśliwych rodzinach” samotnych matek są zadowolone itp. Mogą sobie gadać do woli a i tak wiele nocy przepłakały w poduszkę tęskniąc za ojcem albo wybijając koledze ząb za przezwiska czy wytykanie palcem w szkole.
Każde dziecko chce i ma do tego prawo – żyć w pełnej kochającej rodzinie. Taka może bajka, ale bardzo uzasadniona i fajna. 
Powtarzam za Laurą Esquivel – rodzina daje moc.
Kiedy Sandra miała cztery lata, zapytała mnie, czy umiem haftować - opowiada. - Oczywiście umiałam, nauczyła mnie mama. „Nauczysz i mnie?” zapytała. To było magiczne! Siedzieć z córką i wyszywać meksykańskie wzory kolorowymi nićmi. Miałyśmy czas, by rozmawiać. Zaczęłam szyć sobie ubrania, robić biżuterię, oglądałam dawne indiańskie stroje. Przedtem zawsze uważałam te zajęcia za żenujące, za więzienie. A wtedy zrozumiałam: zajęcia domowe są równie ważne jak działalność społeczna i polityczna.
- Naszą największą szansą na zmianę są dzieci - mówi.
Naucz dziecko, jak opiekować się ludźmi, naucz je, że jest częścią kosmosu, natury, ponosi za nią odpowiedzialność, że musi się troszczyć o życie, o ziemię. Wtedy, gdy ktoś przyjdzie do niego/niej i powie: „Musisz zrzucić bombę na Irak”, odpowie: „Nie zrobię tego”.
Ale czy to jedynie powinność kobiet?
pytam, (dziennikarka polska) bo jednak boję się ponownego zepchnięcia kobiet do kuchni.
Oczywiście, że nie. Nie lubię tej idei separacji kobiecości i męskości mówi Laura - feminizmu i maskulinizmu. Jesteśmy jednym gatunkiem. I w tak trudnych czasach należy się łączyć, pomagać sobie, a nie zwalczać się.

Ja rozumiem, że to dzisiaj trudny temat – MOJE czy NIEMOJE?
Niemniej oboje i On i Ona muszą pamiętać, gdy kipią zmysły, gdy biodra oblewa wrzątek i ciała jamiste rządzą zamiast mózgu, wtedy nie ma miejsca na rozsądek. I albo trzeba wyrobić w sobie niemodny odruch bezwarunkowy, że skoro kocham, skoro jestem żoną, mężem, to nie zdradzam i to jest najlepsze albo, jeśli mam już tę skazę, że jestem osobą wiarołomną i mówiąc pospolicie „puszczam się czasem”, albo wyznaję wolność seksualną ponad wszystko i wszystko mi jedno – to zabezpieczam się, żeby żadne dziecko zrodzone przypadkowo nie musiało cierpieć rozpadu rodziny, czegoś, czego nie zrozumie.
Wg doniesień nie jest aż tak dramatycznie – sprawa nie dotyczy każdego związku, ale skoro jest za 700 PLN możliwość sprawdzenia, to mężczyźni będą sprawdzać jak w pokerze. To niesie ze sobą sporo rozczarowań, żalu i rozpad związków.
Tak, mamy wolną wolę, seks jest pyszny, może skoki w boki ekscytujące, ale dzieci żal.
I może zostanę znów zjechana, ale gdy chcemy mieć rodzinę, to trzeba w głowie, w sercu, w duszy włączyć starą i niemodną funkcję – wierność, odpowiedzialność. Dzieci na to zasługują i my też.

sobota, 7 grudnia 2013

Garbatka czyli z serca.



Stawiam wielki kosz na stole i wyjmuję dary, każdy opłakuję dobrymi łzami głębokiego wzruszenia. 
Ludzie, przecież ja Was nie znam, jestem Wam obca, skąd tyle prostej miłości w tym koszu?

Byłam w Garbatce – Letnisku, tak się nazywa wieś w Puszczy Kozienickiej, w której dane mi było dawno temu, jeszcze jak miałam metr wzrostu i płowy warkoczyk, spędzić wakacje. To wieś szczególna, po pierwsze i od zawsze – ludzie, po drugie klimat, po stercie architektura. Ludzie – od zawsze inteligencja, jeśli nie przez tytuły, to po prostu przez wychowanie, literaturę czytaną i życie towarzyskie, jakie się tam od dawna toczyło, szczególnie latem, gdy zjeżdżali znajomi, rodzina z Warszawy, Radomia, Puław, Krakowa, Sandomierza. Od przedwojnia ogródki zapełniały się letnikami, furkotały jasne sukienki panien i dam, pobłyskiwały jasne koszule panów, słomiane kapelusze, może getry? Pod owocowymi drzewami w sadach albo pod sosnami i świerkami stawały stoliki, fotele i rozmawiano, śmiano się, dyskutowano, dzieci grały w serso albo biegały za piłką. Jadano w ogrodzie podwieczorek, może i nastawiano patefon? W wielu domach stały pianina, śpiewano pieśni i tak snuło się lato za latem…
Wojna i okupacja zraniły Garbatkę potężnie. Nie zrównano jej z ziemią, piękne drewniane domy zostały – eksterminowano ludność. W jednym transporcie do Oświęcimia znalazła się prawie cała wieś.
Po wojnie Garbatka żyła nadal swoim - cichym zimą i głośnym latem - życiem wsi letniskowej, bo powietrze tu jest balsamiczne: piaski, wielkie drzewa sosnowe i świerkowe, żywica i cisza. Mnóstwo tu krasek – to piękne niebieskopióre ptaszki migające między głęboką zielenią.
Mieszkał tu w pięknej, starej willi Zofjówka (pisownia z tamtych czasów) rodzinny stryj – Henryk Sagatowski z żoną. Pojechałam do nich z ciocią jako ośmiolatka na wakacje.
Po wielu latach starałam się opisać to, co mnie tak szczególnie urzekło podczas tego pobytu. W Fikołkach na Trzepaku jest opis urodzin Jacka Sagatowskiego, opis zapachu domu, wnętrza, zwyczajów i nastroju – tak jak to zapamiętałam. Mieszkańcy Garbatki, kochający swoją Małą Ojczyznę, byli tak uprzejmi, że na ów opis zwrócili uwagę i obdarzyli mnie swoją sympatią. Napisała do mnie Pani Maria Dziedzicka i Jej córka Elżbieta. Osoby, które z wielkim zaangażowaniem i umiejętnością archiwisty, dokumentalisty i najzwyczajniej człowieka ciekawego swej historii, prowadzą tu Towarzystwo Przyjaciół Garbatki.
Zostałam zaproszona.
Spotkanie odbyło się w Szkole Drzewnej. Niby mówi się Zespół Szkół Ponadgimnazjalnych, ale nikt tak sobie języka nie łamie. Mówi się, jak tuż po wojnie: - Szkoła Drzewna. Po spotkaniu chłopcy w mundurach leśników odegrali sygnał na trąbkach i na scenę wszedł ubrany na czerwono… Mikołaj z brodą i miotłą - rózgą z pięknych róż i zapytał, czy byłam w tym roku grzeczna.
Patrząc na bloga – nie. Zadarłam z "wielkimi", mniejszymi i całkiem malutkimi specami od literatury, oberwało mi się za czelność posiadania własnego zdania i ... ech, no niegrzeczna byłami już!
Ale widać Mikołajek miał inne zdanie, bo dostałam wielki kosz świąteczny. Ogromny! Nie dźwignęłam go sama. Mikołaj miał oczy i głos Pana Dyrektora Mirosława Dziedzickiego, który przed spotkaniem zdążył nam opowiedzieć mnóstwo ciekawych rzeczy o samej szkole ale i o ptakach, okolicy i o tym, że… czeka na nas wiosną, bo wtedy panowie pójdą zapolować na ptaszki. Tu, podobno, jest raj dla podglądaczy i fotografów przyrody!
Obecni właściciele Zofjówki (losy sprawiły, że zmieniała właścicieli) zaprosili nas, żeby pokazać jak ją odnawiają i jak dzisiaj wygląda.
Później u Pani Marii i Elżbiety świetny wieczór z opowiadaniem o tych, którzy z Garbatką byli związani sercem, duchem i ciałem. Nade wszystko profesor Kołakowski, ale i wiele innych osób o znanych nazwiskach Jurek Baran świetny tenor, Irena Głogowska reżyser i aktorka Polskiego Radia, Andrzej Jagodziński jazzman  i wielu innych miejscowych i przyjezdnych o których barwnie opowiadają obie panie Dziedzickie.   

* * *
Potworny wiatr (o wdzięcznym imieniu Ksawery), przywiał nas z powrotem do domu. Zmęczeni nie zaglądaliśmy już do podarków i dopiero dziś rano zajrzałam do kosza. 
O, ludzie! Jakie bogactwo! 
Są nalewki – miodowa, pigwowa i malinowa. Są ogórki kiszone (cudownie, ja w tym roku nie zrobiłam!), dżemy i powidła, miody – jasny i ciemny, grzybki suszone i w occie, chleb na zakwasie, kiełbasa z domowej wędzarni, kaczka w stanie surowym, do upieczenia, śliwki nałęczowskie, piękna gruba decha z kawałków dębiny do bicia kotletów (to uczniowie szkoły), bieżnik pięknie świątecznie haftowany przez Panią Janinę Talar z osobistą dedykacją. Na każdym darze jest osobista dedykacja! A też dwa komplety reprintów zdjęć z przedwojennej Garbatki, kronika, film, choinka z mchu, owa miotła - rózga z róż, oczywiści jako bukiet.
Każdy prezent głęboko wzrusza i cieszy, bo to zupełnie tak, jakbym wróciła od ukochanej cioci, stryja… Siwy podał mi chusteczkę, bo mam oko na „mokrym miejscu” i popłakałam sobie dobrymi łzami wzruszenia.

KOCHANI!
Najmilsi, nieznani mi osobiście ludzie z wielkim sercem. Dziękuję. Za spotkanie, za życiowego lajka – mówiąc współczesnym językiem, czyli za polubienie, za najprostsze dary, dzięki którym poczułam się tak, jakbym wracała od najmilszej rodziny. To bardzo wiele za tak niewiele – za kilka linijek tekstu o pięknej, pachnącej lasem wsi, za wspomnienie z dziciństwa, za zapach i nastrój. 
Garbatczanie – jesteście Kochani!
Wdzięczna i wzruszona Autorka.


środa, 4 grudnia 2013

Kangury, czyli: Kochani, obiad!

Wiele lat temu odwiedziła nas Ania z mężem. Wyjechali do Kanady, mieszkali tam już tyle czasu, że ich obserwacje, opowieści były mocno osadzone w rzeczywistości.
Opowiadali o tym, że musieli się wyzbyć natury osadnika i nauczyć się mieć w sobie odrobinę nomady. Ze zdziwieniem słuchałam, że tak właśnie wychowuje się kanadyjskie dzieciaki; co rok klasy w szkole, do której chodziła ich córka, były tasowane, żeby dzieci nie przywiązywały się zanadto do swojej grupy i umiały co roku nawiązywać nowe kontakty. To – mówiła Ania – dlatego, że gdy Kanadyjczyk nagle dostaje inną pracę o 600 km dalej, sprzedaje dom, robi wyprzedaż garażową, zabiera ukochanego psa i ukochaną lampę po babci, pakuje rodzinę do samochodu i… jedzie! To bardzo ułatwia życie – mówiła Ania. My, Polacy, a i wiele innych nacji również, nie potrafimy oderwać się od tego, co się ma. Ja rozumiem - ziemia i majątek po dziadkach, kamienica od wieków w rodzinie, ale mieszkanie w bloku i „za nic się stąd nie ruszę” nawet, gdy w Toruniu albo w Cieszynie jest 10 razy lepsza praca?
Rozumiałam osiadłe życie Polaka bojącego się wędrówek, choć też dziwiło mnie, że Polak woli siedzieć na bezrobociu niż sprzedać mieszkanie i pojechać z rodziną tam, gdzie praca jest.
Ania i jej mąż nigdy nie mieli swojego miejsca na ziemi, tylko jakieś mieszkanie; okazało się, że rodzina za granicą uszykowała im w miarę miękkie lądowanie, więc łatwo im przyszło wyjechać za ocean. Tam zadomowili się i faktycznie kilka razy zmienili adres, żeby znaleźć swoje szczęście. Mają je!
Wiem, że nie każdemu to dane. Na przykład tym, których spotkałam – powodzianie. Nawet kilkukrotne powodzie zabierające im dobytek nie sprawiły, żeby pomyśleli o zmianie miejsca! Nie i już „bo to ojcowizna”.
Przeczytałam książkę Ani Kamińskiej „Miastowi czyli aronia losu”, popatrzyłam na własne doświadczenia. Jest teraz spory ruch migracyjny w Polsce, Szwecji i na przykład we Francji, opuszczania miast, rezygnowania z wyścigu, wygodnego życia i osiedlania się na wsiach. Życie uboższe materialnie ale bogatsze ...inaczej.
Już tak było, że mówiłam z przekonaniem: „TU, tylko tu!”. Tyle razy, że zdążyłam zrozumieć, iż życie, nasze wybory a też czynniki zewnętrzne, nad którymi nie mamy żadnej władzy, potrafią wywrócić do góry nogami nie tylko nasze życie ale i naszą filozofię życia. Kilka razy traciłam „moje miejsce na ziemi” i z każdym razem… było to mniej bolesne!
Zrozumiałam, że sadzone w wielu różnych miejscach drzewa nie będą mnie cieszyć cieniem, bo raz – jestem za stara a one za młode, nie doczekam ich owocowania i pełni, a dwa, wyprowadzka, zmiana nie musi oznaczać klęski! Zamiast dostawać bezdechu, ataku serca i usilnie kręcić głową w totalnej negacji należy się zastanowić i na karteczce papieru nakreślić wszelkie ZA i PRZECIW.
Przymierzałam się od jakiegoś czasu do takiej zmiany – kolejnej już i bynajmniej nie na Podhale czy nad morze, jak to bywało ostatnio (dziękuję moim przyjaciołom, za dane mi zaufanie i klucze do ich posiadłości). Myślimy od niedawna o kolejnej zmianie
w życiu. Wymaga wysiłku, bo nie jesteśmy młodzi ale już też nie związani z TU i MOJE tak silnie, żeby nie spojrzeć pod słońce w kierunku, o którym jeszcze kilka lat temu ani byśmy nie pomyśleli!
I zamiast czuć niepokój i mieć milion sprzecznych myśli – mam w sobie tylko wielką ciekawość, bo to zmiana wielka, ale wszak jadę do Rodziny i przyjaciół.
Czemu o tym piszę?
Bo to dla mnie ogromnie zaskakujące uczucie – byłam pewna, że nie umiałabym już, że jestem za stara, że nazbyt przywiązana do myśli, że czas osiąść. Ale gdy sprawy się skrystalizowały, nie mam w sobie trzepotu niepewności i uczuć ambiwalentnych.
Jak wielu młodych wiem, że podróże nie są niebezpieczne, ciężkie, że się coś porzuca, zawala, tylko jest to stwarzanie sobie nowej szansy, czasem konieczność, czasem wybór. A dom, DOM jest tam, gdzie postawię talerz i zawołam „Kochani! Obiad”!
W dzisiejszych czasach pracować można wszędzie, również poza Polską, póki są siły i rodzina przy boku. To przecież bardzo dużo!
Poznałam już świat i podróże na tyle, że wiem i jestem pewna, że nie ważne gdzie – ważne z kim. Na kilka lat? Może na amen?
Może faktycznie zamiast psa, będę miała kangurka?