...może coś o przyjaźni? Czasem je tracimy i wydaje nam się że świat się zawalił, a tu ... nie.
"Kochana Moja Rozmowa przez ocean" - tekst mojej córki..
Mamuś!
Straciłam w
życiu dwie wielkie przyjaźnie, które
miały być
po sam grób i wsze czasy. Jedna zaczęła się
w
podstawówce, druga grubo po studiach, więc jak
widać nie
ma reguły co do tego, kiedy zostały nawiązane.
Przyjaźń
jest związkiem dwojga ludzi i jak związek
należy ją
traktować – jako taka wymaga pewnego
rodzaju „chemii”
na początku, wspólnych pasji lub
choćby
hobby w trakcie − jakiegoś punktu stycznego,
dobrze
rozumianej wierności oraz obustronności
i równowagi
we wkładzie. Mam w swoim życiu dwie
czy trzy
takie osoby, które mogę nazwać przyjaciółmi,
z którymi
widuję się, a nawet tylko kontaktuję, raz
czy dwa
razy w roku. Przyjaźń działa, bo i mnie, i im
taka częstotliwość
odpowiada – nie jesteśmy o siebie
zazdrośni,
dajemy sobie przestrzeń, a kiedy już się zetkniemy,
nie możemy
się rozstać przez cztery, pięć godzin.
A potem
znów pół roku przerwy. Z inną przyjaciółką
SMS-ujemy z
każdym newsem i ważniejszym
przemyśleniem.
Kiedy nie mamy kontaktu przez parę
dni, któraś
zawsze wyśle „żądanie raportu” – i z tym
też nam obu
dobrze! Z kolejną przyjaciółką wciąż się
na siebie
obrażamy i boczymy, ona, że ja się znów nie
odzywam,
ja, że jak już się odezwę, to ona „nie chce
o tym
rozmawiać”. Tak to już jest z chemią, że na różne
pierwiastki
reagujemy różnie. Czasem wybuchowo,
czasem obojętnie,
czasem inhibitująco, czasem
aktywizująco.
Taki lajf, jak to się mówi.
Ale prawdą
jest, że z wiekiem do przyjaźni mam
stosunek
coraz ostrożniejszy. Często dana znajomość
zaczyna się
pięknie i ekscytująco, ale prędzej czy później
drogi albo
poglądy się rozchodzą i trzeba na sprawie
położyć
krzyżyk. Jeśli gra jest warta świeczki, znajomość
utrzyma się
dłużej, choćbym zmieniła pracę,
miasto lub
wyznanie religijne – bywało i tak.
Często
jednak z daną osobą bardzo dużo łączy
mnie na
jednej tylko płaszczyźnie, a przy zmianie
tej płaszczyzny
nagle robi się niezręcznie i brakuje
tematów.
Ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem.
Kiedyś
gdzieś usłyszałam, że spotykamy ludzi
na dany
moment życia i myślę, że ma to sens. Nie
dlatego, że
ludzie są szybko zbywalni i wymienni –
nie, nie.
To my się zmieniamy, choć często sami nie jesteśmy
nawet w
stanie tego zarejestrować. Zmieniają
się nam
priorytety, sposób spędzania wolnego czasu,
podejście
do pewnych spraw, tempo i tryb życia oraz
milion pięćset
innych czynników. Jeśli masz szczęście,
naprawdę
wielkie szczęście, to ta jedna przyjaciółka
zmieniać się
będzie razem z Tobą na równoległej trajektorii
w podobnym
postępie i kierunku – i znów,
statystycznie
jest na to przecież jakaś szansa, taka
sama jak
spotkanie miłości na całe życie. Twoja druga
połówka –
tylko trochę innego typu. Ech, marzenie…
A wracając –
ludzie na dany moment. Każdy z nas
przecież ma
lub miał, jak sama piszesz, najlepszą kumpelę
z ławki,
super koleżankę „od papierosa” w biurze,
ulubioną sąsiadkę,
tę z trzeciego piętra. I w danej okoliczności,
chwili dłuższej
czy krótszej, ta osoba była
nam najbliższą
na świecie, powiernikiem, doradcą
i podporą.
Aż skończyłyśmy podstawówkę, rzuciłyśmy
palenie,
zmieniłyśmy pracę lub przeprowadziłyśmy
się na inne
osiedle, a twarz się rozmyła w pamięci
za obopólną
zgodą i przyzwoleniem. I wiesz co,
nazwij mnie
cyniczną, ale dla mnie to jest OK! Myślę,
że to
normalne, naturalne i nieuniknione.
Można tu
oczywiście debatować nad użyciem słowa
„przyjaciel”
– dla mnie kiedyś było to słowo wielkie
i ważne,
jak „miłość”. Nie używałam go nadmiernie,
nie szastałam,
uważałam, cedziłam i selekcjonowałam.
Ale zmieniłam
się, Mamuś, wiesz? W moim życiu
zaczęło się
pojawiać z czasem całe mnóstwo miłości,
nie tylko
tej przez duże „M”, do moich mężczyzn
czy
kochanków, ale i przez mniejsze „m”. Miłości takiej
generalnej
(tak to zdefiniowałam) do rodziny, do
przyjaciół,
do rodziny moich przyjaciół czy rodziny
moich mężczyzn,
do miejsc, do zwierząt, choć nikt mi
nie wierzył,
że kochałam ślimaka. I tak samo wokół
mnie jest
dużo przyjaźni, nawet jeśli niektóre z nich
mają krótki
termin przydatności.
Oczywiście,
że chciałabym mieć przyjaciółkę taką
na śmierć i
życie, jak na filmach. Najlepiej całą grupkę,
jak u
Bridget Jones, Carrie Bradshaw z Seksu w wielkim
mieście czy jak u Przyjaciół, taką, która zawsze jest
pod
telefonem, zawsze przyjedzie, pocieszy, pomoże,
wesprze, a
na koniec razem się upijemy na wesoło.
Mam moją
grupkę, ale w rzeczywistości choćby
najwierniejsza
grupka ma zawsze jakieś swoje życie,
swoje
dramaty, migreny, ciąże, kredyty i nie zawsze są
w stanie
podźwignąć cię z podłogi. I to też jest OK,
trzeba
tylko zdać sobie z tego sprawę, żeby potem nie
było
bolesnych rozczarowań i wypominań. „Im mniej
od ludzi
oczekujesz, tym mniej doświadczysz rozczarowań”
to kolejna
złota myśl, którą wzięłam sobie
ostatnio do
serca. Przecież same nie lubimy, kiedy ktoś
od nas
czegoś oczekuje, prawda? Nikt nie lubi presji,
żeby musieć,
żeby należało, żeby wymagane było.
To tylko
rodzi frustrację, i to najczęściej z obu stron.
O ile
przyjemniej jest mile kogoś zaskoczyć, a potem
rozkoszować
się radością zaskoczonego oraz własną
„zajebistością” (ups, sorry).
Cenię to w przyjaźni – nie chcę, aby
mój związek
z kimkolwiek był ciężką pracą. Lubię,
kiedy pewne
kwestie przychodzą naturalnie, z lekkością
i przynoszą
wszystkim zaangażowanym szczęście
lub chociaż
mały uśmiech na twarzy.
A tak z
zupełnie innej beczki, to właśnie mi się
przypomniał
jeden z ulubionych moich filmów
o przyjaźni
– Dwóch zgryźliwych
tetryków. Aż chyba
sobie dziś
obejrzę! Pamiętasz? Zastanawiałyśmy się
kiedyś, czy
wzorowani byli na tych dwóch złośliwych
dziadkach z
Muppet Show. A może nie? To chyba po
prostu też
taki archetyp przyjaźni, zwłaszcza męskiej
– dogryźć
sobie, dokopać nieco, wyszydzić przy
wszystkich,
a potem razem iść na ryby. Wielu facetów
ma w swojej
przyjaźni właśnie tę cudowną lekkość,
nieskażoną
fochami, pretensjami i zawiścią, dzięki
czemu dużo łatwiej
radzą sobie z konfliktami i są bardziej
odporni na
zmiany życiowe. No, ale chłopem nie
jestem, to
co ja tam wiem… A teraz, jak to się drzewiej
mawiało – idę na telewizję!
B.
mądrze dziecię pisze :)
OdpowiedzUsuńRzeczywiście mądrze pisze ;) pozazdrościć córki. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńCzytam właśnie Pani książkę i...płaczę ze wzruszenia, Pani Córka jest w moim wieku i te same wspomnienia, przezycia, smaki...czytam jakby o sobie, coś pięknego, dziękuję!
OdpowiedzUsuńMa Pani mądrą córkę, uwielbiam Pani książki. Pozdrawiam i zycze wszystkiego Najlepszego w Nowym Roku.
OdpowiedzUsuńDokładnie, ja też jestem za naturalnością w związkach. Jeżeli to ciężka praca to znaczy, ze się urabiamy po pachy tworząc kogoś kim nie jesteśmy. Wciąż uczę się, że prawie nic nie trwa wiecznie. "Prawie: to optymistyczny akcent ode mnie. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńhttp://lifegoodmorning.blogspot.com/