wtorek, 22 listopada 2011

Chryzantemy złociste...




Jestem w Korei Pd. jest jesień, ale właściwie to ona się kończy. W wielu miastach ludzie wprzęgnięci w pracę, i elektroniczne gadżety, w nowoczesność i pęd cywilizacyjny nadal mają potrzebę zatrzymania się i spojrzenia na piękno. Wiosną i jesienią w miastach, na placykach i deptakach ustawiane są korsa kwiatowe. Wiosną to są głównie pelargonie i begonie a jesienią chryzantemy i od niedawna – poinsecje. To dziwne i niespotykane zjawisko w Polsce tym bardziej, że owe wystawy kwiatowe ustawiane są w miejscach publicznych i stoją sobie przez nikogo nie pilnowane, a raczej wszyscy się pilnują, żeby podziwiając, oglądając, nie zniszczyć tego co cieszy oko. Dziwne – żadnego ciecia, straży miejskiej – nic! Kwiaty hodowane na tę okazję są bujne, bogate kolorystycznie i uformowane w piękne kaskady, kule, szpalery, łuki i donice kipiące kwietnym urokiem. To miejsce spotkań i wizyt każdego, kto tu zechce podejść na spacer – mamy z dziećmi, rozbawiona młodzież, osoby starsze. Ulotne piękno, takie powitanie wiosny i pożegnanie jesieni. Te chryzantemy już więdną, widziałam je dzisiaj na skwerku, już się kończy ta frajda, i nadal nikt tego nie rozkrada, nie niszczy, nie rozwala tylko po to, żeby rozwalić, dać ujście frustracji, głupocie, czczemu odruchowi niszczenia, który tak często spotykam w Polsce. Dziwne – Prawda? Swoja drogą, jakie to przykre. I tu nie brakuje osób sfrustrowanych, rozczarowanych czy złych na kogoś, na coś, ale nikomu nie przychodzi na myśl niszczenie czegoś, co cieszy bezdyskusyjnie wszystkich, jest społecznym dobrem jak huśtawki, sprzęt do fitnessu – powszechny tu i też niepilnowany przez nikogo, leśne i górskie altany, ławeczki. To chyba jest tak, że nikt tu nie uważa swojego własnego państwa za bezosobowego wroga, któremu trzeba dopiec a niestety w Polsce od lat, od zaborów jeszcze jakieś matoły uważają publiczne, społeczne dobro za coś co należy do ... „zaborcy”, „okupanta” czyli ... WROGA?!  Absurdalne, ale z dawna obserwowalne. W PRL-u „wspólne, czyli nasze” na nikim nie robiło wrażenia – wspólne, czyli NICZYJE albo inaczej – „wspólne, moje, więc se wezmę” – więc kradło się baterie z łazienek, siatkę z ogrodzeń, ławki ze skwerów, wszystko zewsząd... Szkoda gadać, to był czas Rzeczpospolitej Złodziejskiej i ... końca nie widać! Jak Koreańczycy zdołali się tak wychować, że wspólne oznacza TEŻ MOJE, ale nietykalne? Co tu działa, że nie potrzeba kamer, policji, starzy miejskiej i nikt niczego, co jest publiczne tu nie kradnie?! Przykra konstatacja szczególnie, gdy słyszę, jak wiele osób w Polsce wypowiada się o Koreańczykach z wyższością zmieszaną niemal z pogardą: „Żółtki”, a jednak daleko nam do ludzi, którzy z troską podchodzą do wszystkiego, co publiczne, wspólne, co cieszy i ułatwia życie. No, cóż mam nadzieję sama sobie robić swoje korsa kwiatowe w ogrodzie, a Te koreańskie będą miłym wspomnieniem na zdjęciach! A co do tego, że kradniemy... No cóż to już sprawa rodziców, szkoły, kościoła, żeby uświadamiać dzieciom, że zabranie sobie do domu dobra publicznego czy to zlewozmywak, czy doniczka chryzantem, to pospolita kradzież, że nie ma znaczenia czy ukradłam komuś, czy Państwu – w systemie zerojedynkowym to złodziejstwo i już.
A w Polsce zima...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz