Czy miasta mają duszę?
Jasne, że mają. I nastrój, i charakter.
Są miasta ważne i nieistotne, smutne i wesołe, kolorowe i szare, nabożne i bezbożne, uduchowione i bezduszne. Na swojej drodze spotykamy wiele miast i miasteczek, a tylko niektóre z nich warte są wspomnienia, opisania, wiersza, piosenki, obrazu. I kiedy ten obraz, wiersz czy opowieść nas satysfakcjonuje, porusza – kiwamy głową i polecamy znajomym.
A ja dzisiaj chcę polecić dwie książki opisujące miasta.
Pierwsza to „Zapachy miast” Dawida Rosenbauma.
Miasta pachną – to fakt. Jedne nadmorska bryzą, olejem ze smażonych ryb, inne końskim moczem, oscypkami, inne specyficznym zapachem uliczek czasem rozgrzanych słońcem, czasem mokrych aż do stęchlizny. Pachnie ziemia po deszczu w miejskim parku, gliniane mury kamieniczek, pachną gaje oliwkowe, pomarańczowe, otoczone żywopłotami rozmarynu, lawendy. Pachnie rozgrzany asfalt, kapiący nań olej samochodowy, z otwartych okien domostw rozchodzą się specyficzne zapachy jedzenia, czasem prania. To wszystko miesza się z zapachami unoszącymi się z knajpek, kiosków sprzedających bułeczki i rogale, targów warzywnych i stoisk z watą cukrową, hotdogami, kawa na szybko. Z restauracji czuć aromaty specyficznych dań dla danego regionu a z wywietrzników w podwórkach zgoła inne – wyrzucające w zaułki smrody kuchenne – nie zawsze miłe dla nosa, mieszające się z odorem ze śmietników, kałużami wylewanej wody z wiader sprzątaczy. Niezwykle pachną porty.
Dawid wiele podróżował i ma węch wyczulony, analityczny, przychylny. Węszy więc gdziekolwiek jest! Szłam za nim i próbowałam poruszyć swoją wyobraźnię, bo i ja jestem smakoszem i obserwatorką życia w innych miastach. Umiem sobie wyobrazić zapach karmelu z cynamonem, gorącego asfaltu, mieszającego się z zapachem warsztatu samochodowego, to znów czuję niemal oliwę z czosnkiem czekającą na resztę unoszącą się z okien domów, z barów i jadłodajni w porze lunchu. Wiem jak drażni nozdrza skórka świeżego chleba i jak wabi wanilia ze skórką pomarańczową z cukierni, wymieszana z aromatem świeżo parzonej kawy. Do tego bryza od portu, albo… z gór, jeśli jesteśmy z Dawidem w górach.
Tę książkę czytałam mężowi na głos w samochodzie. Gdy czytałam jak pachnie i smakuje miejscowe danie zaserwowane Dawidowi przez przyjaciół w Norwegii, gdy w głowie poczułam smak roztopionego na kaszy mannej masła z cukrem, zapragnęłam natychmiast to zjeść. Przypomniałam sobie ten lubiany smak z dzieciństwa i bardzo podobny – smak leniwych pierogów, też z masłem i cukrem. Do tego Dawid nienachalnie wprowadza nas w swoje własne widzenie danego miasta. Ma swoje wspomnienia, wrażenia, przyjaciół i przyjemnie nam, tak jakbyśmy byli jego cieniem, wędrować z nosem wyczulonym na to, co w powietrzu się unosi.
Druga książka, to jeszcze ciepła nowość Marcina Kydryńskiego „Lizbona – muzyka moich ulic”. Piękna.
Książki podróżnicze, mimo Internetu, kamerek, filmów i tanich linii lotniczych, wciąż jeszcze pobudzają, jeśli dobrze napisane. Lubię stąpać za pisarzem podróżnikiem i patrzeć za jego wyciągniętym palcem lub spod zmrużonych powiek. Poznawać inne miejsca czytając o tym, jak je widzi ktoś bardzo subiektywnie, po swojemu, bo ze wszystkim tak jest – ile oczu tyle opinii.
Marcin Kydryński skromnie pisze, że mało kto, kto nie słucha jego Sjesty (audycja w Trójce niedzielno popołudniowa pełna specyficznej muzyki) sięgnie po tę książkę. To nie jest stricte przewodnik po Lizbonie. Że w lewo to pałac a w prawo park. Nic bardziej mylnego – to faktycznie panamarcinowa Lizbona, której jest mieszkańcem „na pół etatu”, którą ogląda cierpliwie, z ciekawością, z wielką wiedzą i uchem – bo Lizbona to stolica fado. A muzyka fado jest jedną z miłości Kydryńskiego. Idąc za nim poznajemy zaułki i ludzi – muzyków, skromnych, ciekawych, także sklepy i niewyszukane knajpki. Żadne tam restauracje z gwiazdami Michelina – zwyczajne miejsca, w których się je proste jedzenie, pije portugalskie wino i wieczorem słucha muzyki, która ma tajemnicę, smutek, historię, swoistą filozofię i w której trzeba się rozsmakować, żeby ją poznać, polubić.
Zdjęcia tu zamieszczone nie są upozowane, wypieszczone techniką komputerową, nie pokazują perspektyw, znanych budowli i placów. To migawki ze spacerów autora. Zaklęte mgnieniaoka.
Mnie urzekł język, sposób formułowania myśli, wrażenia podawane czytelnikowi z rozmysłem i w eleganckiej formie, bo Marcin Kydryński jest niewątpliwie elegantem. Żadnych skrótów, kolokwializmów, wszystko, co chce powiedzieć, opisuje starannym, niemal poetyckim językiem. Niemal? Poetyckim! Po, porostu. Nadto powala na kolana wielką wiedzą muzyczną a sposób, w jaki opisuje muzykę Chopina, to już wielka frajda, szczególnie dla tych, którzy tę muzykę mają w pamięci i w sercu.
Od dawna marzy mi się Lizbona, widywałam o niej filmy, reportaże, opowieści kulinarne o bakalhau i winie, sardynkach i krewetkach, albo o lizbońskich parkach, ogrodach i stromych ulicach z żółtymi tramwajami. Ta książka urzeka, a autorowi należą się wielkie podziękowania za wzruszenie, za uroczy spacer, za piękną polszczyznę. To dzisiaj rzadkość.
Zdjęcia tu zamieszczone nie są upozowane, wypieszczone techniką komputerową, nie pokazują perspektyw, znanych budowli i placów. To migawki ze spacerów autora. Zaklęte mgnieniaoka.
Mnie urzekł język, sposób formułowania myśli, wrażenia podawane czytelnikowi z rozmysłem i w eleganckiej formie, bo Marcin Kydryński jest niewątpliwie elegantem. Żadnych skrótów, kolokwializmów, wszystko, co chce powiedzieć, opisuje starannym, niemal poetyckim językiem. Niemal? Poetyckim! Po, porostu. Nadto powala na kolana wielką wiedzą muzyczną a sposób, w jaki opisuje muzykę Chopina, to już wielka frajda, szczególnie dla tych, którzy tę muzykę mają w pamięci i w sercu.
Od dawna marzy mi się Lizbona, widywałam o niej filmy, reportaże, opowieści kulinarne o bakalhau i winie, sardynkach i krewetkach, albo o lizbońskich parkach, ogrodach i stromych ulicach z żółtymi tramwajami. Ta książka urzeka, a autorowi należą się wielkie podziękowania za wzruszenie, za uroczy spacer, za piękną polszczyznę. To dzisiaj rzadkość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz