poniedziałek, 10 czerwca 2019
Feministki nie chodzą w kaloszach, czyli DALEKO OD SZOSY
Przyznaję to, że niechętnie jeżdżę na wielkie fety feministyczne. Czuję się i jestem …emancypantką, to jasne. Tak, „emancypacja”, lepiej określa mój światopogląd. Zdecydowanie.
Czemu nie najlepiej się czuję na tych konferencjach i spotkaniach? Wyczuwam tu stale unoszący się nastrój jakiejś totalnej wojenki, przygany wobec mężczyzn, nazywanych „facetami” i promowania kobiety jako czegoś lepszego, ale w taki agresywny sposób, którego nie lubię. W Australijskiej telewizji oglądałam debatę o sprawach kobiet i tam tego nie było, jakby tamtejsze panie nie musiały sięgać po gniew i pogardę, po ton przedszkolanek. Świetne rozmowy, byłam mile zaskoczona.
Mam to do siebie, że Złote Myśli pobudzają mnie zawsze do kontry i Złotą jest ta myśl, której kontry założyć się nie da. Np. Czas płynie nieubłaganie, czy Edukacja, głupcze!
Spotkanie na którym byłam ostatnio, zaczęto od Złotej Myśli pani Madeleine Albright: W piekle jest specjalne miejsce dla kobiet, które nie wspierają innych kobiet. Hmmmm, mam kontrę, bowiem są kobiety, których w życiu bym nie wsparła, to członkinie ONR, bojowniczki antyszepionkowe, znana sportsmenka która aktualnie „robi „ sobie nazwisko siejąc brednie o ruchu LGBT i inne kobiety, które są wredne i głupie po prostu. A ta historia z Warszawy? „(…) organizatorki Kongresu Kobiet, a nie firma zewnętrzna żądały od nas stania „jak w wojsku” przez szesnaście godzin i zabroniły przerw na posiłek lub skorzystanie z toalety – mówią ochroniarki, które pracowały podczas „feministycznej” imprezy.”. Ups…
Także nie poszłabym pod Muzeum Narodowe jeść bananów. To happening i protest oczywiście, ale na poziomie liceum i dla wąskiego, niestety, grona ludzi zainteresowanych sztuką współczesną. A ja mieszkam daleko od szosy...
Ale też nie to stanowi, że owe konferencje, kongresy i spotkania feministek budzą we mnie rodzaj zahamowania, a to, że są skupione na problemach mieszczek i mieszczanek. Różnica jest niewielka.
Polski feminizm, śmiem twierdzić, to bańka okalająca miasta i miasteczka, ale już kompletnie odwrócona od wsi. Działaczki na szpilkach, czy modnych conversach, które opowiadają o swojej karierze, jak to musiały piąć się po szczeblach kariery pokonując kłody rzucane im przez system czy wrednych facetów, nie wyglądają na męczennice. Nie są nimi. Zwłaszcza, że każdy kto się pnie po szczeblach, musi pokonywać problemy, kłody i zakręty. Tak już z karierą jest.
Wszelkie opowieści które płyną do mikrofonów, to opowieści mieszczanek które nie znają problemów swoich Ziomalek ze wsi – i tej zamożnej i tej oddalonej od Boga i ludzi – biednej. Tej zwłaszcza, gdzie daleko od szosy jest.
Mieszczanki, owszem, mają problem z mężem, który nie chce umyć po sobie kibla i wziąć zwolnienia na chorego Jasia, z pracodawcą, który pyta o ciążę, z gażą niższą dla kobiet, choć badaczki psycho i socjolożki opowiadają, że kobieta pytana o wynagrodzenie podaje wartość najniższą i tak mnąc chusteczkę, a facet o najwyższą, bo ma „rodzinę na utrzymaniu”. To też problem mobbingu, #metoo, czyli obmacywanek w pracy, utrudnień w opiece nad dzieckiem „żłobka nie mam w pobliżu”, i „moja pensja nie wystarcza na nianię”, mąż który nie angażuje się w opiekę i „po co mi były studia, skoro zmieniam dziecku pieluchy”, a za tym płynący strumień pretensji młodych matek, że macierzyństwo odebrało im drogę awansu, że nie dostają znieczulenia przy porodzie „a przecież to standard na Zachodzie”, że w domu z dzieckiem jest nudno, a na placu zabaw …też jest nudno i że praca w firmie im ucieka.
Ja bym … spakowała wszystkie miastowe feministki w autokar, i wywiozła do odległych polskich wsi na jakieś dwa tygodnie. Na studia.
Potem zapytała – gdzie jest większe pole do popisu? Gdzie jest kobietom gorzej, ciężej?
Na wsiach oddalonych od wszelkich ośrodków, w których może i byłaby szansa choć na kasę w Biedronce, ale jak dojechać? W rodzinach, w których nikt nie wspiera dziewczyny która chce się kształcić. A nawet, gdy ukończyła liceum musi zostać w domu, bo rodzice nie mają pieniędzy na jej życie w mieście (studia albo praca), więc niejako zmuszona przez samo życie wychodzi za mąż i jej los jest już na zawsze przypieczętowany życiem na wsi.
W gospodarstwie bogatym, wielkotowarowym, nowoczesnym kobiety mają te same problemy. Dużo pracy opiekuńczo organizacyjnej, za którą nie dostają „osobnego” własnego wynagrodzenia. Mąż ze szwagrem obsługują wielkie uprawy czy obory, chlewnie, a żona oporządza dom, dzieci, czasem starych rodziców, ogród warzywny – a to praca od 5 rano do upadu.
Kariera? Sukces zawodowy? Samodoskonalenie? To pojęcia tak bardzo „fiction”, że panie uśmiechają się na ich dźwięk. Owszem mąż zarabia na gospodarce nawet nieźle, ale stale potrzeba pieniędzy na amortyzację urządzeń, maszyny … „URLOP”? A to co takiego? Za granicą? No tak, stać ich, ale kiedy? Jak? Gospodarka, to 12 miesięcy w koło robota zwłaszcza, gdy to żywina, kto ich zastąpi, gdy oni by do Costa del Sol Rianerem?
Małe wsie, ściana wschodnia.
Panie ukończyły podstawówki, niektóre zawodówki albo i licea. Ale nie ma jak się załapać do pracy choćby i w miasteczku odległym o 10 – 50 km od domu, bo jak dojechać? Zmorą owych kobiet są DOJAZDY. Nie ma już PKS, który kiedyś choć dwa razy na dobę przyjechał, to i zawieźć do miasta i przywieźć mógł, a teraz nie ma żadnego. Stąd na podwórkach, od czasu 500+, stoją auta ze szrotów, to już i do przychodni czy na targ jakoś łatwiej, choć benzyna droga, a opłaty dodatkowe sprawiły, że samochód już nie jest takim cudem jak myśleli, gdy w pobliskim komisie, kupowali 15 letniego gruchota. Ale jest. Jakby co, dowiezie, ale nie codziennie. Benzyna się nie zwróci.
Nadal cała Polska wschodnia i środkowa, to zupełnie inna niż w miastach, „Rzeczpospolita Rowerowa”. Tu rower to nie wyraz świadomości ekologicznej, a konieczność. Do sklepu, na targ, czy do przychodni nadal jedzie się rowerem. Tak, w listopadzie i lutym też. Nie ma innego środka, gdy samochód ze szrotu zimą nie chce odpalić, a na nowy akumulator nie ma pieniędzy.
Także pracy nie ma. Szczególnie dla kobiet, więc gros pań żyje jak 100 lat temu. Ma się w obejściu krówkę, świnkę trochę kur i warzywnik – zazwyczaj to tylko „swoje” ziemniaki i trochę marchwi, cebula, kapusta i ogórki na kiszone. Resztę się dokupi w Biedrze, bo jak policzyć cukier i kupiony owoc, to taki „swój” dżem wychodzi drożej niż ten biedronkowy. Świniaka na własny użytek trzeba zgłosić do Agencji, bo inaczej kara 1500 PLN. Potem można dać w łeb i zrobić kiełbasy. Dwa razy do roku, a i tak na "co dzień", mięso się kupuje w Biedrze. Taniej wychodzi niż własne.
Miejskie panie feministki wywiezione na wieś miałyby ubaw w sławojkach, w których smród i białe robaki na gównach brzydzą, ale kogo tu stać na wywóz szamba? A budowa własnej oczyszczalni, to kolosalne pieniądze, gmina dofinansuje, ale NAJPIERW trzeba wyłożyć swoje, skąd je brać? Łazienki są, owszem, ciepła woda z bojlera też. Myć się można w łazience. Ścieki? To idzie do kręgów z przebitym dnem. Takie … czyste bo od mycia i zmywania nie zaszkodzi ziemi. Tyle cywilizacji. Dekodera nie ma – za drogi abonament, za to jest TV naziemna i te tam, inne stacje, to się wieczorem coś obejrzy, gdy już wszystko w obejściu zrobione i dzieci ogarnięte.
Szpilki? Ładne sukienki? Mają owszem. Jakoś trzeba wyglądać na weselu czy chrzcinach, ale na co dzień noszą tanie klapki, albo do obory czy chlewa - kalosze. Na wsi nie ma życia bez kaloszy, temu i jest ich dużo na targu – zwykłe gumiaki, te najlepsze, a też plastikowe, chińskie, te są gorsze. Z wkładką wojłokową i bez… „Ja lubię te najzwyklejsze…” - mówi moja sąsiadka „…bo nałożę skarpetę i tak jest dobrze, noga się nie ślizga. Jutro z mężem gnój pryzmujemy, to zapach będzie szedł po okolicy!”.
Badania? Owszem czasem robi, ale rzadko, bo do przychodni daleko a do szpitala jeszcze dalej. Ostatnie robiła przy ostatnim dziecku, sześć lat temu. I do ginekologa raz do roku chodzi „Dbam o siebie, pani Małgosiu! Bo pani to mnie zaraz zapyta i przygani, to chodzę, oczywiście”.
Przyjechał mammograf do gminy, wysłałam tam tę moja sąsiadkę z koleżanką, ale ich nie przyjęto. Za młode (34 lata i dwójka dzieci).
Wakacje? Dzieci? Ani ona ani dzieci nie mają wakacji innych niż na miejscu. Tyle, że się do szkoły nie chodzi. Dom remontują, każdziutki grosik odkładają, a to na wannę, a to na tapczaniki dla chłopców, to jakie wakacje? W soboty czasem odetchną przy grillu, lato to i czas wesel, to i sukienkę się kupi tanią ze szmatlandu, szpilki te co kilka lat temu kupiła na targu dobre jeszcze, i umaluje się ładnie, a sąsiadka farbę położy. Mąż fajny, bo nie pije. No mało, prawie nic, za to świetnie tańczy, to rano nogi bolą i fajnie jest… Kolorowe czasopisma, te z górnej półki, to wysoki, BARDZO wysoki poziom abstrakcji. Także rozmowy w sieci na Fb o House of Cards, czy Wielkich Kłamstewkach, Bitwie o Tron, albo sztuce Natalli Lach – Lachowicz, to są miejskie rozmówki. Wieś o tym nie rozmawia.
„Kariera, awans, samorealizacja?” – cha, cha, cha! Kongres Kobiet? Demonstracje w mieście? Bunt parasolek? To jakieś tam sprawy kobiet z miast!
Kobiety wiejskie mają inne swoje bolączki. "Pani o tym wie, pani Małgosiu, ale nikt o tym nie gada”. Wiem. Wiem, bo urodzona i wychowana byłam w mieście, czas jakiś temu byłam pracownicą (v-ce prezes agencji reklamowej) a od 20 lat mieszkam na polskiej wsi. Najpierw mazurskiej, teraz mazowieckiej. To biedne wsie, biednych ludzi, zgnębionych kobiet kompletnie niedostrzeganych przez „miastowy feminizm”. Są przezroczyste, niewidzialne, bo mieszkają DALEKO OD SZOSY.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Dziekuje za ta prawde.
OdpowiedzUsuńPrawda ubrana w idealny tekst.
OdpowiedzUsuń