Był taki dowcip:
Studentka politologii zdaje egzamin:
- Proszę wymienić premiera i prezydenta naszego rządu.
Studentka marszczy czoło z wysiłkiem…
- Nie wiem.
- A to może partię rządzącą?
- Nieeee….
A to w ostateczności, jaki mamy ustrój?
Studentka patrzy zdumiona, oczy ma pełne czystej niewiedzy.
- Ja? Z Cisnej.
- A gdzie to jest?!
- W Bieszczadach.
Profesor podszedł do okna, przyłożył czoło do szyby, zamknął
oczy i mruczy: „A może by tak pieprznąć to wszystko i wyjechać w Bieszczady?”
Przypomniało mi się, kiedy przedwczoraj wieczorem,
próbowałam znaleźć coś w telewizji do oglądania, ale się nie dało. W końcu, na
odległym kanale podróżniczym, zatrzymałam uwagę na amerykańskim filmie
dokumentalnym „Złowroga Alaska” – czy jakoś tak. Film a właściwie serial
pokazuje życie codzienne mieszkańców Alaski, jakby żywcem wyjętych z serialu Northern
Exposure (tytuł właściwie nieprzetłumaczalny) spolszczony na Przystanek Alaska.
Od czasu do czasu zatrzymuję się na tym serialu, bo
fabularny znam i oglądam co jakiś czas jako swego rodzaju odtrutkę na seriale
eksploatujące codzienne życie jakiejś rodzinki, czy też kryminalne zakamary
życia – też już do znudzenia.
Alaska to trudne miejsce do życia. Niemniej ciekawe, ciągnie
wielu śmiałków.
Trzeba być odpornym na chłody, to z pewnością najważniejsze, bo
ciepło jest rzadko i krótko. Znieść wielkie odległości i kiepskie drogi, czasem
po prostu śnieżne bezdroża. Tu jest zimno, bywa niebezpiecznie i dzień bywa
krótki. Ludzie żyją zazwyczaj w sporym oddaleniu od miasta. Zresztą Anchorage,
Firebanks, Kenai, Sitka, Ketchikan są zupełnie inne niż europejskie,
kanadyjskie czy amerykańskie metropolie. Tak jak w serialu o Cicely mieszkańcy
wybierają się do Anchorage z rzadka. Kupują na zapas bo za laskiem czy zaspą nie ma
Biedronki.
Nie są oblepieni modnymi gadżetami, nie prowadzą lekkiego życia uważając, że gdy stoją w korku w swoim nowym modelu Renault czy KIA z klimatyzacją, GPS em i MP3 to jest to męczarnia ponad ich możliwości.
Prowadzą surowe i ciężkie życie, ale – jak widać – nie zamieniliby go na żadne inne! Ważniejszym sprzętem od najnowszego smartfona czy robota kuchennego jest porządny ciągnik, piła łańcuchowa, skuter śnieżny, który jest w stanie pociągnąć przyczepę z kilkoma butlami na gaz i strzelba.
Nie są oblepieni modnymi gadżetami, nie prowadzą lekkiego życia uważając, że gdy stoją w korku w swoim nowym modelu Renault czy KIA z klimatyzacją, GPS em i MP3 to jest to męczarnia ponad ich możliwości.
Prowadzą surowe i ciężkie życie, ale – jak widać – nie zamieniliby go na żadne inne! Ważniejszym sprzętem od najnowszego smartfona czy robota kuchennego jest porządny ciągnik, piła łańcuchowa, skuter śnieżny, który jest w stanie pociągnąć przyczepę z kilkoma butlami na gaz i strzelba.
W serialu dokumentalnym trafiłam na ich (bohaterów) czas przedwigilijny. Kilka zaprzyjaźnionych rodzin mieszkających blisko siebie przygotowywało się do świąt. Zrobili losowanie (jak kiedyś się robiło w szkołach), kto komu robi gwiazdkową frajdę. Kamera krąży od człowieka do człowieka i pokazuje jak ci prości i pracowici ludzie własnoręcznie robią sobie nawzajem prezenty. Dla jedynej wegetarianki w okolicy wielki chłop, widać biegły w tej sztuce, postanawia zrobić zapas zup i przetworów na zimę, a właściwie na dalszy ciąg zimy. Zrobił jej z własnych warzyw zupy – buraczaną, fasolową, dyniową, imbirową i cytrynową. W litrowych słoikach, po dwie każdego rodzaju. I kilka mniejszych z chutney’ami i innymi łakociami. Wyszła z tego spora skrzynka pyszności.
Ktoś inny robi własnoręcznie kuszę dla sąsiada.
Tak, na
Alasce się poluje i zjada mięso upolowanych zwierząt. Tu się prowadzi twarde
życie bez ekologiczno-humanitarnych rozmiękczaczy typu „nie rób temu zwierzęciu
krzywdy, bo ono jest takie ładne i żyje sobie w naturze, ty wstrętny człowieku,
soję jedz!”. Produkcja owej kuszy to swoista lekcja stolarstwa i wspaniałych,
męskich umiejętności.
Inna kobieta wie, że wylosowana sąsiadka lubi wędkowanie, ale
nie ma łodzi, więc postanawia z własnej – leżącej już jakiś czas bezużytecznie
płaskodenki – zrobić prezent. Remontuje ją z małą pomocą męża, maluje na
wariackie kolory. Stary mieszkaniec – sąsiad dostanie od kolegi specyficzne,
stare, drewniane sanie do wożenia dłużycy. Są małe, krępe, ale na takich
właśnie ów starszy pan w dzieciństwie jeździł z ojcem w las. Sanie gdzieś się
znalazły, ale oczywiście pordzewiałe na metalowych okuciach i nieco już
szarpnięte czasem, więc znów obserwujemy jak są remontowane i malowane
własnoręcznie. Zadziorna mieszkanka i narzeczona miłego faceta wylosowała
własnego partnera, więc skomponowała dla niego piosenkę miłosną i sama ją
wykonała w wieczór wigilijny dla wszystkich.
Siedziałam jak zaczarowana oglądając tych krzepkich ludzi,
którzy dla mnie są nadzwyczajni swoją prostotą. Nieurodziwi, jeśli sumować i
oceniać ich urodę dzisiejszymi miarami GLAMOUR, ale jakże piękni w swej
surowości i umiejętności dostosowania się do miejscowych, niełatwych warunków.
Mają spracowane dłonie, na twarzach zgrubiałą i ogorzałą skórę, włosy, które z
rzadka widzą fryzjerskie nożyczki, bo fryzjera z pewnością wcale. Mężczyźni
albo mają długie włosy i brody albo żony im po jakiejś kąpieli czy saunie
ścinają. Kobiety nie przejmują się nadwagą, zmarszczkami czy zniszczonymi
paznokciami.
Wszyscy są ubrani w ciepłe naturalne ubrania – widać, że wysłużone
i żadne nowoczesne fasony, formy czy ozdoby nie są tu warunkiem znakomitego
samopoczucia. Zresztą sporo na nich widzę indiańskiego folkloru – kolorowe
swetry, chusty, szale. Zimą - taką mroźną, jaka się za chwilę zacznie, noszą to,
co dała tu natura w tym celu – porządne kożuchy i futra, wełniane czapki,
rękawice i szale, bo żadne sztuczne włókna nie utrzymają ciepła. Jedynie
porządne polary i bielizna termoaktywna mają tu zastosowanie.
Mężczyźni często pracują przy wyrębie lasu, transporcie
różnych rzeczy, polują, budują, remontują, muszą się znać właściwie na
wszystkim, co usprawni ich życie, kobiety raczej w domach i też pracują ciężko,
wychowują dzieci, bywa że uprawiają w krótkie lato jakieś warzywa, zamawiają
produkty i jeżdżą po nie do punktu odbioru, wspierają i pomagają mężom w pełni
równouprawnione, kochane i szanowane. Bez feministycznych pretensji i
przytyków, bez wypadów „ na miasto do kosmetyczki czy w regały”, „na babskie
kawki”, żeby coś odreagować. Są jak alaskańska przyroda - surowe, odporne na wiele
trudności i silne, bywa, że nieco rubaszne.
Stresy czy zmęczenie odreagowują tu wszyscy na swój sposób –
częstymi odwiedzinami, whisky, wspólną twórczością, śpiewaniem, rozmowami. Nie mają
telewizorów z milionem kanałów, pewnie mają odtwarzacze DVD, ale jak mówią, to
strata cennego czasu, bo pracy jest bardzo dużo i wieczorem padają ze
zmęczenia.
Dzisiaj wieczorem sięgnę po Przystanek Alaska. Świat mnie
męczy, dlatego czasem myślę jak ten profesor „A może rzucić to wszystko….”
Tylko jedno słowo. Dziękuję...
OdpowiedzUsuńWłaśnie przeczytałam kolejna Pani książkę (a mam wszystkie) - "Co, Gocha?". Rewelacja! No i się zaczęło. Poszperałam w internecie i tak znalazłam Pani blog i Notki. Czytam, czytam, i nie mogę się naczytać. Okazuje się, że jest Pani nie tylko świetną pisarką, ale i doskonałą obserwatorką tego, co wokół nas. Uwielbiam Pani komentarze, przemyślenia, spostrzeżenia. Ciekawe, mądre, nie lukrowane - samo życie.
OdpowiedzUsuńSzanowna Pani Małgorzato - dziękuję. Za wszystkie powieści, które przeczytałam "duszkiem", za "Fikołki na trzepaku" dzięki, którym z nostalgią wróciłam do swojego dzieciństwa, za blog i za notki. Proszę o jeszcze, bo jest Pani jedną z moich ulubionych autorek. Serdecznie pozdrawiam - Bożena
Nie dziwi mnie Pani zachwyt, Alaska jest pieknym dzikim, stanem a ludziem tam mieszkajacy faktycznie bardzo roznia sie od nas.
OdpowiedzUsuńOd zawsze marzylismy z mezem aby odwiedzic to miejsce, a szczegolnie zobaczyc zorze polarne - udalo sie!
Zapraszam do mnie na blog gdzie jest relacja z naszego pobytu; archiwum bloga, styczen, luty, marzec 2015.
Polecam rowniez blog Susan, ktora mieszka w Firebanks.
http://susanstevenson.com/blog/
Pozdrawiam serdecznie:)