sobota, 11 lipca 2015

Do Cisnej?

Był taki dowcip:
Studentka politologii zdaje egzamin:
- Proszę wymienić premiera i prezydenta naszego rządu.
Studentka marszczy czoło z wysiłkiem…
- Nie wiem.
- A to może partię rządzącą?
- Nieeee….
A to w ostateczności, jaki mamy ustrój?
Studentka patrzy zdumiona, oczy ma pełne czystej niewiedzy.
Skąd pani przyjechała?! – pyta egzaminator.
- Ja? Z Cisnej.
- A gdzie to jest?!
- W Bieszczadach.
Profesor podszedł do okna, przyłożył czoło do szyby, zamknął oczy i mruczy: „A może by tak pieprznąć to wszystko i wyjechać w Bieszczady?”

Przypomniało mi się, kiedy przedwczoraj wieczorem, próbowałam znaleźć coś w telewizji do oglądania, ale się nie dało. W końcu, na odległym kanale podróżniczym, zatrzymałam uwagę na amerykańskim filmie dokumentalnym „Złowroga Alaska” – czy jakoś tak. Film a właściwie serial pokazuje życie codzienne mieszkańców Alaski, jakby żywcem wyjętych z serialu Northern Exposure (tytuł właściwie nieprzetłumaczalny) spolszczony na Przystanek Alaska.
Od czasu do czasu zatrzymuję się na tym serialu, bo fabularny znam i oglądam co jakiś czas jako swego rodzaju odtrutkę na seriale eksploatujące codzienne życie jakiejś rodzinki, czy też kryminalne zakamary życia – też już do znudzenia.

Alaska to trudne miejsce do życia. Niemniej ciekawe, ciągnie wielu śmiałków. 
Trzeba być odpornym na chłody, to z pewnością najważniejsze, bo ciepło jest rzadko i krótko. Znieść wielkie odległości i kiepskie drogi, czasem po prostu śnieżne bezdroża. Tu jest zimno, bywa niebezpiecznie i dzień bywa krótki. Ludzie żyją zazwyczaj w sporym oddaleniu od miasta. Zresztą Anchorage, Firebanks, Kenai, Sitka, Ketchikan są zupełnie inne niż europejskie, kanadyjskie czy amerykańskie metropolie. Tak jak w serialu o Cicely mieszkańcy wybierają się do Anchorage z rzadka. Kupują na zapas bo za laskiem czy zaspą nie ma Biedronki.
Nie są oblepieni modnymi gadżetami, nie prowadzą lekkiego życia uważając, że gdy stoją w korku w swoim nowym modelu Renault czy KIA z klimatyzacją, GPS em i MP3 to jest to męczarnia ponad ich możliwości.
Prowadzą surowe i ciężkie życie, ale – jak widać – nie zamieniliby go na żadne inne! Ważniejszym sprzętem od najnowszego smartfona czy robota kuchennego jest porządny ciągnik, piła łańcuchowa, skuter śnieżny, który jest w stanie pociągnąć przyczepę z kilkoma butlami na gaz i strzelba.

W serialu dokumentalnym trafiłam na ich (bohaterów) czas przedwigilijny. Kilka zaprzyjaźnionych rodzin mieszkających blisko siebie przygotowywało się do świąt. Zrobili losowanie (jak kiedyś się robiło w szkołach), kto komu robi gwiazdkową frajdę. Kamera krąży od człowieka do człowieka i pokazuje jak ci prości i pracowici ludzie własnoręcznie robią sobie nawzajem prezenty. Dla jedynej wegetarianki w okolicy wielki chłop, widać biegły w tej sztuce, postanawia zrobić zapas zup i przetworów na zimę, a właściwie na dalszy ciąg zimy. Zrobił jej z własnych warzyw zupy – buraczaną, fasolową, dyniową, imbirową i cytrynową. W litrowych słoikach, po dwie każdego rodzaju. I kilka mniejszych z chutney’ami i innymi łakociami. Wyszła z tego spora skrzynka pyszności.
Ktoś inny robi własnoręcznie kuszę dla sąsiada. 
Tak, na Alasce się poluje i zjada mięso upolowanych zwierząt. Tu się prowadzi twarde życie bez ekologiczno-humanitarnych rozmiękczaczy typu „nie rób temu zwierzęciu krzywdy, bo ono jest takie ładne i żyje sobie w naturze, ty wstrętny człowieku, soję jedz!”. Produkcja owej kuszy to swoista lekcja stolarstwa i wspaniałych, męskich umiejętności.
Inna kobieta wie, że wylosowana sąsiadka lubi wędkowanie, ale nie ma łodzi, więc postanawia z własnej – leżącej już jakiś czas bezużytecznie płaskodenki – zrobić prezent. Remontuje ją z małą pomocą męża, maluje na wariackie kolory. Stary mieszkaniec – sąsiad dostanie od kolegi specyficzne, stare, drewniane sanie do wożenia dłużycy. Są małe, krępe, ale na takich właśnie ów starszy pan w dzieciństwie jeździł z ojcem w las. Sanie gdzieś się znalazły, ale oczywiście pordzewiałe na metalowych okuciach i nieco już szarpnięte czasem, więc znów obserwujemy jak są remontowane i malowane własnoręcznie. Zadziorna mieszkanka i narzeczona miłego faceta wylosowała własnego partnera, więc skomponowała dla niego piosenkę miłosną i sama ją wykonała w wieczór wigilijny dla wszystkich.

Siedziałam jak zaczarowana oglądając tych krzepkich ludzi, którzy dla mnie są nadzwyczajni swoją prostotą. Nieurodziwi, jeśli sumować i oceniać ich urodę dzisiejszymi miarami GLAMOUR, ale jakże piękni w swej surowości i umiejętności dostosowania się do miejscowych, niełatwych warunków. Mają spracowane dłonie, na twarzach zgrubiałą i ogorzałą skórę, włosy, które z rzadka widzą fryzjerskie nożyczki, bo fryzjera z pewnością wcale. Mężczyźni albo mają długie włosy i brody albo żony im po jakiejś kąpieli czy saunie ścinają. Kobiety nie przejmują się nadwagą, zmarszczkami czy zniszczonymi paznokciami.
Wszyscy są ubrani w ciepłe naturalne ubrania – widać, że wysłużone i żadne nowoczesne fasony, formy czy ozdoby nie są tu warunkiem znakomitego samopoczucia. Zresztą sporo na nich widzę indiańskiego folkloru – kolorowe swetry, chusty, szale. Zimą - taką mroźną, jaka się za chwilę zacznie, noszą to, co dała tu natura w tym celu – porządne kożuchy i futra, wełniane czapki, rękawice i szale, bo żadne sztuczne włókna nie utrzymają ciepła. Jedynie porządne polary i bielizna termoaktywna mają tu zastosowanie.

Mężczyźni często pracują przy wyrębie lasu, transporcie różnych rzeczy, polują, budują, remontują, muszą się znać właściwie na wszystkim, co usprawni ich życie, kobiety raczej w domach i też pracują ciężko, wychowują dzieci, bywa że uprawiają w krótkie lato jakieś warzywa, zamawiają produkty i jeżdżą po nie do punktu odbioru, wspierają i pomagają mężom w pełni równouprawnione, kochane i szanowane. Bez feministycznych pretensji i przytyków, bez wypadów „ na miasto do kosmetyczki czy w regały”, „na babskie kawki”, żeby coś odreagować. Są jak alaskańska przyroda - surowe, odporne na wiele trudności i silne, bywa, że nieco rubaszne.
Stresy czy zmęczenie odreagowują tu wszyscy na swój sposób – częstymi odwiedzinami, whisky, wspólną twórczością, śpiewaniem, rozmowami. Nie mają telewizorów z milionem kanałów, pewnie mają odtwarzacze DVD, ale jak mówią, to strata cennego czasu, bo pracy jest bardzo dużo i wieczorem padają ze zmęczenia.


Dzisiaj wieczorem sięgnę po Przystanek Alaska. Świat mnie męczy, dlatego czasem myślę jak ten profesor „A może rzucić to wszystko….”

3 komentarze:

  1. Tylko jedno słowo. Dziękuję...

    OdpowiedzUsuń
  2. Właśnie przeczytałam kolejna Pani książkę (a mam wszystkie) - "Co, Gocha?". Rewelacja! No i się zaczęło. Poszperałam w internecie i tak znalazłam Pani blog i Notki. Czytam, czytam, i nie mogę się naczytać. Okazuje się, że jest Pani nie tylko świetną pisarką, ale i doskonałą obserwatorką tego, co wokół nas. Uwielbiam Pani komentarze, przemyślenia, spostrzeżenia. Ciekawe, mądre, nie lukrowane - samo życie.
    Szanowna Pani Małgorzato - dziękuję. Za wszystkie powieści, które przeczytałam "duszkiem", za "Fikołki na trzepaku" dzięki, którym z nostalgią wróciłam do swojego dzieciństwa, za blog i za notki. Proszę o jeszcze, bo jest Pani jedną z moich ulubionych autorek. Serdecznie pozdrawiam - Bożena

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie dziwi mnie Pani zachwyt, Alaska jest pieknym dzikim, stanem a ludziem tam mieszkajacy faktycznie bardzo roznia sie od nas.
    Od zawsze marzylismy z mezem aby odwiedzic to miejsce, a szczegolnie zobaczyc zorze polarne - udalo sie!
    Zapraszam do mnie na blog gdzie jest relacja z naszego pobytu; archiwum bloga, styczen, luty, marzec 2015.
    Polecam rowniez blog Susan, ktora mieszka w Firebanks.
    http://susanstevenson.com/blog/

    Pozdrawiam serdecznie:)

    OdpowiedzUsuń