Pamiętam jak byłam mała i w ogródku babci Heli wolno mi było
palić patyczki. Tak to określałam żeby „ognisko” nie spłoszyło dziadków.
Robiłam sobie małe tipi z patyczków nad zeschłymi listkami i zapalałam, i o
jej! Pali się! Byłam zachwycona! Tym bardziej, że babcia dawała mi kawalątko
kiełbaski czy chleba żebym sobie opiekła. Wtedy sądziłam, że babcia jest
Aniołem, dzisiaj wiem, że chodziło o to, żebym się nie nudziła, a przy okazji
spalałam jej masę liści z ogródka, nie okazywałam znużenia przy stole i w ogóle
jakby mnie nie było! Dorośli wznosili toasty, próbowali nalewek dziadka i
gadali, gadali do znudzenia, a ja opiekałam sobie to i owo, snułam jakieś bajdy
i wracałam do domu z rodzicami tramwajem, śmierdząc dymem. Nie chciałam tortu
byłam objedzona nadpalonym chlebem i kiełbasą. Na podwórku też miewaliśmy
okazje do ognisk. Koło naszego podwórka był pusty plac porosły latem łopianami,
na którym wolno było w zimie palić ogniska. Byliśmy oczyszczaczami miasta! No,
dzielnicy. Wraz z Krzyśkiem, Robertem, Kubą, Pawłem, Izą i Mirkiem ganialiśmy
już w styczniu po śmietnikach i ciągnęliśmy na ten plac poświąteczne choinki.
Krzysiek z Robertem i Pawłem rąbali je na drobne i … Ach! To były czarowne
chwile! Ustawialiśmy w koło skrzynki, cegły z deską jako ławeczki i
przynosiliśmy z domów co się dało. Zazwyczaj dawało się chleb i ziemniaki, bo
kiełbasy rodzice nam nie dawali, była jednak zbyt droga na zabawianie się. Jak
już Kuba dostał kawałek – opiekał ją i dzielił się z nami po równo, po plasterku.
Pamiętam te ciemne już godziny, choć to była dopiero
siedemnasta, gdy nataszczyliśmy po lekcjach masę choinek, potem myk, do domu do
odrabiania słupków i wypracowań i… zasiadaliśmy koło ognia! Gadulenie, żarty
albo komentowanie tego co zrobił ostatnio Kloss albo Gustlik. Dzieciństwo niezakłócone
żadnymi zakazami, strażą miejską ani milicją, która tuż, tuż na Londyńskiej
miała swój komisariat i nigdy nie poczyniła nam najmniejszej uwagi ciesząc się
chyba, że widzi nas w kupie przy nieszkodliwych zajęciach. Że nie chuliganimy i
bawimy się grzecznie.
Pamiętam te bardzo sprawiedliwe podziały ziemniaków z
ogniska, sól w kieszeni albo słoiku i to uczucie wspólnoty, frajdy, podwórkowej
przyjaźni. Brudne łapy i buziaki i smak pieczonych kartofli. Cudne czasy! Zawsze
mi się wydawało, że tych ziemniaków jest za mało, że zjadłabym dwa razy tyle!
Później jako studentka pamiętam ten pierwszy raz, gdy się
przejadłam nimi, bo porządkowaliśmy na praktykach wielki, stary park w
Zaniemyślu i w ognisku, które już przygasało upiekliśmy ogromną ilość kartofli
żeby się nimi najeść do oporu. I wtedy po raz pierwszy już nie mogłam! Ooooo,
nie, nie, nie dam rady! To był też ostatni raz gdy jadłam ziemniaki z ogniska.
Później bywały kiełbaski opiekane owszem, ale jakoś już i
ogniska nie te, i towarzystwo, i ja jakaś inna, mamciowata zwracałam uwagę na
to, żeby się moje dzieci nie oparzyły, nie uświniły zanadto. I podwórka nie
takie i okazji nie było.
Aż dzisiaj, (kiedy jestem już babką), rozpaliliśmy z Siwym
ognisko. Oczywiście wiedząc, że NIE WOLNO. Nie wolno, ale nie wiemy dlaczego?
Palone w ogniskach łęty ziemniaczane kiedyś na wsiach były oznaką jesieni, a
dzisiaj – NIE WOLNO! Oczywiście straż miejska i policja nie kontroluje nikogo,
kto czym pali w piecu – nawet jak pali oponami, plastikiem etc, ale ogniska
palić nie wolno…
Zapaliliśmy. Przepraszam!
Fajne było, takie fajne, że aż poszłam po ziemniaki, mimo,
że właśnie zapadł zmrok. Gapiłam się w ogień podgarniając tu i tam i
przypominałam sobie te wszystkie moje ogniska z dzieciństwa kolegów, smak
ziemniaków… Nostalgia maxima! I ten zapach co się snuł za każdym razem inny,
zależny od palonej gałązki, szczapy.
Potem wzięłam latarkę i miseczkę, i… Nie znalazłam ani
jednego! Rozpuściły się? Sczezły? Szkoda. Może ziemniaki są nie dla dorosłych?
Może udają się i smakują tylko dzieciakom?
fot. z http://przy-stole.blogspot.com
PS. Przypomniał mi się stary wprawdzie, ale bardzo nostalgiczny tekst w Życiu Warszawy: http: //www.zyciewarszawy.pl/artykul/413191.html
PS. Przypomniał mi się stary wprawdzie, ale bardzo nostalgiczny tekst w Życiu Warszawy: http: //www.zyciewarszawy.pl/artykul/413191.html
Jestem tylko odrobinę młodsza od Pani, ale wspomnienia z dzieciństwa mam podobne. Wtedy wolno było o wiele więcej niż teraz. Bawiliśmy się na ulicy, w wieku 6-7 lat chodziliśmy sami do szkoły i nikomu nie przyszło do głowy obawiać się pędzących samochodów, czających się za rogiem zboczuchów czy chuliganów, deszcz czy mgła nie były powodem do siedzenia w domu, biegaliśmy po kałużach, jedliśmy jabłka prosto z sadu, a zimą lizaliśmy zerwane z dachów sople, ślizgaliśmy się po zamarzniętych oczkach wodnych, wracaliśmy w przemoczonych ubraniach, nikt nikogo nie podwoził samochodem, spacery po lesie były wolne od obaw o atak wściekłych kleszczy, do najwspanialszych zabaw pod słońcem wystarczyły kapsle, guma albo kawałek kredy. Nikt nie marzył o PlayStation czy o Fejsbuniu;) Jak mi przykro że moje dzieci żyją w absolutnie innym świecie. Co raz więcej mieć niż być.
OdpowiedzUsuńŚwietnie napisane. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń