Kochana moja!
Pamiętam kiedy pierwszy raz żartem i humorem komentowałyśmy
przypadek babci-prababci. Miała już swoje lata, była uroczą, starszą panią a tu
właściwie znienacka moja mama, czyli jej pasierbica, dowiedziała się, że z
babcią-prababcią jest kiepsko. Możesz tego nie pamiętać, ona mieszkała z
młodszą siostrą Ireną, sprawną i dość nerwową osobą, daleko od nas. Nie
widziałyśmy na co dzień jak się prababcia starzeje, więc kiedy Irka jakoś
przypadkiem opowiedziała mojej mamie, że prababcia (gorliwa katoliczka) wraca z
codziennego nabożeństwa dosłownie zasikana, nie chciało nam się wierzyć.
- …w butach jej chlupie! – grzmiała Irena, bynajmniej nie dlatego, że sam fakt ją jakoś oburzał, bo była pielęgniarką, ale to, że prababcia za nic na świecie nie dała się zabezpieczyć pielucham
- …w butach jej chlupie! – grzmiała Irena, bynajmniej nie dlatego, że sam fakt ją jakoś oburzał, bo była pielęgniarką, ale to, że prababcia za nic na świecie nie dała się zabezpieczyć pielucham
ONA i pieluchy?! Fi donc!
Minęły lata, w międzyczasie miałyśmy różne przygody z naszymi
starzejącymi się dziadkami i babciami. Alzheimer, albo najzwyklejszy uwiąd
starczy, zamieniał znane mi i Tobie osoby dotąd poważne, będące autorytetami
albo zwyczajnie szanowanymi Starszymi, w głupiutkie istoty. Zagubione,
niedołężne czasem znienacka błyskające brylancikiem pamięci, a zaraz potem
bredzące bez sensu, robiące głupoty. Biologiczne kasowanie plików…
Babcia Hela nagle wpadła w szał rozdawania dóbr każdemu, kogo zobaczyła przez okno, wujek Stach skupił się tylko na ziemniakach, których absencja na talerzu była głównym tematem danego dnia, a poza tym nic go nie interesowało. Babcia Marynka gotowała zupę z hortexowskiej „mieszanki jesiennej” i… mrożonych pierogów z truskawkami (razem). Paliła jednego papierosa za drugim, bo zapominała, że dopiero co zgasiła. Też chodziła zasikana i też za skarby nie chciała zakładać pieluchomajtek… Za to stryjenka Zocha, babcia Jasia i Jureczek, odeszli w pełni władz umysłowych, bo choć umysł był świetlisty, ciało słabło, zmęczone już nie chciało dalej funkcjonować i stopniowo wyłączało jedna sekcję po drugiej, a czasem doplątywało się jakieś raczysko, guz który szybko załatwiał i tak chorego człowieka.
Babcia Hela nagle wpadła w szał rozdawania dóbr każdemu, kogo zobaczyła przez okno, wujek Stach skupił się tylko na ziemniakach, których absencja na talerzu była głównym tematem danego dnia, a poza tym nic go nie interesowało. Babcia Marynka gotowała zupę z hortexowskiej „mieszanki jesiennej” i… mrożonych pierogów z truskawkami (razem). Paliła jednego papierosa za drugim, bo zapominała, że dopiero co zgasiła. Też chodziła zasikana i też za skarby nie chciała zakładać pieluchomajtek… Za to stryjenka Zocha, babcia Jasia i Jureczek, odeszli w pełni władz umysłowych, bo choć umysł był świetlisty, ciało słabło, zmęczone już nie chciało dalej funkcjonować i stopniowo wyłączało jedna sekcję po drugiej, a czasem doplątywało się jakieś raczysko, guz który szybko załatwiał i tak chorego człowieka.
Teraz mamy kolejny kłopot…
Opisałam to na blogu, więc wkleję Ci:
No i stało się. Przewrócił
się we własnym domu, złamał kość szyjki biodrowej – senny koszmar starych
ludzi. Tatko ma mnóstwo lat i z tego cieszymy się ogromnie. Pisałam o Nim (http://kalicinska.blogspot.com/2013/09/kocham-cie-zycie.html) kilka postów wstecz. Uroczy starszy pan,
mieszka sam, bo wdowiec ale córka i wnuki są u Niego właściwie codziennie.
No to co się stało?! Ano
dywanik…
Pamiętam to z czasów, gdy
mama była z nami a i z domu teściowej, że starsze panie mają skłonność do
dywaników. Marzną im stopy, więc dywaniki są wszędzie, nawet w pokoju, w którym
jest wykładzina dywanowa od ściany do ściany. Przy fotelu leży dywanik „bo tu
się bardziej wyciera”, na fotelu kocyk, „bo się wysiedzi”, na oparciu lniana
serwetka „żeby się nie brudziło od głowy”. W hallu dywanik, co się da zrolować
do sprzątania ale za krótki, więc dosztukowany jakimś dywanikiem, i pod
drzwiami jeszcze jeden, „żeby nie ciągnęło” i w łazience też dywanik, żeby
wyjść z wanny „na ciepłe”, i drugi koło kibelka, żeby nie marznąć w stopy, jak
się siedzi. I pośrodku też, żeby tak nie ciągnęło od podłogi.
Nasze mamy i ojcowie,
starzy i niedołężniejący, już nie będą robić przetworów ale na wszelki wypadek
na antresolce albo na werandzie, balkonie, w starej szafce kuchennej, mają
skład słoików i butelek, na półkach w pokojach wszystko, co otrzymali w darze
od życia, czyli miliard stoidełek, wazonów, porcelanowych filiżanek, z których
nikt nie pije i zajączek jest, i święty Mikołaj, co został po świętach, kartki
od przyjaciół i wnuków „Zobacz! Napisana długopisem! To od Tadzia!”, kryształy:
„…ten, zobacz, dostałam, gdy szłam na emeryturę!” i mnóstwo innych serwetek,
ślicznych łabądków z papieru „Kasia zrobiła sama na pracach ręcznych!”, i
popielniczka z papieżem czysta, bo tu nikt nie pali.
Wiem, wiem… sama się
przywiązywałam do tych durnostojek i gromadziłam różne przydasie. Zdaje się, że
nadal to mam, choć właściwie córka lata temu uleczyła mnie z tego skutecznie a
i kilka kradzieży, które mnie ogołociły z takich tam… rodzinnych duperelek.
Czemu ja o tym w kontekście
szyjki biodrowej? Bo laska tatki oparła się o dywanik, a ten poszedł w ślizg, i…
tatko walnął o podłogę.
To nam dało do myślenia.
Jesteśmy źli na siebie.
Trzeba było MYŚLEĆ! Przewidzieć to, próbować wynegocjować owe słoiki i butelki,
nadmiar zbieraczy kurzu i szmatek dywaników, które są dla starszych ludzi
niebezpieczne. I niepotrzebne.
Tatko dałby się przekonać,
bo mądry jest i nieupierdliwy, ale uważaliśmy, że te dywaniki to pozostałość z
dawnych lat, gdy mama je tu ułożyła (ale oboje byli jeszcze bardzo sprawni….) i
może niezręcznie je z nagła wywalać? Tatko się do nich przywiązał - sądziliśmy.
Trzeba było zauważyć, że to niebezpieczne, położyć w hallu wykładzinę i w
łazience coś, żeby nie było lodowatej podłogi, i żeby tylko nie te dywaniki!
Teraz trzeba będzie tak czy
siak, opróżnić pokój z miliona wspomnień i wstawić porządne ortopedyczne łóżko,
bo tatko poleży długo, a przy takim zagraceniu – nie będzie jak Go obsłużyć.
Starzejemy się. Mam 55+…
Wydaje się sobie sprawna i lekka, ale czas szybko biegnie. Czując się jeszcze
na siłach myślę o tym, że i ja kiedyś muszę zadbać o nasze domowe BHP, bo
wspominajki, przydasie, dywaniki, serwetki schody i progi, śliskie chodniki,
wilgotna podłoga łazience czy kuchni mogą sprawić kłopot nie tylko starym, ale
i młodszym, którzy muszą poświęcić sporo czasu albo pieniędzy, żeby zapewnić
opiekę mamie, tacie cioci, dziadkowi, gdy ci fikną i złamią rękę, kość
biodrową, cokolwiek.
Nie wiemy co będzie? Czekamy niecierpliwie bo wzięto go na stół,
ale on ma 90 lat! Może się nie wybudzić, może Mu się pogorszyć i za kilka dni
kolejne sekcje padną, a wiemy że nerki słabe. Rozmawialiśmy:
- Wiesz, kochanie (to ja do Siwego), Tata jest silny i otoczony
miłością, więc gdyby nie operowano i musiałby np. leżeć w domu opieki, to
pomyśl jaki to dla niego dramat! Nie jego pokój, nie jego zapachy, nie jego
fotel. Nie mógłby SAM w domu, bo przecież wszyscy pracują! A jak operacja się
uda, też na dwoje babka… Może się wdać zakrzepica, zapalenie płuc czy inne coś
i wiesz…
- ..wiem – mówi głucho Siwy.
Ciężko Mu. To Tatko. Rozmawiamy o mamie, o tym w co wierzyli oboje, i że może już pora na odpoczynek? Bo, oczywiście, człowiek kurczowo trzyma się życia ale przychodzi moment, że świat, nawet ten najbliższy, nie jest już fajny. Rodzina zapracowana, nie można żądać ich stałej obecności. Samemu nie da rady, na obcych liczyć? Dzisiaj?! Dom opieki zawsze w Polsce jawi się jako ZŁO. To trochę przez media pokazujące sensacje a nie pokazujące domów fajnych, przyjaznych. Zresztą, nie mamy takiej kultury, jak Amerykanie, z ich domami opieki nawet na średnim poziomie ale z serdecznością opiekunów. Tam się szanuje pracę i jest masa kamer, więc nie daje się babciom kuksańców.
Ciężko Mu. To Tatko. Rozmawiamy o mamie, o tym w co wierzyli oboje, i że może już pora na odpoczynek? Bo, oczywiście, człowiek kurczowo trzyma się życia ale przychodzi moment, że świat, nawet ten najbliższy, nie jest już fajny. Rodzina zapracowana, nie można żądać ich stałej obecności. Samemu nie da rady, na obcych liczyć? Dzisiaj?! Dom opieki zawsze w Polsce jawi się jako ZŁO. To trochę przez media pokazujące sensacje a nie pokazujące domów fajnych, przyjaznych. Zresztą, nie mamy takiej kultury, jak Amerykanie, z ich domami opieki nawet na średnim poziomie ale z serdecznością opiekunów. Tam się szanuje pracę i jest masa kamer, więc nie daje się babciom kuksańców.
Staram się to tłumaczyć Siwemu, który to wszystko wie. Z jednej
strony wie, że dziewięćdziesiątka to i tak świetny wiek i że tatko nie będzie żył
wiecznie, a z drugiej - sama wiesz. Miłość, najzwyklejsza nasza miłość…
Wracam do początku – pamiętasz jak żartowałyśmy o tym końcu
naszej egzystencji? Oswajałyśmy te śmierci rodzinne gadając, żartując sobie,
kto jest aniołem a kto w piekle, żeby nie popadać w dziwny i szczerze mówiąc
głupi lęk przed czymś tak ostatecznym jak śmierć. Kres – tak, ale te
okoliczności towarzyszące… Opowiadałam Ci jak bardzo nie chciałabym być zasiusianą
babcią, dlatego zreperowałam sobie pęcherz ale to nie do końca zadziała. Z
czasem może być różnie. Ćwiczę w sobie
nawyki sanitarne, żeby nie popaść w dziwny lęk ludzi starych przed…
kapielą. Zauważyłaś? Tylko nasza Jasia kąpała się do ostatnich swoich dni, a
inni – jakoś nie bardzo. Może to lek przed wychłodzeniem? Staruszkom tak
wszystko marznie. Tatko nawet latem nosił ineksprymable.
Swoją drogą, cudne określenie kalesonów – co? Babcia Marylka
czasem mówiła „założyłaś niewymowne”? Ale oczywiści żartowała, słowa ciepłe majtki jak najbardziej umiała
wypowiadać bez rumieńca.
No i skradam się do meritum. I ja wiem, coraz bardziej wiem,
widzę to, że się starzeję. Nie tylko zmarszczki, figura, skóra, ale i zdrowie…
Oj, niepiękna ja jestem w lustrze! A i fizjologia, co Ci będę pisać – widzę że
nie działam jak dwudziestolatka. Zapach jakiś inny niż za młodu, sztywne włoski
na brodzie których nie widać w lustrze bez okularów i inne tam… I mój Siwy też
zużywa się, mimo obopólnej dbałości o siebie, badań, sportu, diety…
Wiesz, co mnie niepokoi? Twoja nieobecność.
Obiecałaś mi kiedyś, że jak będę starą wdówką, jak zacznę
odfruwać w głupoty i bezsens, gdy rozsądek i jaźń wymówią mi służbę zrobisz z
tym coś sensownego. Ja nikomu nie powiem! Obiecałam Ci. Nie żeby zaraz jakaś
eutanazja ale rodzinne, humanitarne ułatwienie odfrunięcia.
Wiem, wiem… strasznie to poważny temat ale ja mam gdzieś wszelkie
religie i filozofie, mielenie tego mnie nuży, bo Ty WIESZ.
Gdybym była blisko, a Ty wiedziałbyś, że ja już jestem gotowa,
przyniosłabyś z podwórka tego pajączka, który tam u Was w Australii tak ładnie
umiałby załatwić sprawę… Nawet nie bałabym się, wiesz? Z Twoich rąk przyjęłabym
to jak bilet do innego świata!
Wybacz, że poruszyłam ten temat, ale po „Lilce” umiem już
rozmawiać o śmierci, o TYCH problemach. Oswajam je, bo młoda to ja już byłam.
Przytulam Cię – Mama.
Mamuś.
Boję się śmierci. Boję się strasznie i panicznie, tak jak
ciemności, bólu i samotności. Śmierć może i można oswoić, może i można się
pogodzić z jej nieuniknioną naturą, może nawet można się na nią przygotować,
ale ja oswojona, pogodzona ani przygotowana nie jestem.
Jestem nieźle wykształcona, sporo czytałam swego czasu, nie
jestem też jakoś specjalnie głupia, wiem więc, że bardzo często religia czy
ezoteryka powstała w dużej mierze właśnie po to, aby temat przemijania
wygładzić, uspokoić jednostki, że nie ma się czego bać, bo to nie koniec, tylko
przejście do jakiegoś „Dalej”. I z przerażeniem zdaję sobie sprawę, że wszelkie
dowody naukowe wskazują, że jedyne „Dalej” to gnijąca powoli trumna i przemiana
w kompost. Dlatego mój wyedukowany i racjonalny mózg mimo wszystko w „dalej”
wierzy. To jak z efektem placebo – nawet jeśli rozumiesz jego działanie nadal
możesz być na niego podatny. I w tej podatności nie ma absolutnie nic złego.
Wierzę więc z uporem godnym lepszej sprawy, że koniec to nie
koniec. Że coś tam dalej za drzwiami czeka. Że energia w jakiś sposób wraca do
obiegu, jest recyklingowana i nie znika ususzona i zmielona w biblijny proch,
żarty powoli przez robaki i florę bakteryjną.
Muszę mamuś w to wierzyć, bo inaczej zwariuję. Inaczej strach
mnie sparaliżuje i nie pozwoli dalej żyć! Tyle błędów, tyle zmarnowanych szans,
tyle niewypróbowanych rzeczy, tyle ominiętych dróg, tyle złych decyzji, „a
można było inaczej”, „trzeba było spróbować”, „że też ja nigdy… a teraz już za
późno”. Nie umiem o tym nawet myśleć i odpycham to od siebie jak najdalej mogę,
jak dziecko, które zatyka uszy, tupie i krzyczy „nie słyszę nic!”. Może nie
dojrzałam.
Śmierć przeraża mnie jeszcze bardziej, gdy towarzyszy jej ból
lub samotność. Pamiętasz babcię J? Jak bardzo musiała się czuć odrzucona i
osamotniona, kiedy nikt nie widział tego koguta na suficie ani murzynki
szydełkującej na fotelu, przesuniętego podstępnie żyrandola, zdemontowanego i
złożonego ponownie w całość krzesła. „Basia, nikt mi nie wierzy, że oni tu
byli!” mówiła z wypiekami na zmęczonej i przestraszonej twarzy, a mi serce
pękało, bo nie potrafiłam wejść w ten świat omamów i grać w tę grę byle tylko
ją uspokoić. A powinnam była! Nic złego by się nie stało, a może czułaby
przynajmniej, że ma sojusznika? Może odeszłaby szczęśliwsza i spokojniejsza?
Teraz już się nie dowiem. Za późno.
Boli mnie też, że jako głupia gówniara nie doceniałam
opowiadań babci M. o wojnie. A opowiadała dużo i długo! Zwykle przy obiedzie a
ja przewracałam wtedy oczami i szukałam pretekstu, żeby uciec do swojego
pokoju. Ależ się ciągnęły te jej długaśne nudne opowieści!
Dziś oddałabym każde pieniądze, żeby znów ich posłuchać, bo
większości nawet nie pamiętam. Nie zapamiętałam, bo mnie nie obchodziły, bo nie
szanowałam babci na tyle, żeby próbować się nad nimi skupić, bo za młoda i za
butna byłam, żeby posiedzieć chwilę w ciszy i posłuchać. Za głupia, że poprosić
„babciu spisz to dla mnie! Będę czytać to na głos swoim dzieciom!”. Mnóstwo
miała babcia historii – o wojnie, o okupacji, a żołnierzach, o przeprowadzkach,
o ukrywaniu się, o szkole, o rodzinie, o uczniach. To były rewelacyjne historie
pełne akcji i zwrotów! Nigdy nie wspominała o polityce, nie narzekała, nie
marudziła… chciała tylko przeżyć to jeszcze raz. W głowie została mi tylko
historia o Teresce, którą wieźli na armacie po gruszkach ulęgałkach. I o
kożuchach jedzonych ze spodeczka, przez które uczniowie wyprosili ją ze
stołówki. Tylko tyle mi po babci zostało…
Źle znoszę cudzą starość, źle znoszę cudze choroby i
niedołężność, źle znoszę cudzy ból. Nie umiem tego sama udźwignąć. Dlatego może
lubię pogrzeby i lubię chodzić na cmentarz – bo wtedy jest już spokój, jest
cisza, jest pogodzenie. Ta osoba jest już w jakimś lepszym miejscu, nie ważne,
czy patrzymy na to metaforycznie, energetycznie czy też religijnie. Ale pogrzebu i cmentarza się nie boję.
Pamiętasz, co mi kiedyś powiedziałaś? Że babcia M. jest taka
smutna i samotna bo w nic nie wierzy. Dla niej odejście dziadka Z. to był
koniec i kropka. Nie czekała na ponowne zjednoczenie, nie czuła jego obecności,
nie miała tego kojącego przeświadczenia, że jeszcze będą razem. Teraz to rozumiem
– jesteśmy czasem więźniami własnego rozumu i rozwoju naukowego. Ktoś mi jednak
ostatnio powiedział, że nie ma przecież żadnych przeciwwskazań, by nauka i
wiara koegzystowały w zgodzie i wzajemnym szacunku. Leciwy profesor spojrzeć
może przez okno, zobaczyć kolorowego motyla albo wiotką jaskółkę i pomyśleć „o
matko! Toż to moja Danusia! Czuję to!”, po czym uśmiechnąć się sam do siebie i
wrócić do analizy tkanek pod mikroskopem. Czemu nie? Nauka o świecie
zewnętrznym nie powinna dominować rozwoju wewnętrznego. Lata ewolucji rodzaju
ludzkiego udowodniły przecież, że tak jak bardzo jesteśmy zdolni do rozwoju
naszych umiejętności, pogłębiania wiedzy o otaczającym świecie, szukania i
rozumienia związków przyczynowo skutkowych, tak samo zdolni jesteśmy to tworzenia
złożonych mitologii i konstrukcji stricte abstrakcyjnych, które pomagają nam
radzić sobie z wyzwaniami, jakie przynosi nam egzystencja na tym świecie. Staram się godzić te dwie strefy mamuś, żeby
nie zwariować. Pomaga mi to myśleć, że babcia M i babcia J wybaczyły mi
niedojrzałość, brak lojalności, lenistwo i zaniedbanie, że są teraz spokojną
energią, z którą mogę nawet mieć kontakt, jeśli się postaram.
Nie wiem mamuś czemu
naszło Cię na takie przemyślenia i takie tematy… Nie chcę zastanawiać się nad
Twoim przemijaniem ani Twoją śmiercią. Nie chcę, nie umiem i nie powinnam! To
zbyt trudne i chyba niepotrzebne. CO ma być to będzie, jeśli chcesz się jakoś
przygotować, to proszę Cię uprzejmie, ale proszę, nie każ mi się w to
zagłębiać. Dla mnie jesteś i zawsze będziesz jakoś tu koło mnie, nawet jeśli
musiałabym Ci przynieść pająka z ogródka. Będę z Tobą gadać nawet jak będziesz
już tylko płytą z lastriko i zdjęciem na kominku, to Ci mogę obiecać.
Piękne! Po prostu piękne! Odnalazłam tu wiele czułości i miłości. I o to chyba w życiu chodzi, żeby się kochać bezgranicznie do końca i potem także.
OdpowiedzUsuńdziękuje :) pięknie napisane :) pozdrawiam
OdpowiedzUsuńCzas ... tak nam go brakuje. Coraz szybciej i szybciej pędzi ... Kiedyś brakowało mi godzin w dobie - teraz dni w tygodniu ... W jakim kierunku to zmierza? Rodzice - ta opoka, która miała być wiecznie - są coraz słabsi, już nie biegają po dwa schodki, chociaż robią wszystko, by umysł jeszcze funkcjonował normalnie, gdy sił już brak ... A czas wciąż pędzi ... nie wiadomo po co i dokąd ...
OdpowiedzUsuńWszyscy się boimy i mało kto umie rozmawiać o odchodzeniu. Z niepokojem spoglądam w lustro, robię 1000 rzeczy na raz, żeby być bardzo potrzebną. Spoglądam na Rodziców, są starej daty - twardziele. Czasy są tak wstrętnie szybkie. I kiedy ktoś odchodzi, to często nie mamy czasu, przystanąć w codziennej gonitwie, i pożegnać się po swojemu...
OdpowiedzUsuńporyczałam się jak bóbr...jakby była Pani w mojej głowie..te same sformułowania..te same myśli..nie poczułam się z tym lepiej ale ....dziękuję
OdpowiedzUsuńSzczere do bólu i bardzo prawdziwe...ujęłaś wszystko tak, jak ja także czuję...Dziękuję Ci, dołączam do grona obserwatorów. Zapraszam do mnie www.mojepasjewjednymmiejscu.blogspot.com. Pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuńAz mi sie serce scisnelo ze wzruszenia..
OdpowiedzUsuń