wtorek, 16 kwietnia 2013

Światowa premiera czyli jak mały Kaziu…


Tupet amatorów mnie poraża.
Ale od początku. Zostałam zaproszona na premierę sztuki (musicalu?) Szopen musi umrzeć do warszawskiego kina Palladium przerobionego na teatr.
Zaznaczę że to przerabianie polega na tym, że stare kino, walące się i nie posiadające np. porządnej klimatyzacji, przerabia się na teatr malując na olejno to i owo, a jak owo się nie da zamalować to zbija się tynk i udaje że to taki jest …styl. No, OK. Czepiam się, ale klimatyzacji brak.
Ad rem. Wita nas czerwony dywan i szampan – miło. Są paparazzi i owszem, wyławiają z tłumu celebrytów i stawiają ich na „ściance”, czyli na tle czegoś i "obcykowują". Światowo! Lekki dysonans, obok zakąski do szampana w postaci migdała w otoczce kokosowej, są kostki żółtego sera. Reklama polskich serów. Zmilczę czy to aby eleganckie, tak dyszeć na siebie owymi serami.
Wreszcie siadamy.
Akt I (najfajniejszy, jak się okazało)
Wychodzi… para prowadzących i zapowiada światową premierę, i mówią z zachwytem o dwóch panach, właściwie amatorach, którzy dokonali tego wiekopomnego dzieła jakim będzie owo przedstawienie, ale najpierw cesarzowi co cesarskie – czyli wazelina dla tych, którzy rzucili kasą. Kiedyś to było nie do pomyślenia, mecenat był cichy i karmił się satysfakcją. Dzisiaj mecenat musi być obsmarowany masłem i miodem, bywa że na ekranie jest równie ważny jak dzieło, (dziełko). Zatem para prowadzących wywołuje na scenę poszczególnych darczyńców i wręcza im jakieś statuetki, a my mamy klaskać.
Pierwszy akt trwa i trwa, ziewamy, ale przecież zaraz się odbędzie Światowa Premiera!
Koniec pierwszego aktu to jeszcze reklamówki sponsorów puszczone oczywiście za głośno i zbyt nachalnie. Jak w kinie. Znosimy to dzielnie.
Nareszcie akt I - prawdziwy.
???
To co się zaczęło dziać na scenie stopniowo powodowało nie tylko u mnie narastające zdumienie? Jakaś wymyślona fabułka typu cobybyłogdyby. Forma, jak z kiepskiego filmu sf z lat 70. I za tym poziom amatorstwa i dennych dowcipów rodem z najtańszych knajp. „Ruch sceniczny” corps de ballet to też totalna amatorszczyzna bo o wiele lepsze i ciekawsze układy serwowali nam amatorzy z You can dance.
Aktorzy mają mikroporty, a realizatorzy dźwięku śpią. Aktorka mówi cicho i niewyraźnie (nie douczona w PWST?) zaraz potem wrzeszczy i wtedy wywala nam bębenki. Potem, niestety zaczyna śpiewać, a dźwiękowcy mają nas za totalnie głuchych więc łomot z głośników jest przykry. Nareszcie przestaje…
Większość scen właściwie niezrozumiałych, żal aktorów którzy się wysilają ale chyba (ci starsi) sami są zawstydzenie tym w czym biorą udział. Cóż rachunki są do popłacenia, więc trzeba skoro nie jest się wziętym celebrytą. Przykre. 
Znana aktorka nie ratuje tego czegoś. Zmilczę.
Nagle teatr wypełnia się zapachem smażonych ziemniaków i mięsa, bo chyba przyjechał catering – w hallu stały gustowne naczynia sugerujące raucik, czyli wyżerkę po spektaklu.
Ziemniaki i tytułowy, wskrzeszony i kaszlący Szopen nijak mi nie współgrają z tym co niestety muszę oglądać. Zlepek scenek powodujących coraz większe znudzenie, zdumienie, żal się tu w ogóle przyszło.
Kilka razy powstrzymuje mojego Siwego, który jest zbyt dobrze wychowany żeby zagwizdać na palcach i krzyknąć „Kurtyna! Król jest nagi!”, ale widzę, że ma na to wielką chęć. Mój inny znajomy chowa twarz w dłoniach i łapie się za głowę. Z trudem dociągamy do przerwy… Chcemy wyjść.
Przyjaciele kolegi chcą zobaczyć jak zatonie ta dziurawa łódka. Bo to nie Titanic, raczej jakiś dziurawy kajak składak  Ciekawi ich co się stanie, jaki będzie ten the end. Nas – nie, wychodzimy, szkoda czasu. W szatni spotykamy jeszcze kilka wychodzących osób, w tym moją znajomą po Wiedzy o Teatrze, osobę która nie opuszcza żadnej sztuki w Warszawie. Jest jak my, zniesmaczona i zła, że straciła czas na takie byle co, w otoczce: „światowa premiera”. Wychodzimy znudzeni i zaskoczeni nazwiskami które są w to wplątane.
Żałosne i dziwne że aktorzy w ogóle dali się w to wrobić, ale jak mówi Siwy na głos: „pecunia non olet”, trzeba zapłacić czynsz, wodę, gaz…
Zapewne producenci i reżyser, wzorem twórców filmu Kac Wawa, będą żarliwie udowadniać, jak bardzo jesteśmy w błędzie, jak bardzo nie kumamy przekazu i idei tego przedstawionka które może wybaczyłabym niewyrobionej młodzieży z jakiejś szkółki, szukającej innej niż klasyka, formy wyrazu. To taki właśnie poziom dziecinnego nabzdyczenia „ja wam pokażę coś extra!” i pokazuje – sflaczałą formę, nadęta w pomyśle, w realizacji, a na scenie rozmazaną, kiepską, nędzną, z zerowym przekazem. Moja mama mówiła: „góra urodziła mysz”.
Właśnie po to są szkoły, studia, nauka, a potem czas czeladniczenia i poznawania Sztuki, czas pokory w wykonywaniu, odtwarzaniu czegoś, co ktoś już wymyślił i dopiero potem wielkie umysły, wielcy wizjonerzy są w stanie nas uwieść nową formą – jak Hanuszkiewicz, Treliński i Kudlićka, czy inni znający rzemiosło na tyle żeby nas nie zabić nowatorstwem, a jednak uwieść. Nie każde nowatorstwo uwodzi. Pominę fakt, że nowatorstwa tu za grosz. Gdy forma przerośnie treść, a poziom niebezpiecznie zanurkuje w rynsztok i prostactwo, publiczność tego nie kupi… To właśnie zobaczyliśmy.
Zamiast puenty:
Facet miał stajnię psów wyścigowych. W domu mopsa, małego na krzywych nogach z nadwagą. Mops skamlał i skamlał „Wystaw mnie! Ty nawet nie wiesz jaki ja mam potencjał! Ja trenuję, daj mi szansę!”. Wreszcie facet nie wytrzymał tego skamlenia i puścił mopsa.
Na mecie już dawno po wyścigu, po godzinie tarabani się spocony mops, dysząc i śliniąc się.
Facet:
- I, co?! I co to ma być, cholera jasna?! Dałeś dupy na całej linii!!
Mops urażony i głęboko zdumiony tłumaczy się:
- STARY! Kompletnie nie wiem jak to się stało! Przecież ja byłem świetny!… 
Podobno sztuka jedzie do Londynu. Ciekawa jestem opinii Anglików. Widocznie jestem niewyrobiona, ale jak widziałam nie ja jedna, a monsieur Chopin powinien jednak zstąpić z niebios i krzyknąć na tych którzy robią sobie publicity Jego nazwiskiem: 
- Odwalcie się ode mnie! 
I zaskarżyć do sądu o naruszenie praw do wizerunku. 

8 komentarzy:

  1. Absolutnie się zgadzam bylem , widzialem , załamałem się ...wiecej nie ide na żaden spektakl z udzialem tych tfurców (pisownia celowa)

    OdpowiedzUsuń
  2. Trafnie uchwycone zdefiniowanie tego "czegoś" co zobaczyli§my .....WTF

    OdpowiedzUsuń
  3. Nieh rzyie kicz :):):)

    OdpowiedzUsuń
  4. Tu Londyn , bylam wczoraj ....klęska ...jeszcze dodatkowo byly ...... z tłumaczeniem na angielski...jeśli jest to towar eksportowy polskiej kultury , polskiego teatru , polskiego aktorstwa i czego tam jeszcze ...to gratuluje twórcom dobrego samopoczucia ...posiadanie wypozyczlni filmów to jeszcze nie ...produkcja ! ProjectLondon ..... wyszedł Project Co.......n :-)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja z innej beczki. Jestem w trakcie lektury "Fikołki na trzepaku" Jestem od Pani starsza kilka lat i podpisuje się pod Pani wspomnieniami jak pod swoimi. Wprawdzie miałam materialnie o wiele gorzej (ojciec zmarł na gruźlicę, matka pielęgniarka utrzymująca 2 córki) To temat na całkiem inne opowiadanie. Nasze dzieciństwo było właśnie takie. Pełne przygód, wesołe z obtartymi kolanami, w przerabianych sukienkach, chlebem ze smalcem z "żeberkami" (cebula pokrojona w piórka lekko posolona) zabierany nad wodę, łapanie raków, taplanie się w glinie itd. Ten sznurek do wiązania snopków robiony ze słomy to powrósło. Mnie przypadło pilnować w czasie żniw gromadkę dzieci, które przyjechały do dziadka z rodzicami na wakacje. Co myśmy wyprawiali! Całą książkę można napisać. Tego nigdy nie przeżyją nasze wnuki. Nie słyszą skowronka, nie czuja zapachu łąki, nie pieką ziemniaków w ognisku... Oj długo by wspominać. Moim zdaniem ta książka powinna być lekturą obowiązkową dla studentów dziennikarstwa, aby nie pisali pierdół o naszym szarym dzieciństwie. Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Albo obowiązkową lekturą szkolną. Uczniów by to o wiele bardziej ożywiło, jeśli by sprawny polonista zainicjował dyskusję o domowych tradycjach. :)

      Usuń
  6. Z reporterskiego obowiązku donoszę ze zrozumieniem - przedstawienie zdjęte po 4 razach... Łącznie z londyńskim.

    OdpowiedzUsuń