Tupet amatorów mnie
poraża.
Ale od początku. Zostałam
zaproszona na premierę sztuki (musicalu?) Szopen musi umrzeć do warszawskiego kina Palladium przerobionego na teatr.
Zaznaczę że to
przerabianie polega na tym, że stare kino, walące się i nie
posiadające np. porządnej klimatyzacji, przerabia się na teatr
malując na olejno to i owo, a jak owo się nie da zamalować to
zbija się tynk i udaje że to taki jest …styl. No, OK. Czepiam
się, ale klimatyzacji brak.
Ad rem. Wita nas czerwony
dywan i szampan – miło. Są paparazzi i owszem, wyławiają z
tłumu celebrytów i stawiają ich na „ściance”, czyli na
tle czegoś i "obcykowują". Światowo! Lekki dysonans, obok zakąski
do szampana w postaci migdała w otoczce kokosowej, są kostki
żółtego sera. Reklama polskich serów. Zmilczę czy to
aby eleganckie, tak dyszeć na siebie owymi serami.
Wreszcie siadamy.
Akt I (najfajniejszy, jak
się okazało)
Wychodzi… para
prowadzących i zapowiada światową premierę, i mówią z
zachwytem o dwóch panach, właściwie amatorach, którzy
dokonali tego wiekopomnego dzieła jakim będzie owo przedstawienie,
ale najpierw cesarzowi co cesarskie – czyli wazelina dla tych,
którzy rzucili kasą. Kiedyś to było nie do pomyślenia,
mecenat był cichy i karmił się satysfakcją. Dzisiaj mecenat musi
być obsmarowany masłem i miodem, bywa że na ekranie jest równie
ważny jak dzieło, (dziełko). Zatem para prowadzących wywołuje na
scenę poszczególnych darczyńców i wręcza im jakieś
statuetki, a my mamy klaskać.
Pierwszy akt trwa i trwa,
ziewamy, ale przecież zaraz się odbędzie Światowa Premiera!
Koniec pierwszego aktu to
jeszcze reklamówki sponsorów puszczone oczywiście za
głośno i zbyt nachalnie. Jak w kinie. Znosimy to dzielnie.
Nareszcie akt I -
prawdziwy.
???
To co się zaczęło dziać
na scenie stopniowo powodowało nie tylko u mnie narastające
zdumienie? Jakaś
wymyślona fabułka typu cobybyłogdyby. Forma, jak z kiepskiego
filmu sf z lat 70. I za tym poziom amatorstwa i dennych dowcipów
rodem z najtańszych knajp. „Ruch sceniczny” corps de ballet to
też totalna amatorszczyzna bo o wiele lepsze i ciekawsze układy
serwowali nam amatorzy z You can dance.
Aktorzy mają mikroporty,
a realizatorzy dźwięku śpią. Aktorka mówi cicho i
niewyraźnie (nie douczona w PWST?) zaraz potem wrzeszczy i wtedy
wywala nam bębenki. Potem, niestety zaczyna śpiewać, a dźwiękowcy
mają nas za totalnie głuchych więc łomot z głośników
jest przykry. Nareszcie przestaje…
Większość scen
właściwie niezrozumiałych, żal aktorów którzy się
wysilają ale chyba (ci starsi) sami są zawstydzenie tym w czym
biorą udział. Cóż rachunki są do popłacenia, więc trzeba
skoro nie jest się wziętym celebrytą. Przykre.
Znana aktorka nie ratuje
tego czegoś. Zmilczę.
Nagle teatr wypełnia się
zapachem smażonych ziemniaków i mięsa, bo chyba przyjechał
catering – w hallu stały gustowne naczynia sugerujące raucik,
czyli wyżerkę po spektaklu.
Ziemniaki i tytułowy,
wskrzeszony i kaszlący Szopen nijak mi nie współgrają z tym
co niestety muszę oglądać. Zlepek scenek powodujących coraz
większe znudzenie, zdumienie, żal się tu w ogóle przyszło.
Kilka razy powstrzymuje
mojego Siwego, który jest zbyt dobrze wychowany żeby
zagwizdać na palcach i krzyknąć „Kurtyna! Król jest
nagi!”, ale widzę, że ma na to wielką chęć. Mój inny
znajomy chowa twarz w dłoniach i łapie się za głowę. Z trudem
dociągamy do przerwy… Chcemy wyjść.
Przyjaciele kolegi chcą
zobaczyć jak zatonie ta dziurawa łódka. Bo to nie Titanic,
raczej jakiś dziurawy kajak składak Ciekawi ich co się stanie,
jaki będzie ten the end. Nas – nie, wychodzimy, szkoda czasu. W
szatni spotykamy jeszcze kilka wychodzących osób, w tym moją
znajomą po Wiedzy o Teatrze, osobę która nie opuszcza żadnej
sztuki w Warszawie. Jest jak my, zniesmaczona i zła, że straciła
czas na takie byle co, w otoczce: „światowa premiera”.
Wychodzimy znudzeni i zaskoczeni nazwiskami które są w to
wplątane.
Żałosne i dziwne że
aktorzy w ogóle dali się w to wrobić, ale jak mówi
Siwy na głos: „pecunia non olet”, trzeba zapłacić czynsz,
wodę, gaz…
Zapewne producenci i
reżyser, wzorem twórców filmu Kac Wawa, będą
żarliwie udowadniać, jak bardzo jesteśmy w błędzie, jak bardzo
nie kumamy przekazu i idei tego przedstawionka które może
wybaczyłabym niewyrobionej młodzieży z jakiejś szkółki,
szukającej innej niż klasyka, formy wyrazu. To taki właśnie
poziom dziecinnego nabzdyczenia „ja wam pokażę coś extra!” i
pokazuje – sflaczałą formę, nadęta w pomyśle, w realizacji, a
na scenie rozmazaną, kiepską, nędzną, z zerowym przekazem. Moja
mama mówiła: „góra urodziła mysz”.
Właśnie po to są
szkoły, studia, nauka, a potem czas czeladniczenia i poznawania
Sztuki, czas pokory w wykonywaniu, odtwarzaniu czegoś, co ktoś już
wymyślił i dopiero potem wielkie umysły, wielcy wizjonerzy są w
stanie nas uwieść nową formą – jak Hanuszkiewicz, Treliński i
Kudlićka, czy inni znający rzemiosło na tyle żeby nas nie zabić
nowatorstwem, a jednak uwieść. Nie każde nowatorstwo uwodzi.
Pominę fakt, że nowatorstwa tu za grosz. Gdy forma przerośnie
treść, a poziom niebezpiecznie zanurkuje w rynsztok i prostactwo,
publiczność tego nie kupi… To właśnie zobaczyliśmy.
Zamiast puenty:
Facet miał stajnię psów
wyścigowych. W domu mopsa, małego na krzywych nogach z nadwagą.
Mops skamlał i skamlał „Wystaw mnie! Ty nawet nie wiesz jaki ja
mam potencjał! Ja trenuję, daj mi szansę!”. Wreszcie facet nie
wytrzymał tego skamlenia i puścił mopsa.
Na mecie już dawno po
wyścigu, po godzinie tarabani się spocony mops, dysząc i śliniąc
się.
Facet:
- I, co?! I co to ma być,
cholera jasna?! Dałeś dupy na całej linii!!
Mops urażony i głęboko
zdumiony tłumaczy się:
- STARY! Kompletnie nie
wiem jak to się stało! Przecież ja byłem świetny!…
Podobno sztuka jedzie do
Londynu. Ciekawa jestem opinii Anglików. Widocznie jestem
niewyrobiona, ale jak widziałam nie ja jedna, a monsieur Chopin
powinien jednak zstąpić z niebios i krzyknąć na tych którzy
robią sobie publicity Jego nazwiskiem:
- Odwalcie się ode mnie!
I zaskarżyć do sądu o
naruszenie praw do wizerunku.
pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuńAbsolutnie się zgadzam bylem , widzialem , załamałem się ...wiecej nie ide na żaden spektakl z udzialem tych tfurców (pisownia celowa)
OdpowiedzUsuńTrafnie uchwycone zdefiniowanie tego "czegoś" co zobaczyli§my .....WTF
OdpowiedzUsuńNieh rzyie kicz :):):)
OdpowiedzUsuńTu Londyn , bylam wczoraj ....klęska ...jeszcze dodatkowo byly ...... z tłumaczeniem na angielski...jeśli jest to towar eksportowy polskiej kultury , polskiego teatru , polskiego aktorstwa i czego tam jeszcze ...to gratuluje twórcom dobrego samopoczucia ...posiadanie wypozyczlni filmów to jeszcze nie ...produkcja ! ProjectLondon ..... wyszedł Project Co.......n :-)
OdpowiedzUsuńJa z innej beczki. Jestem w trakcie lektury "Fikołki na trzepaku" Jestem od Pani starsza kilka lat i podpisuje się pod Pani wspomnieniami jak pod swoimi. Wprawdzie miałam materialnie o wiele gorzej (ojciec zmarł na gruźlicę, matka pielęgniarka utrzymująca 2 córki) To temat na całkiem inne opowiadanie. Nasze dzieciństwo było właśnie takie. Pełne przygód, wesołe z obtartymi kolanami, w przerabianych sukienkach, chlebem ze smalcem z "żeberkami" (cebula pokrojona w piórka lekko posolona) zabierany nad wodę, łapanie raków, taplanie się w glinie itd. Ten sznurek do wiązania snopków robiony ze słomy to powrósło. Mnie przypadło pilnować w czasie żniw gromadkę dzieci, które przyjechały do dziadka z rodzicami na wakacje. Co myśmy wyprawiali! Całą książkę można napisać. Tego nigdy nie przeżyją nasze wnuki. Nie słyszą skowronka, nie czuja zapachu łąki, nie pieką ziemniaków w ognisku... Oj długo by wspominać. Moim zdaniem ta książka powinna być lekturą obowiązkową dla studentów dziennikarstwa, aby nie pisali pierdół o naszym szarym dzieciństwie. Dziękuję.
OdpowiedzUsuńAlbo obowiązkową lekturą szkolną. Uczniów by to o wiele bardziej ożywiło, jeśli by sprawny polonista zainicjował dyskusję o domowych tradycjach. :)
UsuńZ reporterskiego obowiązku donoszę ze zrozumieniem - przedstawienie zdjęte po 4 razach... Łącznie z londyńskim.
OdpowiedzUsuń