wtorek, 28 października 2014

Mamuś, czyli przemyślenia przy Zaduszkach ...

Mamuś, czyli przemyślenia przy Zaduszkach ...

fragment "Kochana moja. Rozmowa przez ocean"

Mamuś,
boję się śmierci. Boję się strasznie i panicznie, tak jak
ciemności, bólu i samotności. Śmierć może i można
oswoić, może i można się pogodzić z jej nieuniknioną
naturą, może nawet można się na nią przygotować, ale
ja oswojona, pogodzona ani przygotowana nie jestem.
Głupie to może, niedojrzałe, infantylne czy płytkie,
boję się jej bardzo i staram się o niej nawet nie
myśleć… Może to to, o czym piszesz − strach przed
utratą kontroli, żal nad tym, czego się już nie zobaczy
i nie doświadczy, żałosna próba udawania, że jestem
wieczna i nieśmiertelna? Nie wiem. Wsłuchuję
się w siebie, w ten strach, grzebię w nim delikatnie,
ale nie mogę za nic w świecie dogrzebać się do przyczyny.
Pamiętam, jak kiedyś szłam sobie spacerem ulicą
Solidarności, tam między sądami a kinem Femina,
pamiętasz? Tam są takie bardzo wysokie, stare kamienice,
szare, porządne, nieźle utrzymane. Szłam sobie
wzdłuż tych kamienic i nagle, tuż pod moimi stopami,
tuż przed moją twarzą, błyskawicznie i zupełnie bez
ostrzeżenia coś mignęło i runęło o ziemię z paskudnym,
miękkim, zupełnie do niczego niepodobnym łomotem.
Łomotkiem właściwie, bo obiekt nie był duży.
Kot, Mamuś. Czarny kiciuch. Musiał biedak się potknąć,
wędrując po parapecie, może się zamachnął na
wróbla albo ważkę, może za bardzo ufał swojej słynnej
kociej równowadze, może zbyt serio brał powiedzenie
o lądowaniu zawsze na czterech łapach… Spadł. Nie
na łapy, bo spadł ze zbytniej wysokości i widocznie go
w locie przekręciło. Na bok spadł i pewnie pękło mu
od impetu serduszko albo nerki. Pamiętam to jak dziś,
choć minęło już z pięć lat – pamiętam ten dźwięk, pamiętam,
jak wyglądał na tym chodniku, pamiętam, że
umarł jakieś pół sekundy po upadku. Widziałam to,
Mamuś, widziałam śmierć. I nie wiem, czy ze smutku,
z szoku, z żalu czy ze strachu, ale popłakałam się tam
nad tym kotem. Może od tego czasu się boję?
Jestem nieźle wykształcona, sporo czytałam swego
czasu, nie jestem też jakoś specjalnie głupia, wiem
więc, że religia czy ezoteryka powstała w dużej mierze
właśnie po to, aby temat przemijania wygładzić, uspokoić
jednostki, że nie ma się czego bać, bo to nie koniec,
tylko przejście do jakiegoś „dalej”. I z przerażeniem
zdaję sobie sprawę, że wszelkie dowody naukowe
wskazują, że jedyne „dalej” to powoli gnijąca trumna
i przemiana w kompost. Dlatego mój wyedukowany
i racjonalny mózg mimo wszystko w „dalej” wierzy.
To jak z efektem placebo – nawet jeśli rozumiesz jego
działanie, nadal możesz być na niego podatny. I w tej
podatności nie ma absolutnie nic złego.
Wierzę więc z uporem godnym lepszej sprawy, że
koniec to nie koniec. Że coś tam jednak za drzwiami
czeka. Że energia w jakiś sposób wraca do obiegu,
jest recyklingowana, nie znika ususzona i zmielona
w biblijny proch zżerany powoli przez robaki i florę
bakteryjną. Muszę, Mamuś, w to wierzyć, bo inaczej
zwariuję. Inaczej strach mnie sparaliżuje i nie pozwoli
dalej żyć! Tyle błędów, tyle zmarnowanych szans,
tyle niewypróbowanych rzeczy, tyle ominiętych dróg,
tyle złych decyzji, „a można było inaczej”, „trzeba było
spróbować”, „że też ja nigdy… a teraz już za późno”.
Nie umiem o tym nawet myśleć i odpycham to od siebie,
jak najdalej mogę, jak dziecko, które zatyka uszy,
tupie i krzyczy „nic nie słyszę!”. Może nie dojrzałam.
Śmierć przeraża mnie jeszcze bardziej, gdy towarzyszy
jej ból lub samotność. Pamiętasz babcię Jasię?
Jak bardzo musiała się czuć odrzucona i osamotniona,
kiedy nikt nie widział tego koguta na suficie ani
Murzynki szydełkującej na fotelu, przesuniętego podstępnie
żyrandola, zdemontowanego i złożonego ponownie
w całość krzesła, gdy stary, usychający mózg
płatał jej takie głupie i przerażające figle. „Basia, nikt
mi nie wierzy, że oni tu byli!” mówiła z wypiekami na
zmęczonej i przestraszonej twarzy, a mi serce pękało,
bo nie potrafiłam wejść w ten świat omamów i grać
w tę grę, byle tylko ją uspokoić. A powinnam była! Nic
złego by się nie stało, a może czułaby przynajmniej, że
ma sojusznika? Może odeszłaby szczęśliwsza i spokojniejsza?
Teraz już się nie dowiem. Za późno.
Boli mnie też, że jako głupia gówniara nie doceniałam
opowiadań babci Marynki o wojnie. A opowiadała
dużo i długo! Zwykle przy obiedzie, a ja przewracałam
wtedy oczami i szukałam pretekstu, żeby uciec
do swojego pokoju. Ależ się ciągnęły te jej długaśne,
nudne opowieści!
Dziś oddałabym każde pieniądze, żeby znów ich
posłuchać, bo większości nawet nie pamiętam. Nie zapamiętałam,
bo mnie nie obchodziły, bo nie szanowałam
babci na tyle, żeby próbować się nad nimi skupić,
bo za młoda i za butna byłam, żeby posiedzieć chwilę
w ciszy i posłuchać. Za głupia, żeby poprosić: „Babciu,
spisz to dla mnie! Będę czytać to na głos swoim
dzieciom!”. Mnóstwo miała babcia historii – o wojnie,
o okupacji, o żołnierzach, o przeprowadzkach, o ukrywaniu
się, o szkole, o rodzinie, o uczniach. To były
rewelacyjne opowieści pełne zwrotów akcji! Nigdy nie
wspominała o polityce, nie narzekała, nie marudziła…
chciała tylko przeżyć to jeszcze raz. W głowie została
mi tylko historia o Teresce, którą wieźli na armacie
po tym, jak najadła się gruszek ulęgałek, a okazało się
że nie miała po nich niestrawności, tylko „rozlał jej
się zapalony wyrostek” . I o kożuchach jedzonych ze
spodeczka, przez które uczniowie wyprosili ją ze stołówki.
Tylko tyle mi po babci zostało…
Źle znoszę cudzą starość, źle znoszę cudze choroby
i niedołężność, źle znoszę cudzy ból. Nie umiem tego
sama udźwignąć. Dlatego może lubię pogrzeby i lubię
chodzić na cmentarz – bo wtedy jest już spokój, jest
cisza, jest pogodzenie. Ta osoba jest już w jakimś lepszym
miejscu, nieważne, czy patrzymy na to metaforycznie,
energetycznie czy też religijnie. Ale pogrzebu
i cmentarza się nie boję.
Pamiętasz, co mi kiedyś powiedziałaś? Że babcia
Marynka jest taka smutna i samotna, bo w nic nie
wierzy. Dla niej odejście dziadka Zdziśka to był koniec,
i kropka. Nie czekała na ponowne zjednoczenie,
nie czuła jego obecności, nie miała tego kojącego
przeświadczenia, że jeszcze będą razem. Teraz to rozumiem
– jesteśmy czasem więźniami własnego rozumu
i rozwoju naukowego. Ktoś mi jednak ostatnio
powiedział, że nie ma przecież żadnych przeciwwskazań,
by nauka i wiara koegzystowały w zgodzie i wza200
jemnym szacunku. Leciwy profesor spojrzeć może
przez okno, zobaczyć kolorowego motyla albo wiotką
jaskółkę i pomyśleć „O matko! Toż to moja Danusia!
Czuję to!”, po czym uśmiechnąć się sam do siebie
i wrócić do analizy tkanek pod mikroskopem. Czemu
nie? Nauka o świecie zewnętrznym nie powinna
dominować rozwoju wewnętrznego. Lata ewolucji rodzaju
ludzkiego udowodniły przecież, że tak jak bardzo
jesteśmy zdolni do rozwoju naszych umiejętności,
pogłębiania wiedzy o otaczającym świecie, szukania
i rozumienia związków przyczynowo-skutkowych,
tak samo zdolni jesteśmy do tworzenia złożonych
mitologii i konstrukcji stricte abstrakcyjnych, które
pomagają radzić sobie z wyzwaniami, jakie przynosi
nam egzystencja na tym świecie. Staram się godzić te
dwie strefy, Mamuś, żeby nie zwariować. Pomaga mi
to myśleć, że babcia Marynka i babcia Jasia wybaczyły
mi niedojrzałość, brak lojalności, lenistwo i zaniedbanie,
że są teraz spokojną energią, z którą mogę nawet
mieć kontakt, jeśli się postaram.
Czemu naszło Cię na takie przemyślenia i takie
tematy?
Nie chcę zastanawiać się nad Twoim przemijaniem
ani Twoją śmiercią. Nie chcę, nie umiem i nie powinnam!
To zbyt trudne i chyba niepotrzebne. Co ma
być, to będzie, jeśli chcesz się jakoś przygotować, to
proszę Cię uprzejmie, ale proszę, nie każ mi się w to
zagłębiać. Dla mnie jesteś i zawsze będziesz jakoś tu,
koło mnie, nawet jeśli musiałabym Ci przynieść pająka
z ogródka. Będę z Tobą gadać, nawet jak będziesz
już tylko płytą z lastrika i zdjęciem na kominku, to Ci
mogę obiecać.
Buziaki - Basia.

1 komentarz: